poniedziałek, 5 września 2016

IX. Zostaję ostrzeżony

Kochany, bracie
Skończyłam, 6 lat i na pszyjęciu był, tort czekoladowy. Lacertę, obleciały motyle i strasznie kszyczała. Pan, Yaxley myślał że od tego Lacercie, będzie romantycznie ale, nie wiedział że ona boi się motyli! Puźniej, mi powiedział że każdy motyl miał, skszskżydła w kształcie, serduszka ale Lacerta tak się bała że aż, niewidzieliśmy. Pan Yaxley, był załamany ale i tak dostałam, od niego prezęt. Niemoge się, doczekać aż Ci pokaże, co mam od mamy i taty. Jest takie, słowo jak patalentolog”? Pan Yaxley uwarza, że tak chyba mnie, nabiera. Maurice czy moge Cie prosić żebyś pisał, krutsze listy? Bardzo długo, się je czyta. Marudziłeś że w ostatnim, liście wogule nie było pszecinków więc teraz zrobiłam ich, dużo.
Zwyrazami szacunku
Aspen




Odwróciłem kartkę z nadzieją, że na drugiej stronie znajdę coś jeszcze, ale ta pozostawała uparcie pusta.

Dlaczego nie zachowałem wszystkich listów od Aspen? Przecież musiały być ich dziesiątki, a jednak nie wyrzuciłem tylko siedemnastu. Wydawały mi się dość zabawne, dość urocze, by zatrzymać je na pamiątkę. Niektóre z nich chciałem pokazać siostrze, gdy podrośnie, wiedząc, że bez dowodu nigdy nie uwierzyłaby mi, na jakie absurdalne pomysły wpadała jako dziecko.
Teraz ta kolekcja siedemnastu listów wydawała mi się uboga. Żałowałem każdej wyrzuconej lub zagubionej korespondencji i gdybym tylko mógł ją odzyskać, czytałbym w kółko wszystkie listy, nawet te, w których nie pojawia się nic poza opisem zjedzonej przez Aspen kolacji. Wszystko, co kiedykolwiek powiedziała i napisała, wydawało się tysiąckrotnie cenniejsze, niż kiedy jeszcze żyła.
Odłożyłem zapisany pergamin do pudełka. Nie wiedziałem, czy dobrze zrobiłem, zabierając pamiątki po Aspen ze sobą; oglądając je, nie czułem nic poza przygnębieniem, nawet jeśli kiedyś wywoływały na mojej twarzy uśmiech.
To dziwne; nie potrafiłem o niej myśleć inaczej niż o wcieleniu wszystkich cnót, mimo że niektóre z jej listów były dowodami różnych złośliwostek czy psikusów. Och, potrafiła postawić cały dom na nogi, a jednocześnie tak trudno się na nią gniewało, nawet kiedy nikt już nie miał wątpliwości, że to ona sprowadziła na nas ten chaos. W jedną ze zbrodni próbowała zaangażować Wiercipiętkę i wówczas po raz pierwszy Aspen na demaskację zareagowała szczerą skruchą, a nie łobuziarskim uśmiechem.
Dzieci z bogatych rodzin, które stać na taką służbę, są zwykle uczone, w jaki sposób traktować skrzaty domowe. W rzadkich przypadkach lekcje kończą się na wpojeniu potomkom wyższości nad skrzatami, zwykle jednak tłumaczy się im niuanse skrzaciej psychologii. Niezależnie od wyznawanych wartości, dla każdego dziecka traumą jest uświadczenie ulubionego skrzata przypalającego sobie dłonie albo wbijającego szpilki pod paznokcie. Ojciec tłumaczył mi bardzo dokładnie, jak ważne jest wydawanie precyzyjnych poleceń, by skrzat przypadkiem nie pomyślał, że do jego obowiązków należy coś niemożliwego do wykonania, inaczej frustracja i poczucie winy zmuszą go do ukarania samego siebie. Aspen była zbyt mała, by to wiedzieć i uznawała Wiercipiętkę za prywatna przyjaciółkę, nie służkę rodziny Dummondów. Biedna skrzatka, przeżyła ciężkie chwilę, gdy poproszono ją o pomoc w spłataniu niewinnego przecież figla – w swojej głowie została jednak postawiona przed wyborem: zdradzenie całej familii lub zignorowanie bezpośredniego polecenia od jednej z członków rodu. Na cokolwiek by się nie zdecydowała, czuła się zobligowana do wymierzenia sobie kary.
Żałowałem Wiercipiętki, która zapalczywie tłukąc twarzą w ścianę, omal nie złamała sobie nosa, ale mimo wszystko bardziej szkoda mi było Aspen, wpatrującej się w tę scenę szeroko otwartymi oczyma, świadomej, że choć nieumyślnie, doprowadziła do takiej sytuacji.
Ciekawe, czy Aspen polubiłaby Priscillę?
Przypomniała mi się rozmowa między moim ojcem a jego przyjacielem, którą przypadkiem podsłuchałem. Przyznał, że martwiło go, czy zdoła wydać Aspen dobrze za mąż ze względu na jej egzotyczną urodę. Wydawało mi się to dziwne; do mojej matki zwracał się zazwyczaj słowami „moja piękna”, więc dlaczego to, co podobało mu się w jego własnej żonie, miałoby odpychać od Aspen jej potencjalnych kandydatów na męża?
Zabębniłem palcami w wieko pudełka, zastanawiając się, po co nad tym rozmyślałem. Teraz było to bez znaczenia.
Profesor Beery zapowiedział na dziś pierwszą próbę. Nie wiedziałem, z kim przyjdzie mi pracować, ale nawet gdyby w roli aktorki obsadzono Morrigan z tą jej nieruchomą, poważną twarzą, przedstawienie nie mogłoby wypaść gorzej. Sam nie ćwiczyłem prawie w ogóle; przy każdym kolejnym podejściu do zagrania całości utworu czułem się coraz bardziej zrezygnowany i w końcu zacząłem poważnie rozważać własną improwizację zamiast wykonania kompozycji profesora.
Mimo to schowałem nuty do szkolnej torby, nim wyszedłem z sypialni. Podczas wędrówki po schodach dopadły mnie złe przeczucia – nabrałem pewności, że ten kakofoniczny utwór to nie wszystko, czym Beery postanowił torturować mnie i widzów.
Może każe nam wystąpić w jakichś dziwnych strojach? Cóż, gdyby chodziło o naprawdę, naprawdę specyficzne kostiumy, to mogłoby być okrutne, ale coś podpowiadało mi, że nie tutaj leżało źródło problemu.
Przystanąłem, gdy przy drzwiach zauważyłem Morrigan.
Dyrektor Dippet zgodził się, by dwa razy w tygodniu przez dwie godziny Wielka Sala była wyłączona z użytkowania dla reszty uczniów – profesor Beery uparł się, by tutaj przeprowadzić wszystkie próby, skoro finalny pokaz miał również odbyć się w tym miejscu. Przypominano o tym parę razy, więc szczerze wątpiłem, by Morrigan o tym nie wiedziała.
– Przyszłaś szpiegować? – zagadnąłem, podchodząc do niej.
– Już wyszpiegowałam. – Zerknęła na drzwi. – Będziesz zaskoczony.
Nie lubiłem, gdy złe przeczucia się sprawdzały.
– Pozytywnie? – zapytałem bez nadziei w głosie.
– Nie wiem.
To nie wróżyło dobrze. Westchnąłem cicho, nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Z wrażenia znieruchomiałem na sekundę.
– Co to jest? – wydusiłem z siebie.
Profesor Beery obrócił się do mnie i uśmiechnął czarująco.
– Ach, Dummond. Piękny, prawda? Miałem trochę trudności, by znaleźć w pełni sprawny egzemplarz, że tak to ujmę, na szybko.
– Profesorze, pan chyba…
– Miałem wizję…! – Beery przerwał mi, wyciągając rękę przed siebie i zataczając nią w powietrzu półokrąg. – Spróbuj za mną nadążyć, Dummond. Baśniowy i tajemniczy klimat opowieści można, nawet należy, oddać obrazem i dźwiękiem. Aktorzy będą wyglądać jak z innej epoki, a ty sprawisz, że echo minionych wieków dosłownie tutaj rozbrzmi! Co myślisz, Dummond? – Położył ręce na biodrach i popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Mam jedno zastrzeżenie, profesorze.
Uniósł brwi i gestem zachęcił do mówienia dalej.
– Chodzi o to, że nie potrafię grać na klawesynie – wymamrotałem. – I wolałbym… jednak wrócić do poprzedniego planu.
Beery przez chwilę przyglądał mi się ze zdumieniem, po czym roześmiał się i stanął przy instrumencie.
– Co za nonsens, Dummond. Nic, prostszego, o. – Nacisnął kilkakrotnie ten sam klawisz, po czym podniósł na mnie wzrok. – Widzisz? Klawiatura tam, klawiatura tu, co może pójść nie tak?
– A co z transkry… – urwałem, gdy dotarło do mnie, że profesor prawdopodobnie nie słyszał o podobnym procederze. Zresztą, wyglądało na to, że już stracił mną zainteresowanie; podszedł do stołu nauczycielskiego i wbił wzrok w gruby arkusz leżący na blacie.
Westchnąłem i przyłożyłem palce do czoła. Łudziłem się, że wystarczająco dobrze opanowałem grę na fortepianie i dzięki improwizacji zachowałbym twarz mimo wysiłków profesora, by zaprezentować mnie jako najgorszego muzyka na świecie. Jak miałem jednak zagrać dobrze na instrumencie, którego w ogóle nie znałem?
Usłyszałem skrzypnięcie drzwi, a zaraz potem głos profesora:
– Nott, świetnie, wchodź! Zaraz zaczynamy. Nie widziałeś gdzieś panny Bulstrode? No, nieważne.
Obróciłem głowę, zdumiony udziałem Notta w tej farsie – wydawał mi się zbyt poważny na podobne przedsięwzięcia.
Kiedy znowu spojrzałem w stronę klawesynu, zauważyłem stojącą obok niego Morrigan. Wpatrywała się we mnie karcąco.
– Spodziewałem się… podejrzewałem… – mruknąłem, łypiąc kątem oka na profesora. – Jak mógł mi to zrobić?
– Tylko nie klawesyn! – zawołała Morrigan.
– Nie żartuj, to poważna sprawa.
– Wolę umrzeć, niż grać na klawesynie, proszę, nie!
– Nie błagałem! – sprostowałem, podnosząc dłoń do góry.
Morrigan skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i zmrużyła oczy.
– A mogłeś. Mogłeś zrobić cokolwiek, a ty po prostu się zgodziłeś… znowu!
Chciałem odpowiedzieć, ale odpowiednie słowa nie przyszły mi do głowy, więc tylko westchnąłem i podszedłem bliżej instrumentu. Wyglądał na stary, by nie rzec, że wręcz zabytkowy. Pomalowano go na jasnożółty kolor, przy czym obudowę i nogi klawesynu zdobiły pełne szczegółów ornamenty roślinne. Wewnętrzna strona nakrywy zrobiła jednak na mnie większe wrażenie; całą jej powierzchnię pokrywał misterny obraz przedstawiający wiosenny ogród – artysta musiał być czarodziejem, namalowane liście poruszały się, a czasem przez pejzaż przelatywał zbłąkany motyl.
Musiałem przyznać profesorowi, że jego… wizja miała naprawdę duże walory dekoracyjne. Obawiałem się, że ze mną jako muzykiem na tym skończą się jej zalety.
– Dwie klawiatury – powiedziałem cicho. – Morrigan, tu są dwie klawiatury.
– Ignoruj jedną – poradziła.
– Tak chyba zrobię… – Usiadłem przy instrumencie. Położyłem palce na klawiszach, nie wywierając jednak na nich żadnego nacisku. – Są węższe niż fortepianowe – stwierdziłem w końcu.
– Musisz przyciąć palce. – Jej głos zabrzmiał całkowicie poważnie.
Popatrzyłem na nią ciężko, zdołała zachować grobowy wyraz twarzy.
– Nie podoba mi się to. Wcale. Nawet ich faktura jest… nie taka – marudziłem dalej, niestrudzony brakiem zrozumienia ze strony Morrigan.
– Na to już nie umiem ci poradzić, Maurice.
Westchnąłem i nacisnąłem wybrane przeze mnie klawisze, ciekawy, jak zabrzmią w akordzie. Dźwięk, jaki wydał instrument, nie przypominał niczego, co wcześniej słyszałem. Cofnąłem dłonie z zaskoczeniem i dopiero po sekundzie dotarło do mnie, co się wydarzyło.
– Ach. Tak. W ten sposób się nie da – mruknąłem ponuro, po czym ponownie zawiesiłem ręce nad dolną klawiaturą i kompletnie intuicyjnie zacząłem wystukiwać pojedynczo kolejne dźwięki. – Nie, żeby to sprawiało jakiś problem.
– Nonsens, Dummond – odezwała się Morrigan, zaskakująco sprawnie naśladując ton profesora Beery’ego.
– Bardzo widać, że nie mam pojęcia, co robię?
– Bardzo, ale mniej słychać. Może zagraj w masce.
– Nonsens, Mard.
– Nonsens, Dummond!
Przerwałem grę i wstałem. Nie mogłem powiedzieć, by barwa klawesynu zupełnie mi nie odpowiadała; zapewne chętnie wybrałbym się na recital muzyczny, gdyby na instrumencie grał ktoś inny. Problem polegał nad tym, że nie miałem już żadnej kontroli nad muzyką. Dźwięk był krótki, nie panowałem nad jego dynamiką. Z jednej strony czułem żal do siebie, że nie potrafiłem odmówić Beery’emu, z drugiej – złościłem się na samego profesora. Wyczuwając moje wahanie, naciskał tak długo, aż w końcu się zgadzałem. Dlaczego po prostu nie mógł mi odpuścić?
Morrigan przyglądała mi się milcząco, więc uśmiechnąłem się do niej wymuszenie. Nie chciałem, by ta sytuacja zaczęła ją niepokoić.
Dziewczynka otworzyła usta, najwyraźniej chcąc to jakoś skomentować, ale przeszkodziło jej skrzypnięcie drzwi. Odwróciłem się i znieruchomiałem z zaskoczenia. Do środka weszła całkowicie zamaskowana osoba: jej twarz była owinięta bandażem, na którym namalowano oczy i kobiece usta. Gruba, zdecydowanie zbyt duża, biała szata zniekształcała sylwetkę przybysza do tego stopnia, że nawet zidentyfikowanie jego płci stanowiło pewne wyzwanie. Z początku uznałem tę ciekawostkę za kolejny genialny pomysł profesora Beery’ego, ale gdy zerknąłem w jego stronę, zauważyłem, że wydawał się równie zdumiony co ja.
– No dzień dobry – powiedziała tajemnicza postać głosem Marianne Bulstrode. Namalowane na bandażu usta poruszyły się dziwacznie, gdy dziewczyna się odezwała.
Nott, który przed chwilą rozmawiałem o czymś z profesorem Beerym, wpatrywał się w nowoprzybyłą bez zrozumienia.
– Panno Bulstrode… co to ma znaczyć? – bąknął w końcu Beery.
Musiałem przyznać, że na widok jego bezbrzeżnie skonsternowanej miny poczułem małą satysfakcję.
– Hm? – Marianne przechyliła głowę, a jej namalowane na bandażu oczy powiększyły się nieco. – Ach, chodzi o to. – Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym kierunku. – Nie umiałam wczuć się jakoś w tę rolę, kiedy myślałam, że Asza ma moją twarz. Jak mogę być Aszą, skoro wyglądam jak Marianne? Więc wymyśliłam, że będę nosić twarz Aszy. Niezłe, co?
– Marianne… to… – wtrąciłem, chcąc jej wybić ten pomysł z głowy.
Profesor przerwał mi jednak, robiąc kilka kroków do przodu i klaskając z zachwytem w dłonie.
– Wspaniałe! – dokończył za mnie, nie do końca odgadując moją myśl, po czym odwrócił się do mnie z uśmiechem. – Widzisz, Maurice, o tym właśnie mówiłem. Talent talentem, ale to jest właśnie prawdziwa sztuka! Kreatywność, niekonwencjonalne podejście do roli, poświęcenie…
– Tak… pewnie tak – zgodziłem się. – Tylko że w pewnym momencie Asza ma wybuchnąć płaczem. Twój… kostium nie będzie przeszkadzał?
– Skąd! Popatrz tylko. – Marianne zasłoniła usta dłońmi, skuliła się w ramionach i zakwiliła cicho. Po jej owiniętych bandażem policzkach potoczyły się wielkie, namalowane łzy.
– Nie mam więcej pytań – westchnąłem z rezygnacją.
Nott wciąż przyglądał się dziwnie dziewczynie. Postanowiłem skorzystać z tego, że profesor chwilowo zajął się Marianne, i zamienić z Almachiuszem kilka słów.
– Cześć – zagadnąłem, stanąwszy obok niego. – Tobie przypadła rola Barona Pechowca?
Nie odpowiedział od razu; przez parę sekund wpatrywał się bez słowa w Marianne, wreszcie potrząsnął głową i popatrzył na mnie.
– Tak… profesor uznał, że mam pewne predyspozycje do tej roli, ale teraz zaczynam myśleć, że nie powinienem tego traktować jako komplementu.
Uśmiechnąłem się lekko.
– Prawdę mówiąc, zaskoczyłeś mnie, angażując się w tę sztukę. Wydawałeś mi się zawsze… pragmatyczny.
– Nie mówmy o tym – mruknął tylko.
Może tylko mi się przewidziało, jednak byłem prawie pewien, że zarumienił się.
– Mam nadzieję, że wypadniemy dobrze – dodał szybko, jakby bardzo mu zależało na zmianie tematu. – Avery ze słabego występu nabijałby się do końca życia.
Nie wziąłem tego pod uwagę. Zerknąłem na klawesyn z pewną obawą.
Morrigan stała przy instrumencie, w zamyśleniu wodząc palcem po klawiaturze.
– Czytałeś scenariusz? – zapytałem.
Wzruszył ramionami.
– Niby tak. Parę zdań wydaje mi się… – zawahał się. – Nie brzmią za dobrze, w każdym razie. Nie znam się na tym, może tak to powinno wyglądać?
W jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. Przeszło mi przez myśl, że może i on dostał angaż wbrew własnej woli i wzdrygnąłem się. Klątwa Profesora Beery’ego. Dlaczego tak ciężko mu odmówić?
– Coś nie tak? – Nott zmarszczył brwi.
– Hm? Nie, w porządku.
– Wiesz, że ostatnio… – Jego zmieszanie widocznie się zwiększyło. – Często mówisz do siebie?
Nie mogłem mieć wątpliwości, że tym razem to ja się zarumieniłem; policzki zapiekły mnie nagle od gorąca.
– Może tak to wygląda... – bąknąłem. – Powtarzam sobie czasem różne formułki na głos, w ten sposób… łatwiej zapamiętać.
Przyglądał mi się bez przekonania.
– Skoro to działa, to dlaczego nie – odezwał się w końcu, ale po tonie poznałem, że w ogóle mi nie uwierzył.
Morrigan nacisnęła klawisz klawesynu. Ostry dźwięk przeszył powietrze – profesor i Marianne nie zwrócili na to uwagi, ale Almachiusz popatrzył na instrument ze zdziwieniem.
– Słyszałeś?
– Uhm… – Nie wiedziałem, co Morrigan próbowała osiągnąć. – Nie. Co miałem słyszeć? – zaryzykowałem w końcu odpowiedź.
Morrigan zaczęła wygrywać kolejne dźwięki; całość brzmiała zdecydowanie źle, ale też bardzo ponuro. Nott wpatrywał się w instrument zszokowany, profesor Beery odwrócił się w stronę klawesynu z niezadowoloną miną, ale najwyraźniej niedostrzegłszy przy nim żadnego muzyka, zamarł zdumiony.
Odchrząknąłem.
– Myślę, że jest rozstrojony – stwierdziłem możliwie najbardziej spokojnym głosem.
Morrigan przerwała grę i zasłoniła uśmiech przedramieniem.
– Aaach… – Profesor Beery zerknął na mnie niepewnie. – I co teraz?
– Ktoś go musi nastroić. Specjalista – podkreśliłem ostatnie słowo. – Nie wiem, ile jest osób w Wielkiej Brytanii, które potrafiłyby nastroić siedemnastowieczny klawesyn.
Beery przyłożył dłoń do ust i przygryzł lekko paznokieć palca wskazującego.
– Może jednak… – odezwał się, ale w tym momencie Morrigan uderzyła pięściami w klawiaturę. – No dobrze, no dobrze – westchnął z rezygnacją. – Spróbuję kogoś znaleźć, a jeśli nie… wrócimy do planu B. – Rozmasował mostek nosa palcami. – Dlaczego zawsze coś idzie nie tak…? Gdzie są Altheda i Amata? – Poderwał nagle głowę i rozejrzał się.
Chciałem zapytać, czy z racji braku sprawnego instrumentu mógłbym ominąć dzisiejszą próbę, ale profesor niespodziewanie wybiegł jak oparzony z Wielkiej Sali. Wymieniłem z Almachiuszem zdziwione spojrzenia, a Marianne zaczęła symulować płacz; brzmiałoby przekonywająco, gdyby nie zachichotała przy tym kilka razy.
– Chyba mamy wolny dzień – stwierdził ostrożnie Nott.
Wzruszyłem ramionami.
– Chyba tak.
– Wydaje mi się, że jest nawiedzony – stwierdziła nagle Marianne.
– Klawesyn? – zapytał zdumiony Nott.
– Nie! – Parsknęła krótkim śmiechem. – Profesor.
Odchrząknąłem, próbując zamaskować uśmiech, Almachiusz natomiast przyglądał się dziewczynie ze zmieszaniem. Morrigan podeszła do mnie i chwyciła mankiet mojej koszuli.
– Maurice. Nie mam już co czytać – odezwała się ponuro.
Przyglądałem się jej bez zrozumienia i dopiero po sekundzie dotarło do mnie, co miała na myśli.
– Gdybym był jednak potrzebny, dajcie mi znać. Do zobaczenia – powiedziałem do aktorów.
Wyszedłem na korytarz, Morrigan zamknęła za nami drzwi.
– Almachiusz Nott robi dziwne Linie do Marianne Bulstrode – zagadnęła.
Uniosłem brwi.
– Jakie linie?
Ruszyliśmy w stronę biblioteki.
– Grube. Nie wiem, co znaczą. Łatwiej jest wiedzieć, jeśli znam takie. Ty robisz dużo złoszczących.
– Naprawdę? – Nie myślałem nigdy o sobie jako o kimś agresywnym; wręcz przeciwnie, uważałem się za łagodną osobę. – Do kogo najwięcej?
– Do siebie.
Zatrzymałem się na chwilę, zaraz jednak podjąłem marsz na nowo.
– Morrigan… – zawahałem się. – Potrafiłabyś odróżnić prawdziwe Linie od takich, które są… wytworem choroby czy czymś… co sobie z różnych powodów wmawiamy?
Popatrzyła na mnie podejrzliwie.
– Wszystkie są prawdziwe.
– Ach. Tak. – Milczałem przez moment. – Jak to robisz, Morrigan? To, że nikt poza mną cię nie widzi?
– Linie można też zmieniać.
– Zmieniać…?
– Przesuwać, plątać, niszczyć. Mogę schować do środka niektóre moje i wtedy nikt nie wie, że jestem. Jeśli zmienię trochę twoich, możesz widzieć.
Stanąłem, nie wiedząc kompletnie, co powiedzieć. Jej słowa wywołały we mnie natłok emocji i żadnej nie potrafiłem ubrać w słowa.
Morrigan również się zatrzymała. Patrzyła na mnie pytająco.
– Zmieniałaś moje Linie? – upewniłem się.
– Wystarczyło tylko trzy.
– Ach. Tylko trzy. Co za ulga!
– Dlaczego jesteś zły?
– Dlaczego jestem zły? – powtórzyłem, po czym odetchnąłem głęboko. Nie rozumiała, byłem pewien, że naprawdę nie rozumiała, więc nie powinienem teraz na nią krzyczeć. – Morrigan, jeśli dobrze rozumuję, Linie obrazują to, co się czuje, tak?
– Tak, ale nie tylko.
– To wystarczy. Nie powinnaś zmieniać niczego, co drugi człowiek czuje, tym bardziej nie bez jego wiedzy i zgody.
Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
– Wcześniej ci to nie przeszkadzało – zarzuciła.
– Wcześniej nie wiedziałem. Nie chcę, byś grzebała w moich Liniach.
– Ale Maurice, jeśli ktoś cię złości, smuci, rozśmiesza, zmienia albo robi dla ciebie nowe Linie.
– Pewnie… pewnie tak – zgodziłem się ostrożnie. Nie cierpiałem rozmawiać z nią w ten sposób; temat Linii był dla mnie zbyt obcy, bym czuł się pewnie. – Nie uważasz jednak, że to bardziej… naturalne niż… – Chwilę szukałem odpowiedniego słowa. – Bezpośrednia ingerencja?
– Dlaczego?
Przyglądała mi się twardo.
– W porządku – westchnąłem. – To moje subiektywne uczucie. Obiektywnie sprawa wygląda tak, że nikt poza tobą nie potrafi patrzeć i wpływać na Linie w ten sposób. To nie jest sprawiedliwe, jeśli mimo to stosujesz swoje zdolności.
– Tom Riddle robi Linie inne niż wszyscy i nikt mu nie mówi, że nie powinien, bo to nie jest sprawiedliwe. Kiedy grasz, też robisz wszystkim nowe Linie i nikt nie każe ci przestać, bo inni tak nie potrafią.
– Wiesz, Morrigan… muzyka ma pewne granice – mruknąłem. – Czasem uda mi się wywołać w kimś jakieś emocje, ale tylko dlatego, że jest na nie podatny. Jeśli kogoś wzruszę, to dlatego, że ten ktoś potrafi dostrzec w muzyce piękno, albo dlatego, że ta melodia przypomni mu coś smutnego… te uczucia nie biorą się znikąd, Morrigan. Są już w ludziach, a ja je budzę. – Zamyśliłem się na chwilę. – I wydaje mi się… że bardzo podobnie jest ze wszystkim innym. Nie ma słów, które ranią, rozśmieszają czy pocieszają dokładnie tak samo wszystkich. Muszą trafić na podatny grunt, na coś, co już zostało ukształtowane w tobie.
Pokręciła głową.
– Myślisz, że mogę zrobić, że nagle znielubisz muzykę albo zaczniesz kochać kogoś, kogo nawet nie znasz. Nie ma jednej Linii na nielubienie ani jednej Linii na kochanie. Nie widziałam jeszcze nigdy takiej. Mogę pozrywać wszystkie Linie między tobą a twoimi rodzicami, ale w środku i tak masz ich już dużo. Wszystko, co się wydarzyło, też zostawia Linie! Będziesz pamiętał o swoich rodzicach, a potem zaczniesz za nimi tęsknić, a potem zechcesz ich spotkać. Nie wiem, czy się zakochasz w nich znowu. Może będziesz myślał, że już nie warto. Ważnych Linii nie da się zniszczyć tak, by chociaż trochę nie odrosły.
– To coś innego, Morrigan. Nie ma niczego, co mogłabyś zrobić albo powiedzieć, bym przestał kochać swoich rodziców. Jeśli kiedyś… pozrywasz Linie, świadomość, że może kiedyś się odnowią, niczego nie poprawia. Nie możesz zmuszać kogoś do czucia czegoś, czego sam z siebie nie mógłby poczuć.
Nie odpowiedziała od razu. Wyglądała na niezadowoloną i może trochę zirytowaną.
– Po prostu daję ci widzieć – burknęła w końcu niewyraźnie.
– One… to znaczy Linie, wpływają też na to, jak postrzega się świat? Na zmysły?
– Tak.
Przygryzłem dolną wargę.
– Mogłabyś pokazać mi, jak wyglądają Linie? Nie jak na rysunku, tak, jak ty je widzisz.
– Przed chwilą nie chciałeś, żebym ci coś zmieniała!
– Wiem, wiem! – Uniosłem obie dłonie do góry. – Przepraszam. To po prostu… przerażające i fascynujące jednocześnie.
Zastanawiała się przez kilka sekund.
– Nie wiem, które Linie robią, że tak widzę i umiem – powiedziała cicho. – Myślę, że one powinny być blisko tych, które mam od mamy.
– Od mamy? Dlaczego?
– Mogę spróbować ich poszukać – dodała w zamyśleniu, ignorując moje pytanie. – Mogłabym ci zrobić podobne, ale nie wiem, czy to zadziała.
– Może lepiej to zostawmy… – westchnąłem. – Morrigan, Linie to bardzo szerokie pojęcie, prawda?
– Tak. Tak jak „rzeczy”.
– I wszystkie możesz zmieniać?
–  Niektóre trudno się przesuwa. – Wzruszyła ramionami. –  A czasem po prostu nie wiem jak. Jeszcze.
Jeżeli jedyne, co ją ograniczało, to brak doświadczenia i wiedzy, to… do czego będzie zdolna, gdy już ukończy Hogwart? Poczułem, że zrobiło mi się trochę słabo, więc oparłem się o ścianę i wbiłem wzrok w podłogę. Jak ktoś o tak potężnych zdolnościach mógł istnieć? Nigdy nie słyszałem o podobnym do Morrigan czarodzieju, a jeśli jej talent był wrodzony, wcześniej musieli się zamanifestować ludzie o takich samych umiejętnościach. To możliwe, by taki… dar można było nabyć? Będąc dzieckiem?
Potarłem czoło. Powoli wzbierał się we mnie lęk – świadomość, że stałem naprzeciwko dziewczynki, która w każdej chwili mogła odebrać mi wzrok, miłość do rodziny czy nawet życie wydawała się zbyt przytłaczająca.
– Maurice – powiedziała Morrigan.
Poderwałem głowę na dźwięk jej głosu.
– Nie musisz się bać. Mamy przecież pakt.
Uśmiechnąłem się bez cienia wesołości.
– Chodź. – Oderwałem się od ściany i ruszyłem dalej korytarzem. – Myślisz, że biblioteka jest już otwarta?
– Nie wiem tego. Gęś już tam nie chodzi. Może już zjadła wszystkie.
– Wszystkie książki?
– Wszystkie złe – poprawiła mnie stanowczo. – Banalne zdania są lekkostrawne.
– Ach.
Dalej szliśmy w milczeniu. Nie przeszkadzało mi to; miałem dużo do przemyślenia. Zastanawiałem się, czy nie nadeszła pora, by poprosić kogoś o pomoc w sprawie Morrigan Mard. Nie wiedziałem niemal nic na temat jej rodziny, a jeszcze skąpszą wiedzą dysponowałem w przypadku dziwnego talentu, który posiadała dziewczynka. Na początku naszej znajomości myślałem, że potrzebowała mentora, który pokaże jej, że nikt nie musi żyć w cieniu i samotności; teraz zaczynałem myśleć, że kwestia jej charakteru i wyborów wcale nie była najważniejsza. Nikt, kto sam nie widział rzeczywistości jak ona, nie nauczy jej życia w świecie pełnym Linii.
Potrzebowałem kogoś, kto umiałby ją zrozumieć i być samemu zrozumiałym dla niej. Obawiałem się, że taka osoba nie istniała.
Zatrzymałem się przed drzwiami do biblioteki. Wisiało na nich obwieszczenie.
– Biblioteka zostanie otwarta, gdy winny przyzna się do dewastacji szkolnych książek – przeczytałem. W rogu kartki znajdowała się niewyraźna plama. – To odcisk łapki Gęsi? – zapytałem zdziwiony.
– Chyba tak. Przyznała się, ale nikt nie wziął jej na poważnie.
– I co teraz?
– Nie wiem. Może zwolnią pana Daugherty’ego. – Morrigan wzruszyła ramionami.
Popatrzyłem na nią z zaskoczeniem.
– Finley mówił, że zamknięcie biblioteki jest niezgodne z regulaminem – wyjaśniła. – Jeśli bibliotekarz jej nie otworzy, znajdą nowego.
Z jednej strony potrafiłbym zrozumieć taką decyzję, z drugiej wydawała mi się niesprawiedliwa. I nierealna. Pan Daugherty i biblioteka wydawali się ze sobą nierozerwanie złączeni.
– Trzeba coś z tym zrobić – stwierdziłem, krzyżując ręce na piersi.
Morrigan położyła dłonie na biodrach.
– Powiesz dyrektorowi, żeby go nie zwalniał, a on powie: „a właśnie, że zwolnię”, na co ty: „no dobrze”. Równie dobrze możesz poddać się teraz.
– Wcale tak nie będzie! – Odwróciłem się do niej. – Nie jestem aż tak uległy.
Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Załatwię to – zadeklarowałem spokojnie. – Biblioteka zostanie otwarta, a pan Daugherty nie straci pracy.
– Chcę zobaczyć, jak ponosisz porażkę i płaczesz. To źle?
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Myślę, że od tego właśnie ma się przyjaciół. Zobaczę, jakie książki mam u siebie i coś przyniosę ci wieczorem. Może być?
Kiwnęła głową.
– Dobrze. To do zobaczenia.
– Będziemy z Aragogiem i Hagridem – poinformowała.
Nie mogłem powiedzieć, by to mnie ucieszyło. Westchnąłem tylko i odwróciłem się, by ruszyć korytarzem w stronę wieży Ravenclawu.
Może podchodziłem do kwestii talentu Morrigan w zły sposób? Jeśli mówiła prawdę, prawdopodobnie potrafiła osiągnąć to, do czego zwykli czarodzieje nie są zdolni. W przyszłości mogłaby pogrzebać naszą cywilizację albo ocalić ją od najbardziej palących problemów.
Przeszedł mnie dreszcz, gdy dotarło do mnie, że światopogląd i moralność Morrigan nie będzie problemem tylko jej najbliższego otoczenia. Czy w ogóle próbowałbym zbliżyć się do niej, gdybym od początku wiedział, jakie mogą być tego konsekwencje? Wsunąłem dłonie do kieszeni i zwolniłem nieco kroku.
Czułem się dziwnie. Jednocześnie męczyła mnie potrzeba zrobienia czegoś i głębokie zniechęcenie. W co ja się u licha wpakowałem? Moim jedynym zmartwieniem powinny być egzaminy.
Szczęśliwie wejście do pokoju wspólnego Krukonów było już otwarte – nie sądziłem, że umiałbym skupić się na tyle, by rozwiązać zagadkę.
Na jednym ze stołów siedziała Pietruszka. Poderwała łebek na mój widok i rozłożyła lekko skrzydła.
Niemal zapomniałem, że czekałem na odpowiedź od pana Huckelberry’ego, a co za tym idzie, na powrót Pietruszki do domu.
– Dzień dobry, moja dzielna. – Wystawiłem dłoń, by pogłaskać sowę; ta nastawiła się do pieszczoty.
Dopiero wtedy zauważyłem, że za Pietruszką ukrywała się inna, dużo mniejsza sówka. Miała szarobure ubarwienie, wydawała się dość puchata i patrzyła na mnie z nieskrywaną irytacją. Przez chwilę przyglądałem jej się ze zdumieniem; ptaszyna podskoczyła niecierpliwie w miejscu.
– Wróciła z tobą? – zapytałem Pietruszkę, jednocześnie wyciągając rękę do obcej sówki; Pietruszka tylko odsunęła się od mniejszego ptaszka, jakby próbując dać mi do zrozumienia, że nie miała z nim nic wspólnego.
Do nóżki tajemniczej przybyszki przywiązano niewielką notatkę. Odwiązałem ją, a sówka niemal natychmiast wyfrunęła przez okno.
– Dziwne – mruknąłem i rozwinąłem rulonik.

Drogi chłopcze,
potraktuj ten list jako wyraz mojej sympatii; skoro piszę do ciebie, zaufaj, że twój los przynajmniej trochę mnie obchodzi. Jeśli nie masz tendencji samobójczych, zalecam zerwanie kontaktów z Morrigan Mard. Jednocześnie zapewniam, że dziewczynka nie chce twojej krzywdy, niestety, pewne rzeczy pozostają poza jej kontrolą. Jeśli to ostrzeżenie za słabo przemawia do twojej wyobraźni, pozwól, że ujmę to dosadniej: umrzesz.
M.M.

Przeczytałem ten list jeszcze kilkakrotnie, z głupią nadzieją, że za którymś razem dostrzegę jakąś nową informację, schowaną między tymi kilkoma zdaniami. Treść wiadomości pozostawała uparcie niemieniona.
Odsunąłem krzesło i usiadłem ciężko przy stole, przyciskając ściskany w pięści list do skroni. W głowie huczało mi od pytań. Kim był M.M.? Inicjały kojarzyły mi się wyłącznie z Morrigan, ale przecież nie mogła być ona autorką listu. Nawet gdyby miała jakiś cel w tym, by mnie do siebie zniechęcić, nie potrafiłaby przecież tak bardzo zmienić sposobu formułowania myśli. Ta osoba zdecydowanie nie brzmiała jak Morrigan.
Zresztą, tożsamość nadawy listu pozostawała kwestią drugorzędną. Naprawdę miałem powody, by bać się Morrigan? Cofnąłem dłoń od skroni i rozprostowałem list przed sobą, raz jeszcze studiując jego treść.
Istniała możliwość, że ktoś bezzasadnie próbował odsunąć mnie od Morrigan. Może po to, by łatwiej manipulować osamotnioną dziewczynką? Dlaczego miałbym umrzeć? Czym były te rzeczy, pozostające poza kontrolą Morrigan?
Pietruszka dziobnęła mnie w przedramię. Drgnąłem zaskoczony, po czym uśmiechnąłem się do niej słabo.
– Wybacz. Kompletnie zapomniałem. – Odwiązałem list, gdy wystawiła w moją stronę łapkę.
W kopercie pobrzękiwało kilka monet. Wysypałem je na blat stołu, po czym wydobyłem ze środka odpowiedź od pana Huckelberry’ego.

Szanowny Panie Dummond,
doprawdy, postawił Pan przede mną niemal niewykonalne zadanie. W tej chwili moja kolekcja liczy blisko milion listów pochodzących z różnych epok historycznych i niemal z każdego zakątka świata. Z przykrością stwierdzam, że nie przypominam sobie żadnego listu traktującego o rodzinie Mardów, a przejrzenie całej zgromadzonej przeze mnie korespondencji pod tym kątem wymagałoby tytanicznego wysiłku.
Muszę jednak przyznać, że Pana prośba wywołała we mnie pewien niepokój. Dręczyło mnie przeczucie, że słyszałem już niegdyś o osobie noszącej nazwisko Mard, nie potrafiłem tylko przypomnieć sobie, w jakim kontekście. Ze względu na naszą długą współpracę nie chciałem Pana zawodzić, niestety, mętne skojarzenie wywołane przez wspomnienie tej familii nie stanowiło żadnej ciekawej informacji. Z pomocą przyszła moja nieoceniona małżonka (która ostatnimi czasy nie tylko jest drugą połówką mojego serca, ale i drugą połówką umysłu, dzielnie pamiętając o wszystkim, co mnie samemu uparcie wylatuje z głowy).
Nakierowała ona moje myśli na pewne wydarzenia rozgrywające się za naszych szkolnych lat. Otóż starszy brat mojego dobrego przyjaciela świeżo po zakończeniu szkoły postanowił zwiedzić Europę. Jego wyprawa zaczęła i zakończyła się w Wielkiej Brytanii, gdzie poznał pewną damę o nazwisku Mard. Dla rodziny mojego przyjaciela okazało się to wysoce kłopotliwe; pierworodny syn ani myślał wracać do ojczystego kraju. Uparł się pozostać u boku nowej przyjaciółki, jednocześnie nie wyjaśniając krewnym natury tego związku. Zapewne wyobraża Pan sobie, że tajemniczość odnośnie tej znajomości zaniepokoiła całą jego familię.
Niestety, historia ta nie skończyła się szczęśliwie. Wspomniany mężczyzna zmarł młodo, spędziwszy w Wielkiej Brytanii dwa lata. Skandalicznym okazało się zachowanie owej panny Mard: poinformowała o śmierci familię swojego ukochanego dwa tygodnie po pogrzebie, podając lokalizację grobu i nie wyjaśniając w żaden sposób okoliczności jego zgonu.
Jeśli zaciekawiła Pana ta opowieść, muszę też od razu ostudzić Pana zapał. Wśród żywych najpewniej nie pozostał nikt więcej, kto mógłby powiedzieć Panu coś więcej o tamtych wydarzeniach. Nie jestem tylko pewien losu panny Mard i innych Brytyjczyków zaangażowanych w tę sprawę, zakładając, że bohaterów tego dramatu było więcej, niż początkowo przypuszczaliśmy.
Gdyby jednak chciałby Pan poszukiwać informacji na własną rękę, podaję nazwisko owego nieszczęśnika: Worden Folsom. Pozwolę też sobie poprosić Pana o podzielenie się z wynikami Pańskiego śledztwa, gdyby przyniosło jakiś rezultat. Nie ukrywam, że los biednego Wordena wciąż bardzo mnie interesuje.
Co do dalszej części Pańskiego listu, Pietruszka rzeczywiście okazała się uroczą sówką. Niepotrzebnie kłopotał się Pan o utrzymanie Pańskiej podopiecznej; jest na tyle zdolną łowczynią, że jej diety nie trzeba w żaden sposób uzupełniać. Nabyłem tylko dwie paczki biszkoptów. Nie przesadzał Pan, wspominając o miłości Pietruszki do tych przysmaków.
Z niecierpliwością oczekuję obiecanej przez Pana korespondencji z Maroka, życzę udanego pobytu w Marrakeszu i liczę na dalszą, owocną współpracę.
Z poważaniem,
Qiodus Huckelberry

– Powiedz mi, Pietruszko – powiedziałem, podnosząc wzrok znad listu na sowę – czy sama Śmierć jest członkinią rodziny Mard?

Ale Pietruszka nie miała dla mnie żadnej odpowiedzi.

10 komentarzy:

  1. Nie spodziewałam się tyle... śmierci w tym rozdziale. Osobiście umarłabym już przy tym klawesynie i obandażowanej pannie Bulstrode, jednak później ta rozmowa o Liniach jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła, że tak to ujmę. Im więcej się o nich mówi, tym bardziej tajemnicze i mroczne się wydają, to nie jest sprawiedliwe. Chciałoby się o nich wiedzieć więcej, choć pewnie sama Morrigan (prawie napisałam Merigold, za dużo Wiedźmina) nie byłaby w stanie wyjaśnić ich na tyle, by zaspokoić moją ciekawość. O ile w ogóle mogłaby wyjaśnić to zjawisko (?).
    Mimo tragiczności sztuki profesora Beery'ego i prawdopodobnie tragicznego w skutkach jej wystawienia, liczę, że Maurice nie umrze i będzie kiedyś sławny w świecie czarodziejów. Po prostu liczę, że przeżyje, naprawdę go polubiłam, więc nie odbieraj mu życia w tak młodym wieku ;-;
    Lubię tą książkę, to już nawet nie opowiadanie, tylko właśnie ambitniejsza rzecz. Głównie przez fabułę, bo jest w większości nieprzewidywalna (np. o korespondencje z Huckelberry'm, bo choć to, że odpisze w sposób, przez który pojawi się więcej pytać było raczej oczywiste, to jednak do ostatniego momentu trzymało w niepewności, co mogłoby to być) i tajemnicza, a ta tajemnica wciąż się utrzymuje, dodając sytuacji grozy i interesując zarazem. I jeszcze uwielbiam twój styl pisania, ale pewnie już o tym pisałam. Po prostu z niecierpliwością wyczekuję kolejnego rozdziału, a nie często mi się to zdarza. Niestety, nie mam też czasu na czytanie, bo codziennie pojawiam się w domu dopiero późnym wieczorem (20-22 to późny wieczór, prawda?) i jestem tak padnięta, że czasem nawet butów nie zdejmę. A szkoda, bo z chęcią przeczytałabym rozdział tuż po wstawieniu.
    Pozostaje mi tylko na koniec życzyć ci weny na przyszłość, pomysłów, choć przypuszczam, że z tym problemów większych nie ma i czasu, którego w ostatnich latach wszystkim ludziom na Ziemi braknie. Czekam na Gęś i mam nadzieję na zobaczenie kolejnego rozdziału jeszcze w tym miesiącu, tak np. na pocieszenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. https://www.youtube.com/watch?v=7RybPdm1Hqk to dlatego, że motywem muzycznym tego rozdziału było "Kill Everyone" Hollywood Undead.
      Co do losu Maurice'a - ostrzeżenie to jeszcze nie proroctwo, ale pytanie brzmi, czy nie pojawiło się za późno? ;)
      20-22 to bardzo późna pora na powrót do domu! Aż przypomniały mi się mroczne czasy, gdy dzień w dzień pracowałem dwanaście godzin na dobę. Faktycznie brakowało czasu na wszystko.
      Dzięki za komentarz, postaram się, by na następny rozdział nie trzeba było tyle czekać.

      Usuń
  2. List totalnie mnie rozczulił. Ale i smutno sie bardzo zrobiło :(. Co do fragmentu z próby, początkowo nie rozumiałam, jak to mozliwe, ze nikt inny nie widział Morrigan, rownież sam przebieg tego wydarzenia wydawał mi sie troche chaotyczny. Pozniej pierwsza rzecz sie rozwiązała (choc dziwiło mnie, ze narrator nie myślał, coz takiego wyprawia dziewczynka, ze reszta jej nie widzi)... Te Linie coraz bardziej mnie Przerażają. Potwierdza to list od MM, tylko ze jest to tez jakies pocieszenie, bo moze nadawca wie wiecej o...hm.. Mocach Morrigan? Tylko ze czy umiałby pomoc, oto jest pytanie? Czekam na ciąg dalszy i zapraszam na niezaleznosc-hp.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mógł o tym nie myśleć, bo ze wszystkich rzeczy, które robiła Morrigan, stawanie się niewidzialną wydawało się najmniej dziwne. ;) Teraz pewnie żałuje, że się dowiedział.
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
  3. Hej!
    Aktualnie mam wyłączony mózg, wiec raczej nie wskażę literówek i błędów – jeżeli pózniej jakieś znajdę, to napiszę :)
    Rozdział bardzo mi się podobał; fragmenty z listem od Aspen jest ładny i nieco wzruszajacy, a sam list dosc dobrze został ucharakteryzowany, wiec da się uwierzyć, ze pisało go dziecko. Jesli chodzi w o scenkę z przedstawieniem… powaliła mnie wizja Bulstrode w bandażach, dziewczyna jest pomysłowa. ;)
    Zastanawia mnie, kim może być M. M. Jakaś rodzina Morrigan?
    Qiodus jest szalenie sympatyczny, swietnie mi się czytało fragment z listem od niego. Mam nadzieje, ze Maurice, który najpewniej niedługo zacznie poszukiwać w bibliotece informacji o Wardenie, zwróci się znów do Huckelberry'ego. Nawiasem mówiąc, jeśli słusznie się domyślam, ze biblioteka będzie potrzebna do poszukiwań, to pewnie pojawi się scenka, w której Maurice będzie musial prosić o powrót bibliotekarza. Czyżby się szykowała jakaś próba asertywności?
    Pewnie nie, absolutnie nie umiem przewidywać akcji, nawet w bardzo krótkich opowiadaniach ;)

    Po liście od M. M. Maurice rozmyśla o Morrigan; piec razy wymienione jest wtedy jej imię. Fajnie, ze nie probujesz wciskać wydumanych synonimów, ale tu chyba przydałoby się wyrzucenie tego imienia przynajmniej w jednym miejscu.
    „Nie jestem tylko pewien losu panny Mard i innych Brytyjczyków zaangażowanych w tę sprawę, zakładając, że bohaterów tego dramatu było więcej, niż początkowo przypuszczaliśmy”
    „Zakładając” brzmi troszkę, hm, niezręcznie?, ale to tylko taka drobna uwaga. Jeśli masz podobne odczucia, to mógłbyś pokombinować odrobinkę, żeby części zdania ładniej się łączyły. Może "jeśli by założyć"?

    Czekam na następne rozdziały i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Qiodus jeszcze się pojawi, nie zamierzam łatwo rezygnować z tej postaci. ;)
      Co do powtórzenia imienia Morrigan, fakt, zgrzyta trochę, poprawię o bardziej ludzkiej porze. Przy okazji wyłapałem inne powtórzenia, więc podwójne dzięki za zwrócenie uwagi.
      Wena jest, nie ma czasu! :P
      Dzięki za komentarz.

      Usuń
  4. Nie umiem w komentarze, ale nie skomentowanie MMJD nie daje mi spokoju (od wczoraj, kiedy skończyłam czytać).
    Rajciu, to wszystko jest takie świetne, ładne i klimatyczne. Kilka razy zdarzyło mi się natknąć na linkacz do Twojego bloga, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie zaczynałam czytać. Może przez te czasy Toma? Pewnie wydawało mi się, że kolesia będzie więcej - na co raczej nie miałam ochoty - a okazało się, że tak ładnie pojawia się, że tak powiem, w tle i wydaje się taki niepozorny, chociaż możliwe, że w tym ff zdąży otworzyć Komnatę Tajemnic (Maurice, dlaczego oddałeś mu felixa? X'D).
    Uwielbiam Morrigan. I jej imię tak idealnie łączy się z nazwiskiem. Nie wiem jak to wytłumaczyć, właściwie to nawet nie wiem o co mi dokładnie chodzi, ale mam wrażenie, że Morrigan i Mard to jedyne właściwie połączenie i gdyby nazywała się inaczej, to nie byłoby już to samo. Coś jak np. Harry Potter - też nie wyobrażam sobie go z innym nazwiskiem, ale z Morrigan miałam tak od pierwszego natknięcia się na link, a Harry'ego "znam" od lat.
    Linie z rozdziału na rozdział są coraz bardziej niepokojące, a po liście od M. M. zrobiło się totalnie creepy. Morrigan wcześniej nie wydawała mi się niebezpieczna, ale po prostu... dziwna.
    Hufflepunkty! (Wiem, wiem, skaczę z wątku na wątek, ale nie umiem komentować zgrabniej i sensowniej) Bożenko, to było tak totalnie rozczulające i urocze. I jeszcze Puchoni tak pięknie powitali Maurice'a. Uwielbiam Hufflepuff i ubolewam nad tym, że zazwyczaj jest traktowany po macoszemu (nawet u Rowling!). A Ty nadałeś Hufflepuffowi charakteru, chociaż nadal pozostaje puchaty. A Finley to mój najulubieńszy prefekt z wszystkich prefektów, których miałam okazję poznać.
    Maurice'a darzę wielką sympatią, przyjemnie odbiera się wydarzenia z jego perspektywy (chociaż ta Gęś... Gęś jest najlepsza i ten dodatek z jej perspektywy był czaderski), chociaż za pierwszoosobową narracją jakoś nigdy nie przepadałam (możliwe, że też przez narrację zabrałam się za MMJD dopiero teraz). Wydaje mi się trochę ciapowaty, mało asertywny i, eeee, sierocy, przez co łatwo mi się z nim identyfikować, ale to chyba nie jest powód do dumy. X'D Ale jest sympatyczny, no.
    A! I Cestoda wydawała się... ciekawą postacią. Było jej niewiele, ale zdążyłam ją polubić. Ambrozjusza tak samo (no i wiadomo, że rzeczywiście udało mu się coś osiągnąć!). W ogóle bohaterowie kanoniczni tak ładnie przeplatają się z OC! I ja chyba skończę już ten komentarz. Dodam jeszcze, nawiązując do tego rozdziału, że ten list Aspen tak trochę złamał mi serce, ale oprócz tego był... kochany. I to niesprawiedliwe, że niektórzy umierają zanim tak naprawdę zaczną żyć. Uch.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Umiesz, mi się podobał. :D
      Zabawne, bo wątek główny miał oscylować wokół Toma, ale uznałem, że w opowiadaniu potrzebna jest coś, co byłoby też tajemnicą dla czytelnika (myślę, że czytanie o szalejącym po zamku bazyliszku byłoby nudne wiedząc, kto za tym stoi). O tym, czym MMJD miało być, a czym nie jest, można by napisać książkę. :P
      Nie rozumiem, dlaczego Puchoni są lekceważeni przez pisarzy fanfików. Przecież te wszystkie niewiadome można swobodnie pozapełniać własnymi wyobrażeniami. Marnują taki potencjał!
      Dzięki za komentarz. :)

      Usuń
  5. "Tom Riddle robi dziwne linie" - po przeczytaniu tego fragmentu wstałam z łóżka i chodziłam po domu mówiąc "o jezu, o jezu, o jezu...".
    Te linie stają się przerażające.
    Czemu mam wrażenie, że teb list jest od innego członka rodziny Mardów?
    Jak ci czarodzieje żyją bez internetu...?
    Potwornie mi się podoba to opowiadanie!
    Okej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Jak ci czarodzieje żyją bez internetu...?" - właśnie! O ile łatwiej byłoby wygooglać Mardów i mieć problem z głowy.
      Dzięki za komentarz. :)

      Usuń

Obserwatorzy