poniedziałek, 13 czerwca 2016

III. Proszę się o kłopoty

W sobotę obudziło mnie burczenie w brzuchu. Potarłem twarz i popatrzyłem tępo na sufit. Słońce świeciło już pełnym blaskiem. Która to była godzina? Dziesiąta? Jedenasta? Wyciągnąłem rękę po leżący na szafce nocnej zegarek i zmrużyłem oczy na widok godziny. Cyferblat nieubłaganie pokazywał drugą po południu, co oznaczało, że przespałem jakieś szesnaście godzin.
Zerwałem się z łóżka, czując nagłe ukłucie paniki. Kładąc się do łóżka, nie czułem się aż tak zmęczony, może dlatego, że wciąż targały mną emocje ze szczurzego pogrzebu. Śmierć Patki chyba nie powinna wywrzeć na mnie aż tak dużego wrażenia, w końcu… to tylko zwierzątko domowe. I to nawet nie moje.
W łazience opłukałem kilkakrotnie twarz zimną wodą i dopiero po spojrzeniu w lustro dotarło do mnie, że wyglądam na wręcz wyczerpanego. Po szesnastu godzinach snu? Uśmiechnąłem się krzywo do swojego odbicia i zakręciłem kurki. Jakaś część mnie gorąco namawiała do powrotu do łóżka, ale poczucie przyzwoitości na to nie pozwalało. Na Rowenę, to w końcu klasa OWUTEMowa. Nie mogłem marnować czasu.
Wychodząc spod prysznica pomyślałem, że mój dzisiejszy plan zajęć przewidywał całe godziny przeznaczone na zajęcia, których nie dało się nazwać produktywnymi. Mógłbym spróbować się pouczyć, ale męczyło mnie poczucie, że niechybnie doprowadzi mnie to do przegrzania mózgu, a to z kolei wywołałoby szereg przykrych konsekwencji. Tylko jeden dzień wolny od obowiązków szkolnych nie byłby chyba jakąś rażącą nieodpowiedzialnością?
Szesnaście godzin. Niech to licho.
Zbiegając z kręconych schodów, omal nie wpadłem na Wilhelminę Grubbly-Plank. W ostatniej chwili zatrzymałem się i uśmiechnąłem lekko na widok jej karcącego spojrzenia.
– Dzień dobry. I przepraszam.
– Ty się lepiej tak nie ciesz – ostrzegła mnie. – Robiliśmy zakłady, czy w ogóle dzisiaj wstaniesz.
– Nie próbowaliście mnie obudzić?
– Oczywiście, że tak. Kazałeś nam iść do wszystkich diabłów.
Otworzyłem szeroko oczy.
– Naprawdę – uparła się Wilhelmina. – Użyłeś też innych słów, ale nie chciałbyś, żebym je teraz przytaczała.
– Rany – jęknąłem.
– Nie, to nie było to słowo – mruknęła zgryźliwie Wilhelmina.
Przez krótką chwilę milczałem, zażenowany.
– Jakim potworem się stałem? – zapytałem w końcu przesadnie dramatycznym głosem.
Wilhelmina pokręciła z dezaprobatą głową, chociaż drgnięcie kącików jej ust zdradziło, że udało mi się ją rozbawić.
– Głodnym i zmęczonym – odpowiedziała. – Lepiej zjedz coś.
Nie miałem na to czasu, ale nie zamierzałem przyznawać się do tego Wilhelminie. Zamiast tego tylko pokiwałem głową, pożegnałem się i zbiegłem po schodach na sam dół wieży.
Podobno najprostsze rozwiązania często okazują się najskuteczniejszymi, choć tym razem wątpiłem w słuszność tej tezy. Nad samym jeziorem było dziś chłodniej niż poprzedniego dnia; wyciągnąłem rękę z różdżką nad taflę wody.
Accio pierścionek Morrigan – spróbowałem bez większej nadziei. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nic nie zmąciło spokoju jeziora. Nie wiedziałem, jak wyglądała ta błyskotka, więc nie mogłem wystarczająco skupić się na jej przywołaniu. Jeśli Wielka Kałamarnica położyła na nim swoje macki, odzyskanie pierścionka graniczyłoby z cudem.
Westchnąłem i usiadłem na pomoście. Jedyną osobą, która wiedziała, jak wyglądał pierścionek i gdzie dokładnie się znajdował, był Jeremy, a nie mogłem oczekiwać, by chłopiec, który dopiero zaczął magiczną edukację, potrafił rzucić zaklęcie przyzywające. Pozostawało mi albo wymyślić alternatywne rozwiązanie, albo pogodzić się z tym, że Morrigan nie odzyska swojej własności. Nie sądziłem, by dziewczynka wierzyła, że dam radę jej pomóc, ale to tylko sprawiało, że bardziej chciałem się wykazać.
Jak ona to ujęła? Chciałem uratować księżniczkę z wieży i zaklinowałem się w oknie.
Popatrzyłem z zadumą na wodę – pod jej powierzchnią rysował się błyszczący grzbiet jakiejś ryby. Cóż, skoro najprostsze rozwiązanie nie sprawdziło się, należało zastosować rozwiązanie niekonwencjonalne.
Wstałem i zawróciłem do zamku. Znałem tylko jedną osobę w całym Hogwarcie, która podjęłaby się tak karkołomnego zadania.
Znalezienie jej nie stanowiło wyzwania – zazwyczaj przemieszczała się tylko między Wielką Salą i dormitorium Gryffindoru. Wyjątkowo dopisało mi szczęście i uniknąłem wspinaczki po schodach połączonego z wartą pod portretem Grubej Damy; uświadczyłem ją czekającą przy stole Gryfonów na obiad, a może w ogóle nie ruszyła się stąd od czasu śniadania?
Siedziała lekko zgarbiona, z gęstą kurtyną włosów zasłaniającą twarz.
– Dzień dobry, Cestodo – przywitałem się. – Co powiesz na co najmniej kilkugodzinne przeczesywanie jeziora z minimalną szansą na powodzenie? Chodzi o pierścionek.
– Wszystko jedno – odparła flegmatycznie.
– To znaczy, że się zgadzasz?
– Jak oceniasz szansę na śmierć na miejscu?
Zastanowiłem się przez chwilę.
– Prawdopodobieństwo śmierci z nudów oceniam na jakieś siedemdziesiąt procent. Dwadzieścia procent szans na zamordowanie przez rozjuszoną Kałamarnicę. Umiesz pływać?
– Niestety.
– Dziesięć na utonięcie. To chyba wszystko. Więc jak?
Milczała przez chwilę, po czym wstała ospale z krzesła.
– Idę po wędkę – wymamrotała, nie patrząc na mnie i wyszła z sali.
Nie wydawało mi się, by wędka była najlepszym rozwiązaniem, ale wolałem nie ingerować w metody Cestody.
Miałem jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Gajowego Ogga znalazłem przed jego chatą, pielącego grządki dyni. Na mój widok przerwał pracę i pomachał mi dłonią na przywitanie.
Przez pierwsze dwa lata nauki naprawdę myślałem, że Ogg był niemową. Porozumiewał się głównie gestami i pomrukami, chociaż wcale nie sprawiał wrażenia gbura – ogólne wrażenie łagodziło jego przyjazne spojrzenie i częsty uśmiech goszczący na twarzy. W ciągu kilku lat spędzonych w Hogwarcie słyszałem go może pięć razy. Czasem zastanawiałem się, czy Ogg po prostu nie przepadał za rozwlekłymi wypowiedziami, czy może mówienie sprawiało mu jednak jakąś trudność, ale nigdy nie miałem śmiałości zapytać.
Pewną trudność sprawiało opisanie jego wyglądu – jedyne słowo, które przychodziło mi na myśl, gdy na niego patrzyłem, to „kanciasty”. Ogg miał kanciaste nogi, kanciaste dłonie, kanciaste ramiona, kanciastą twarz, nawet kanciasty nos. Cały zdawał się składać z linii prostych i kątów.
– Dzień dobry... och, rekordzistka. – Spojrzałem na jedną z dyń; ważyła chyba więcej niż wszyscy pierwszoroczni Krukoni razem wzięci.
Ogg mruknął z aprobatą.
– Chciałbym pożyczyć do wieczora łódkę. – Zastanowiłem się przez chwilę. – I jedną wędkę.
Ogg mruknął, wyraźnie nad czymś myśląc.
– Nie wypłyniemy daleko – zapewniłem.
Ogg poczłapał do swojej chatki; po chwili wyszedł stamtąd, wręczył mi dość toporną wędkę, machnął ręką w stronę pomostu i mruknął z przyzwoleniem.
Podziękowałem i poszedłem w stronę jeziora; nad wodą majaczyła zgarbiona, dziewczęca sylwetka, którą zidentyfikowałem jako Cestodę. Trzymała wędkę i patrzyła smętnie przed siebie.
– Gotowa? – zapytałem, stanąwszy obok niej.
– Bez różnicy – wymamrotała tylko.
Uśmiechnąłem się do niej i wszedłem ostrożnie do jednej z łódek; zakołysała się lekko. Nagle bardzo wyraźnie usłyszałem w głowie swój głos rozsądku; wygłosił tyradę na temat tego, na jak głupi i nielogiczny pomysł wpadłem. Szanse na wyłowienie pierścionka za pomocą wędki były praktycznie zerowe, ale z jakiegoś powodu wcale nie chciałem rezygnować z poszukiwań.
Może dlatego, że to zawsze wymówka, by trzymać się z dala od obowiązków.
Cestoda usiadła naprzeciwko mnie i odwiązała linę, na której zacumowana była łódka.
– Rozmawiałem z Jeremym, mówił, że wrzucił pierścionek stojąc na pomoście, gdzieś w tamtą stronę. – Zatoczyłem półokrąg ręką, po czym chwyciłem wiosła. – To będzie spektakularna porażka – dodałem ciszej, wprawiając wiosła w ruch.
Cestoda milczała, rozwijając flegmatycznie żyłkę.
Po paru minutach uznałem, że warto się zatrzymać. Cestoda zarzuciła wędkę, a ja po chwili zrobiłem to samo.
Ku mojemu zdziwieniu dziewczyna już po kilku sekundach zaczęła kręcić kołowrotkiem; na haczyku jej wędki wisiał pierścionek. Bezbrzeżnie zdumiony chwyciłem pierścionek i obejrzałem go dokładnie.
– Jest za duży – stwierdziłem w końcu. – Wątpię, by należał do Morrigan, chociaż... to wciąż bardzo dziwne. – Odłożyłem błyskotkę na dno łódki.
Cestoda wymamrotała coś niewyraźnie i znów zarzuciła wędkę.
Szarpnąłem swoją. Wydawało mi się, że o coś zahaczyłem. Zwijając żyłkę, w końcu zauważyłem, że moje znalezisko to krótka szyjka od butelki. Wrzuciłem ją z powrotem do wody, po czym odwróciłem głowę, zanotowawszy kątem oka, że Cestoda znowu coś wyławia.
Z wrażenia aż się zapowietrzyłem.
– Ech – mruknęła Cestoda, niedbale rzucając sznur pereł obok pierścionka.
– To jest niepojęte – wyszeptałem. Potrząsnąłem głową i ponownie zarzuciłem wędkę.
Moim kolejnym znaleziskiem okazała się stara, oblepiona glonami sznurówka. Skrzywiłem się, zdejmując ją z haczyka, po czym odrzuciłem ją z obrzydzeniem daleko od nas.
– Ech – powiedziała Cestoda, kładąc na dno łódki diadem.
Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. Uszczypnąłem się dyskretnie w ramię, ale wszystko wskazywało na to, że jednak nie śniłem.
Przez chwilę próbowałem wspierać Cestodę w poszukiwaniach, ale później już tylko obserwowałem ją w osłupieniu. Do kolekcji jej znalezisk dołączyły dwa medaliony, kolia, sygnet, złota ozdoba do włosów i jeden kolczyk.
– Coś jest nie tak – stwierdziłem w końcu, patrząc na tę małą górkę złota.
– Wiem – jęknęła Cestoda. – Nic mi nie wychodzi...
– Nie, nie o to chodzi... – Podniosłem dłoń do góry. – Po prostu to... nie mieści mi się w głowie. To...
Macka kałamarnicy wystrzeliła nagle z wody tuż obok nas. Chwilę później szturchnęła ostrzegawczo naszą łódkę. Serce podskoczyło mi do gardła.
– Aaach, już oddaję! – zawołałem, wrzucając wyłowione przez Cestodę przedmioty do wody.
Kałamarnica najwidoczniej uspokoiła się, gdy zwróciliśmy jej błyskotki. Moja towarzyszka popatrzyła na mnie z wyraźnym wyrzutem.
– Dlaczego to zrobiłeś?
Popatrzyłem na nią zdumiony, nie rozumiejąc, co konkretnie mi zarzuca.
– To jej skarby! Musieliśmy łowić nad jej legowiskiem.
– To nie jest powód.
– Mogła nas zabić!
– No właśnie!
Westchnąłem ciężko i zacząłem wiosłować w stronę pomostu. Cestoda skrzyżowała ręce na klatce piersiowej; wyglądała na urażoną. Przywiązałem łódkę i z pewną ulgą stanąłem na stabilnym gruncie.
Dopiero wówczas dotarło do mnie, że nad jeziorem stała całkiem spora grupa osób, z dala obserwujących nasze poczynania. Niektórzy patrzyli na nas z rozbawieniem, inni z politowaniem czy konsternacją. Wśród gapiów znajdowała się również Morrigan. Podeszła do mnie, gdy zszedłem z pomostu na ziemię.
– Po co wędkowałeś? – zapytała z powątpiewaniem w głosie.
– Chciałem odzyskać twój pierścionek – przyznałem, odrobinę zażenowany.
Morrigan popatrzyła na moją wędkę.
Accio nie działało – dodałem, czując, jak się czerwienię.
– Nie mogło zadziałać. Coś go zjadło.
Zamrugałem.
– Słucham?
– Jeremy wrzucił pierścionek do jeziora i coś go zjadło, dlatego nie można go przywołać. To nie działa na zwierzęta.
Zasłoniłem twarz dłońmi. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio czułem się tak głupio.
– Jednak jesteś szalony – stwierdziła Morrigan tonem, jakby nie było to nic szczególnie złego. Popatrzyłem na nią między palcami.
– Szalony?
Kiwnęła głową. Odjąłem dłonie od twarzy.
– To chyba niezbyt dobrze – powiedziałem tylko.
– Możesz spróbować znowu, kiedy już wyjdzie – odparła śmiertelnie poważnym głosem Morrigan.
– Wyjdzie...?
– Z ryby.
Zmrużyłem oczy.
– Teraz ze mnie kpisz – stwierdziłem.
– Nie lubię marnować okazji – przytaknęła Morrigan. – Nie szukaj pierścionka. Przeczytałeś „Ogród niegodziwości”?
Obejrzałem się na grupkę gapiów, ale widocznie wszyscy już stracili zainteresowanie moim wybrykiem. Wątpiłem, by ktokolwiek z moich rówieśników wiedział, o czym traktowała ta książka, jednak wolałem uniknąć rozgłaszania, w jakiej literaturze gustowałem.
– Jeszcze nie. Nie miałem kiedy – przyznałem.
Morrigan zmierzyła mnie wzrokiem.
– Chciałyśmy usłyszeć więcej o Corcoranie.
– Przykro mi, Morrigan. Mam naprawdę dużo na głowie.
Dziewczynka popatrzyła na trzymaną przeze mnie wędkę. Odchrząknąłem.
– To był wyjątek od reguły – wyjaśniłem niepewnym tonem.
– Na twoim miejscu bym się spieszyła – powiedziała to dość lekceważącym głosem i odwróciła się na pięcie.
Zabrzmiało raczej groźnie. Niewiele myśląc zagrodziłem jej drogę.
– Co masz na myśli?
– Linia śmierci. Jeśli nie zdążysz przeczytać, aż napotkasz Linię, umrzesz – wytłumaczyła całkowicie spokojnie.
Otworzyłem szeroko oczy.
– A-ale... jak to? – bąknąłem.
Wzruszyła ramionami, minęła mnie i ruszyła w stronę zamku.
– Morrigan! – zawołałem za nią. – Powiedz, że żartujesz!
Szła dalej, nie odwracając się do mnie.
– Zdejmij ją, słyszysz?!
Uniosła dłoń do góry i wyprostowała trzy palce. Co to znaczyło? Trzy tygodnie? Trzy dni? Trzy godziny? Blefowała, prawda? Musiała blefować!
Mimo wszystko nie mogłem stłamsić ogarniającego mnie niepokoju. Pomknąłem do chatki Ogga; nie było go w środku, a ja nie miałem czasu, by na niego czekać, więc po prostu oparłem wędkę o drzwi i czym prędzej zawróciłem do zamku.
Morrigan prawie na pewno chciała mnie nabrać, ale wolałem nie sprawdzać tego na własnej skórze. W rekordowym tempie wspiąłem się na szczyt wieży i z rozpędu załomotałem kołatką.
Nie wpuszczam tych, którzy najgłośniej domagają się wstępu – przypomniała kołatka. Natychmiast cofnąłem od niej dłoń.
– Wiem, wiem... – westchnąłem ze skruchą. – Proszę o coś prostego. – Zacząłem nerwowo przebierać nogami.
Pewien król miał trzy córki... – zaczęła kołatka, a ja w jej metalicznym, pozornie pozbawionym emocji głosie wyczułem coś na wzór mściwej satysfakcji.
– Jak rany – jęknąłem i w tym momencie drzwi otworzyły się z drugiej strony. – Och, dziękuję! – rzuciłem za wychodzącą dziewczyną i wślizgnąłem się do środka.
Poczułem za sobą zdziwione spojrzenie Marty Warren.
Wpadłem do sypialni i nie zważając na pełne zdumienia twarze moich współlokatorów, zacząłem dość chaotycznie przerzucać rzeczy w swoim kufrze. Znalazłszy „Ogród niegodziwości”, odetchnąłem cicho i usiadłem na łóżku z książką w rękach.
– Wiedzieliśmy, że lubisz czytać, Maurice – odezwał się po dłuższej chwili milczenia Ethan McDonald – ale to już jest jakiś chory przymus.

*

Po dwóch i pół godzinie poczułem się naprawdę głodny, nie wspominając już o tym, że oczy zaczęły mnie lekko szczypać i moje mrugnięcia stawały się coraz dłuższe. Nigdy nie sądziłem, że potrafiłbym przyswoić taką ilość tekstu w tak krótkim czasie, ale musiałem przyznać, że nie czytałem uczciwie. Przeskakiwałem dłuższe opisy, pomijałem nieistotne dialogi, a te fragmenty, które znałem z różnych opracowań, zupełnie ignorowałem. Przymknąłem powieki, próbując w myślach ułożyć chronologicznie wydarzenia z książki, ale poszczególne wątki okropnie mi się mieszały.
W najgorszym wypadku zacznę zmyślać treść „Ogrodu niegodziwości”. Morrigan nie czytała tej powieści, więc nie zorientowałaby się, że skłamałem.
Trzymając książkę pod pachą, zszedłem powoli po schodach.
Pozostawało mi tylko znaleźć Mardównę. Najczęściej widywałem ją w bibliotece lub na błoniach; nie wiedziałem, czy miała w zwyczaju długo przesiadywać w pokoju wspólnym Puchonów. Podejrzewałem, że w dormitorium Hufflepuffu była nieczęstym gościem, skoro prawie nigdy nie widywałem jej w towarzystwie rówieśników z jej domu.
Uznałem za bardziej prawdopodobną bibliotekę. Jeśli trzy uniesione w górę palce oznaczały trzy godziny, to znaczy, że zapewne na mnie gdzieś czekała. Z drugiej strony, ostatnio, kiedy potrzebowała mojej pomocy, czatowała przy schodach prowadzących na szczyt wieży. Och, rany, nic się nie zgadzało.
Uchyliłem drzwi do biblioteki i zajrzałem do środka. Pan Daugherty zauważył mnie niemal od razu. Uśmiechnął się na mój widok, bardzo powoli wstał z fotela, po czym zaczął energicznie sunąć pantoflami w moim kierunku. Wszedłem do pomieszczenia i rozejrzałem się po wnętrzu.
– Dzień dobry. Szukam Morrigan Mard – odezwałem się, czym chyba wprawiłem bibliotekarza w pewną konsternację.
– Nie przypominam sobie takiej ksią… – powiedział, po czym zamrugał ze zdziwieniem i podrapał się po głowie. – Ach, mówisz o osobie.
To nieporozumienie z jednej strony wprawiło mnie w zakłopotanie, a z drugiej wywołało drobne ukłucie złości. Oczywiście, że o osobie, miałem w końcu znajomych, takich, z którymi spotykałem się też po lekcjach. Czasem. Fakt, że Morrigan potrzebowałem nie dla zabicia samotności, a uchronienia siebie samego przed potencjalną klątwą, niczego nie negował.
– Możesz ją opisać? – dopytał pan Daugherty. – Nie mam dobrej pamięci do twarzy.
– Jedenastoletnia dziewczynka. Mniej więcej takiego wzrostu – Podniosłem wyprostowaną dłoń równolegle do podłogi, na wysokości ostatniego żebra – ciemnobrązowe włosy upięte w ciasne warkoczyki… – mówiłem coraz ciszej, orientując się, że bibliotekarz z każdym wypowiedzianym słowem dziwił się coraz bardziej.
Jeśli Morrigan buszowała po bibliotece będąc niewidoczną dla pana Daugherty’ego, mógł nie zdawać sobie sprawy z jej istnienia. To uzmysłowiło mi, że poszukiwania dziewczynki będą trudniejsze, niż podejrzewałem.
Niech cię, Morrigan. Skoro już musiała nakładać na ludzi dziwne czary, które powodowały ich śmierć w przypadku niewykonania w wyznaczonym terminie zadania, mogłaby chociażby cierpliwie czekać na petentów chcących anulowania klątwy.
– Nikogo takiego sobie nie przypominam – uciął pan Daugherty. – Drogi chłopcze, z chęcią bym porozmawiał, ale mam tu, że tak to ujmę, sytuację kryzysową.
– Kryzysową? – zdziwiłem się.
– Pięć tomików poezji zniszczonych! – Bibliotekarz westchnął z goryczą.
Milczałem przez chwilę, zbyt zaskoczony, by wymyślić jakąkolwiek odpowiedź.
– Które? – wyszeptałem w końcu ze zgrozą.
– „Myśli wierzchnie” Colberta… ważny, ważny zbiór… – biadolił pan Daugherty, a ja odczułem, jak napięcie w moich barkach odrobinę zelżało. Colbert? Miłośnik długich, nadętych i mało oryginalnych metafor, jego stratę byłem w stanie przeżyć. – Bellerose, dzieło jego życia… – kontynuował bibliotekarz żałobnym tonem. Ach, tak, dzieło jego życia, które nigdy nie powinno powstać, o upublicznieniu go nie wspominając.
Słysząc kolejne nazwiska, mimowolnie unosiłem brwi coraz wyżej. Endicott? Szkoda, że jeden jego tomik został zniszczony – zdecydowanie wolałbym usłyszeć, że świat został uwolniony od wszystkich dzieł tego „poety”. Lamar? Zadebiutował w zeszłym roku, czym bardzo skrzywdził rodzimą scenę literacką. Dopiero przy ostatniej nazwie poruszyłem się niespokojnie. Löwe? To strata!
– Dirk Löwe? – upewniłem się.
Pan Daugherty machnął ręką.
– Eggert – sprostował, mimo wszystko wyglądając na mocno podminowanego.
Odetchnąłem z ulgą. Eggert Löwe to marna kopia Oppenheimera.
Chciałem dopytać, jaki dokładnie los spotkał uszkodzone pozycje, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język i potrząsnąłem głową. Istniała obawa, że sam na wzór tych tomików poezji obrócę się w nicość, a ja wcale nie chciałem mieć z nimi cokolwiek wspólnego.
Wyraziłem (choć niezbyt szczerze) żal za utraconymi książkami i nadzieję (tym razem z pełnym przekonaniem), że na tym koniec, jeśli o ubytki w zbiorach biblioteki chodzi, po czym pożegnałem się i kontynuowałem poszukiwania Morrigan. Nie znalazłem jej przed wejściem do pokoju wspólnego Hufflepuffu, a zapytawszy o to jakąś niską Puchonkę, dowiedziałem się, że nie ma jej w środku. Na błoniach również nie wyłowiłem wzrokiem dziewczynki.
Zawróciłem do zamku, zerkając co chwilę na zegarek. Możliwe, że zostały mi jakieś cztery minuty życia.
Zapachy dochodzące z Wielkiej Sali uzmysłowiły mi, że zapomniałem o najprostszej możliwości. W środku było tłocznie i gwarno, jak zwykle o tej porze, więc wypatrzenie kogoś wśród takiej mnogości ludzi zwykle stanowiło pewne wyzwanie – chyba że poszukiwaną osobą była Morrigan Mard, wokół której zawsze znajdowała się niezajęta przez nikogo przestrzeń.
Podszedłem do niej i z zapewne dość nieszczęśliwą miną oparłem się o puste krzesło obok dziewczynki.
– Morrigan, zdejmij Linię! – jęknąłem.
Spojrzała na mnie znad obiadu.
– Już cię uwiera? – zainteresowała się.
– Uwiera? – Zmarszczyłem brwi. – Nie, po prostu nie chcę umrzeć! Przeczytałem tę powieść.
– Szybko. Miałeś trzy dni.
Westchnąłem.
– Nie wiedziałem, czy nie masz na myśli trzech godzin.
– Nie robię takich krótkich Linii Śmierci. To by było niehumanitarne.
– Niehumanitarne! – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Jak coś, co nazywa się Linią Śmierci może być humanitarne?
– Nie cofam Linii Śmierci – powiedziała, grzebiąc widelcem w talerzu. – Jeśli zdążysz, sama zniknie. To tak działa.
Odsunąłem krzesło i z ciężkim westchnieniem usiadłem obok Morrigan. Myślałem, że od emocji zakręciło mi się w głowie, ale po chwili usłyszałem głośne burknięcie dochodzące z mojego brzucha. Poczerwieniałem i wbiłem wzrok w podłogę.
– Nie jadłeś dzisiaj? – Morrigan zerknęła na mnie z ukosa.
– Jakoś nie było okazji – przyznałem cicho.
Spod stołu usłyszałem gniewne fuczenie. Cofnąłem się wraz z krzesłem, zauważywszy na posadzce Gęś.
– Ona... jej wolno tu przebywać? – bąknąłem.
– Chcesz jej wytłumaczyć, że nie?
– Nie, ani trochę. Jest zła na mnie?
Wzruszyła ramionami.
– Nie pochwala niejedzenia. Uważa, że to głupie.
Gęś nastroszyła się wyraźnie. Odchrząknąłem ze zmieszaniem i, wciąż czując na sobie gniewny wzrok ptaka, nałożyłem sobie trochę sałatki. Gęś poruszyła się z zadowoleniem.
– Hej. – Jeden ze starszych Puchonów pomachał ręką, zwracając na siebie moją uwagę. – Krawaty ci się pomyliły czy stoły? Tak tylko mówię, nie obrażaj się, co nie? Jak ci się tak fajnie z nami siedzi, to po prostu się do nas przepisz czy coś.
Zarumieniłem się i już miałem się odezwać, kiedy nagle Gęś uznała za stosowne zainterweniować. Zasyczała na Puchona, a ten od razu odwrócił wzrok, mamrocząc coś o braku poczuciu humoru.
Morrigan oceniła wzrokiem moją porcję.
– Wcale się nie starasz – skwitowała.
– Przepraszam! – mruknąłem nieco zgryźliwie, w kontekście niedawnej Linii Śmierci nagła troska tych dwóch wydawała mi się co najmniej dziwna. Popatrzyłem na swój talerz i westchnąłem cicho. – Morrigan, ta cała Linia… to żart, prawda? Mam na myśli to, że nie działa?
– Nie żart. Działa – odpowiedziała zwięźle.
Przełknąłem ślinę.
– Robiłaś to komuś wcześniej?
– Nie. Nie pomyślałam, że można.
– To skąd wiesz, że działa?
Spojrzała na mnie.
– Kiedy potrzebuję coś zrobić, to po prostu robię i potem się okazuje, czy umiem czy nie. Wtedy widziałam, że się udało.
– Widziałaś?
– W liniach.
Nie jadłem, mimo że czułem się koszmarnie głodny. Z nerwów żołądek ścisnął mi się do rozmiarów orzecha włoskiego. Obracałem w dłoniach widelec, zastanawiając się nad tym, czy to, co powiedziała mi dziewczynka, to jakiś rodzaj dziecięcego myślenia życzeniowego, czy może naprawdę… Wzdrygnąłem się lekko. Jeśli Morrigan potrafiła coś takiego w wieku jedenastu lat, to… zresztą, w tym wypadku wiek nie miał najmniejszego znaczenia. Nigdy nie słyszałem o takiej magii! Tysiące przeczytanych woluminów i ani razu nie trafiłem na wzmiankę o kimś, kto byłby choć trochę podobny do Morrigan!
Niemal podskoczyłem na krześle, gdy Gęś skubnęła mnie w nogę.
– Prawo natury – odezwała się Morrigan. – Jesz, albo zostaniesz zjedzony.
Zacząłem szybko przebierać widelcem w sałatce. Gęś przyglądała mi się z nieodgadnionym wyrazem dzioba.
– Rozbawiłeś ją – poinformowała mnie dziewczynka. – To dobrze.
– Masz dzisiaj czas? – zmieniłem temat. – Opowiem ci więcej o „Ogrodzie niegodziwości”.
Morrigan kiwnęła głową.
– Po obiedzie – zgodziła się.
Mieszałem bezwiednie widelcem w sałatce, od czasu do czasu skubiąc kawałek warzywa. Dotarło do mnie, że już byłem zaplątany w linie Morrigan Mard – gdybym teraz zerwał znajomość z nią, mogłoby to jej równie dobrze wcale nie obejść, jak i rozwścieczyć. Nie znałem dziewczynki dość dobrze, by przewidzieć, jak zareaguje.
Nie wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Każde rozwiązanie wiązało się z pewnym ryzykiem.
Przymknąłem powieki. Mógłbym sprawdzić, gdzie sięgały granice zdolności Morrigan, o ile dałoby się taki test przeprowadzić w bezpiecznych warunkach. Przynajmniej wiedziałbym, na ile moje obawy były rozsądne.
Otworzyłem oczy, gdy usłyszałem szelest kartek. Finley położył jakieś zapiski tuż obok mojego talerza.
– Cześć, Maurice –  przywitał się, po czym stuknął palcem w kartkę. – Podpisz tutaj, tutaj i jeszcze na drugiej stronie.
Przeczytałem nagłówek dokumentu – dużymi literami napisano „Podanie o przyznanie tytułu Honorowego Puchona”. Odwróciłem kartkę i w moje oczy rzucił się napis „REGULAMIN”.
– Co to jest? – bąknąłem, skonsternowany.
– Ano podsłuchałem, co powiedział Eddy i uznałem to za dobry pomysł. Wiesz, ile mam więcej pracy przy raportach posiłkowych przez twoje dosiadanie się? Teraz dopisuję, kto należy do jakiego domu.
– Raporty posiłkowe? – wszedłem mu w słowo, choć ewidentnie próbował powiedzieć coś jeszcze.
–  No wiesz. –  Finley machnął lekceważąco ręką. –  Kto gdzie siedział, co kto zjadł. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś takiego może się przydać. W każdym razie przydzielenie ci statusu Honorowego Puchona znacznie ułatwiłoby mi pracę, bo technicznie przy stole wciąż siedzieliby tylko Puchoni.
Morrigan zajrzała mi przez ramię i przeleciała wzrokiem po tekście, zatrzymała spojrzenie na jednym punkcie.
– Punkt piąty, co dotyczy Hufflepuffu, zostaje w Hufflepuffie? – przeczytałem z rosnącym zdumieniem.
– Lubimy załatwiać sprawy po swojemu – przytaknął Finley.
Dom Borsuka jeszcze nigdy nie wydawał mi się tak mroczny.
– Szósty… darmowe ciastko co sobotę? – Uniosłem brwi.
– Wpisałem dla formalności. –  Finley wzruszył ramionami. – Darmowe ciastko to oczywista oczywistość, ale chodzi o zachowanie porządku.
– Gęś kiedyś dostała ciastko z parówką – powiedziała Morrigan.
– Rany… – wyszeptałem. W Ravenclaw nigdy nie rozdawano nam słodyczy.
– Więc jak…? – nęcił Finley, podsuwając obie kartki w moją stronę.
Zawahałem się.
– Ta propozycja brzmi bardzo kusząco, ale chyba jednak się nie zdecyduję. – Darmowe ciastko to za mało, bym wyrzekł się krukonowatości.
Finley zwinął podanie i regulamin ze stołu.
– Nie chcesz, trudno. Zechcesz, może będzie za późno. – Schował kartki do torby i wyciągnął z niej pękaty notes. – Maurice Dummond, zajmuje siedzenie numer dwadzieścia jeden, Ravenclaw, ledwo napoczęta sałatka ziemniaczana… – mruczał coś, oddalając się od nas, z piórem skrzypiącym po notesie.
Spojrzałem na Morrigan, a ona popatrzyła na mnie.
– Wiesz, że jesteś inaczej traktowany? – zapytała Morrigan.
Zmarszczyłem brwi.
– Inaczej niż ty? To chyba naturalne.
Pokręciła głową.
– Inaczej niż wszyscy. Nie tylko przez Finleya. Przez wielu.
– Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek miał do mnie jakieś specjalne nastawienie… może poza Averym i jemu podobnym – mruknąłem.
– Wiem, że nie zauważyłeś. Dlatego ci powiedziałam. – Zerknęła pod stół na Gęś i chwilę jej się przyglądała, nim wyprostowała się i ponownie odwróciła twarz w moją stronę. – My już pójdziemy. Opowiedz nam jutro. Mamy plany.
Zeszła z krzesła i minęła mnie; Gęś poczłapała za dziewczynką.

*

Podsumowałem w myślach dzisiejszy dzień. Zaczynając od tego, że sporą jego część przespałem, idąc poprzez upokorzenie się na oczach niemal całej szkoły, na groźbie śmierci ze strony Morrigan kończąc – całkiem sporo porażek. Zaczynałem powoli rozwijać w sobie zrozumienie dla Cestody.
Kiedy wszedłem do biblioteki, pan Daugherty drzemał. Widok ten mnie zaskoczył; nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek wcześniej przyłapał bibliotekarza na spaniu w pracy i z pewnym smutkiem pomyślałem, że zdążył się przecież postarzeć o siedem lat od dnia, w którym spotkałem go po raz pierwszy. Być może emerytura zbliżała się do niego wielkimi krokami.
Po krótkiej chwili wahania zdecydowałem się jednak go nie budzić. Przy stolikach siedziało tylko kilka osób – Tom Riddle i trójka młodocianych Gryfonów.
Morrigan mówiła, że Tom mnie nienawidził. Szczerze w to wątpiłem, ale jednak taka możliwość budziła mój niepokój. Być może „nienawiść” to zbyt mocne słowo, jednak niechęci czy antypatii nie mogłem z jego strony wykluczyć. Tom w stosunku do wszystkich zachowywał się nadzwyczaj uprzejmie, a jednak nie wierzyłem w to, że darzył przyjaznymi uczuciami dosłownie każdą osobę w szkole. Gdyby mnie nie lubił, zapewne starałby się to ukryć.
Przez takie myśli poczułem się w jego towarzystwie nieswojo. Z pewnością konfrontacja byłaby lepszym pomysłem, niż snucie ponurych domysłów, ale jak właściwie zacząć taką rozmowę? „Cześć, Tom, czy przypadkiem mnie nie cierpisz?” Westchnąłem cicho i mimo to dosiadłem się do niego.
Na mój widok podniósł głowę znad książki i popatrzył na mnie krótko, zaraz jednak ponownie skupił uwagę na tekście.
– Dobry wieczór, Maurice. Stało się coś? – zapytał całkowicie spokojnym głosem.
– Nie, skąd. – Popatrzyłem na jego prawą dłoń; trzymał w niej pióro i przerysowywał na czysty kawałek pergaminu rycinę z książki. Sądząc po rozkładzie pomieszczeń, był to plan Hogwartu lub zamku wzorowanego na tej budowli. – Zainteresowała cię historia szkoły?
– Zawsze mnie interesowała. Powiedzmy, że ostatnio zawęziłem tę pasję do konkretnej dziedziny.
– Architektury? – Uśmiechnąłem się lekko, musiałem przyznać, że to było dość niecodzienne hobby. – Podpis wskazuje, że ten plan został sporządzony w siedemnastym wieku. Od tej pory zamek bardzo się zmienił.
– Wiem. – Tom zamknął książkę i spojrzał na mnie. – Szukam informacji na właśnie ten temat, największych remontów i przebudowań Hogwartu.
Zastanowiłem się przez chwilę.
– Pamiętam, że w późnym średniowieczu doszło do pożaru w wieży północnej. Została niemal doszczętnie zniszczona. – Zmarszczyłem lekko brwi. – To zresztą dosyć tragiczna historia. Żywcem spłonęła dwójka dzieci pochodzących z mugolskiej rodziny, choć w wieży przynajmniej przez kilkanaście minut przebywał jeden z nauczycieli, ratujący kolekcję rzadkich roślin ze swojego gabinetu. Tłumaczył się później, że nie zdawał sobie sprawy z obecności uczniów, uwięzionych w sali wyżej, choć według zeznań prefekta ewakuującego kilku młodszych kolegów, rozpaczliwe krzyki dzieci słychać było już dwa piętra niżej. Nauczyciel zielarstwa pochodził z czystokrwistej rodziny, znanej z antymugolskich przekonań. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, nazywał się chyba Gorvinius... – urwałem, nie mogąc sobie przypomnieć nazwiska.
– Gaunt – odpowiedział za mnie cicho Tom.
– Tak, tak myślę. Słyszałeś o tym wydarzeniu?
– Czytałem. – Tom pogładził okładkę książki palcem. – Po przebudowie wieży północnej nie było już żadnych wielkich zmian?
– W osiemnastym wieku rozbudowano hydraulikę zamku. Rozkład sal lekcyjnych uległ wówczas poważnym zmianom. Kilkadziesiąt pomieszczeń zostało przerobionych na łazienki. – Wzruszyłem lekko ramionami. – Wybacz, Tom, sama budowla nigdy nie ciekawiła mnie na tyle, by wnikać w jej historię. Profesor Binns będzie wiedział więcej na ten temat.
Przez chwilę wydawało mi się, że wcale mnie nie słuchał. Patrzył zamyślony przed siebie, z podbródkiem opartym o splecione dłonie. Dopiero po kilku sekundach odwrócił lekko głowę w moją stronę.
– I tak dziękuję. – Ponownie zapatrzył się w jakiś punkt na ścianie. – Myślisz, że istnieją jakieś spisy uczniów z tego okresu?
– Nie mam pojęcia. – Pokręciłem głową. – Wiem, że takie rzeczy archiwizuje się od początku tego wieku, jeśli jakieś wcześniejsze się zachowały, to tylko z inicjatywy dyrektora, który może miał sentyment do któregoś z roczników. – Zamyśliłem się na kilka sekund. – Chociaż... słyszałeś o księdze, w której samopiszące pióro notuje imię i nazwisko każdego dziecka urodzonego ze zdolnościami magicznymi? Nie sądzę, by najnowsze strony były do wglądu dla kogokolwiek poza dyrekcją, ale może mógłbyś poprosić o możliwość obejrzenia tych sprzed kilkuset lat?
– Tak zrobię. Pomogłeś, Maurice. – Tom wstał i sięgnął po leżącą na stole książkę.
– Poczekaj. – Zatrzymałem go gestem dłoni. Spojrzał na mnie pytająco i ponownie usiadł obok mnie. – Ja... – zająknąłem się, nie mając wcale pewności, czy powinienem poruszać ten temat. – Słyszałem, że rozmawiałeś o mnie z Morrigan? – Ostatnie słowa wypowiedziałem bardzo cicho. Dotarło do mnie, że mogłaby być zła, gdyby się dowiedziała, że zdradziłem ją przed Tomem. Może prosił ją o to, bym nigdy poznał treści ich konwersacji i przeze mnie dowie się, że złamała obietnicę?
Tom uniósł niemal niezauważalnie brwi do góry.
– Tak, choć... jestem zdumiony, że ci o tym powiedziała. – Widząc moją minę uśmiechnął się skąpo. – Nie zrozum mnie źle. Ta rozmowa była tak lakoniczna, że nie warto było o niej nawet wspominać.
Nie wiedzieć dlaczego, poczułem się odrobinę rozczarowany. Nie miałem jednak powodu, by podejrzewać, że Tom szczególnie rozwodził się na mój temat.
– Widocznie musiałem ją źle zrozumieć – mruknąłem.
– Zapewne. Więcej niż o tobie, mówiliśmy o twoim dziedzictwie.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Dummondowie od dawna nie zasłynęli niczym poza swoim dziedziczonym z pokolenia na pokolenie majątkiem.
– Miałem na myśli rodzinę ze strony twojej matki. Wywodzisz się od Nur al-Mulka. To powód do dumy.
Abu Ratib Wadi' ibn Salah al-Murrakus, w świecie znany jako Nur al-Mulk – Światło Królestwa – był uważany za jednego z największych czarodziejów znanych w arabskim świecie. Twórca blisko dwustu traktatów alchemicznych, jeden z ojców współczesnej magomedycyny, fundator pierwszej w Maghrebie szkoły dla młodych czarodziejów. Jeśli któryś żyjących w tym tysiącleciu mędrców mu dorównywał, był nim zapewne jego syn, Ratib ibn Wadi' ibn Salah al-Qudamah.
Prawdę powiedziawszy, uważałem, że bliżej mi do Dummondów niż do wielkich przodków z Maghrebu. Wzruszyłem więc tylko ramionami na słowa Toma.
– Urodzenie się w konkretnej rodzinie to kwestia szczęścia – powiedziałem z nadzieją, że Tom nie będzie drążył tematu Nur al-Mulka. – Dużo bardziej liczą się indywidualne osiągnięcia.
Tom uśmiechnął się zagadkowo.
– Oczywiście, że tak, Maurice. Nie da się jednak ukryć, że talent jest dziedziczny... ze sporadycznymi wyjątkami.
Sporadyczny wyjątek. Brzmiało odpowiednio dla kogoś mojego pokroju – marnotrawcy wspaniałych genów Abu Ratiba.
– Jeśli cię to interesuje, przyznałem Morrigan, że poniekąd zazdroszczę ci możliwości – ciągnął dalej Tom. – Ze względu na pochodzenie masz dostęp do elitarnej wiedzy. Zastanawia mnie, że z niej nie korzystasz, chociażby dla osiągnięcia wyższych wyników w nauce.
– Korzystam – zaoponowałem, dodałem po chwili ciszej: – Z tym, że mamy pewnie inną definicję pożytecznej wiedzy. Nasza biblioteka jest ogromna. Uwierz, Tom, że życia nie starczy, by przeczytać cały ten zbiór, a ja w niej goszczę najwyżej trzy razy w roku.
Na usta Toma przybłąkał się jakiś ironiczny uśmiech.
– I przeznaczasz ten ograniczony czas na czytanie poezji? To jest właśnie marnotrawstwo, o którym wspominałem.
– Podchodzisz do życia zbyt pragmatycznie. Wiesz, ostatnio odkryłem tam kolekcję średniowiecznej poezji perskiej. Przepadłem na jakieś sześć godzin.
– Dziura w życiorysie – stwierdził Tom z odrobinę szerszym uśmiechem. – Sam powiedz, ile w tobie zostało po tym czasie spędzonym w bibliotece?
– Słowa, słowa, słowa – odpowiedziałem, również się uśmiechając. – Hafez, mugol. Sam zdziwiłem się, że go tam znalazłem. – Zamknąłem oczy i wyrecytowałem:
Moje oko jest po to, aby twe promienie
Miały zwierciadło;
Moje łono jest po to, by twe objawienie
W głąb mą zapadło.
Kiedy znowu na niego spojrzałem, uderzyło mnie jego ponury wyraz twarzy. Pomyślałem, że może zbytnio zapędziłem się w tej rozmowie. Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale Tom mnie uprzedził.
– Nie znam się na poezji. Nie rozumiem, dlaczego tej samej myśli nie można przekazać w zwięzły sposób.
– Można, ale jeśli chcesz w kimś wywołać większe emocje, lepiej umiejętnie dobierać słowa.
Tom wciąż wydawał się zamyślony, co wywołało we mnie umiarkowaną nerwowość. Może powiedziałem coś niestosownego, ale jeśli tak, to kiedy i w jaki sposób go tym uraziłem? Zacząłem w głowie odtwarzać przebieg tej rozmowy, ale nie przypomniałem sobie niczego, co mogłoby go do mnie zniechęcić.
Chyba że... może pomyślał sobie... cholera, że z całego zbioru gazel wybrałem akurat tę? Zmroziło mnie w ciągu sekundy, ale zaraz poczułem gorąco na twarzy. Jeśli Tom teraz by na mnie popatrzył, zauważyłby czerwień na moich policzkach. Przeklinałem w myślach tę głupią skłonność do rumienienia się.
Tom pokręcił nagle głową i wstał.
– Pójdę już. I tak zaniedbałem już część dzisiejszych planów dla tej rozmowy – Spojrzał na mnie – choć nie żałuję. Dobranoc, Maurice.
– Dobranoc – odpowiedziałem mechanicznie, odprowadzając go wzrokiem.
Zasępiłem się.
Nie pomyślałem wcześniej o tym, że Tom zazdrościł mi pochodzenia. Z tego co wiedziałem, sam wychowywał się w sierocińcu – mógł być rozżalony z samego powodu, że nie dorastał w pełnej rodzinie. Czy to jednak powód, by kogokolwiek nienawidzić? Przecież wszystkie angielskie, czystokrwiste rody wydały na świat znakomitych przedstawicieli. Tom miałby darzyć nienawiścią każdego Rosiera, Blacka czy Lestrenge'a?
Nie, to wręcz śmieszne. Jeśli Tom naprawdę mnie nienawidził, powód musiał być inny.




***
W tekście wykorzystano gazel Szamsuddina Mohammada Hafeza Sziraziego w tłumaczeniu Józefa Szujskiego.

9 komentarzy:

  1. Okej, ciągle jestem absolutnie zachwycona, ale dzisiaj mogę być nieco bardziej sensownie zachwycona.

    Po dwóch i pół godzinie poczułem się naprawdę głodny, nie wspominając już o tym, że oczy zaczęły mnie lekko szczypać i moje mrugnięcia stawały się coraz dłuższe. - " moje mrugania stawały się trochę dłuższe"? Brzmi nieco niezręcznie. Pomijając to – "moje" jest tu chyba zbędne, wiadomo, kto mruga.

    Istniała obawa, że sam na wzór tych tomików poezji obrócę się w nicość, a ja wcale nie chciałem mieć z nimi cokolwiek wspólnego. - urwało nieco od sensu. Znaczy, zdanie jest logiczne, ale nie łączy się z poprzednim. Nie spytał o tomiki, bo istniała obawa, ze obrzuci sie ma wzór tomików w nicość, a nie chciał mniej z nimi nic wspólnego. Wiem, co chciałeś przekazać, ale forma jest trochę dziwna imho. Pomijając to; zdanie jest ładne, melodyjne.

    – Prawo natury – odezwała się Morrigan. – Jesz, albo zostaniesz zjedzony.
    Tu aby nie bez przecinka po "jesz"?

    Krawaty ci się pomyliły, czy stoły?
    Hm, tu jestem bardzo, bardzo niepewna, ale zdaje mi się, że przecinek jest tu niepotrzebny.

    Tu tyle z kategorii To-Chyba-Jest-Błąd.

    Okej, postać Cestody jest absolutnie cudowna! Znaczy, nie jest jakoś niesamowicie zbudowana jak na razie, ale ma zadatki na dobrą postać komiczną.
    Przeszedł mnie dreszcz, kiedy Tom powiedział, jak nazywał się nauczyciel zielarstwa, ładny fragment.

    I, no, to chyba tyle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Dlatego zamiast "mrugań" są "mrugnięcia", które brzmią nieco lepiej. Co do zaimków - sceptyczny jestem wobec usuwania ich w każdej sytuacji, kiedy czytelnik może się domyślić, do kogo dana rzecz czy część ciała należy. Oprócz kontekstu ważna jest też wewnętrzna logika zdania, czasem też zaimka można użyć, by zmienić brzmienie, inaczej rozłożyć akcent wypowiedzi. W tym wypadku bez tego "moje" zdanie nie wyglądałoby dobrze (choć to kwestia subiektywna). Gdyby w akapicie pałętały się jeszcze jakieś inne, konieczne zaimki, pewnie bym zredukował ich ilość do absolutnego minimum, ale skoro wpada do kategorii "może być, chociaż nie musi", a wokół nie ma żadnych sąsiadów, to niech już zostanie.
      2. Pomyślę nad tym, może faktycznie uda się to napisać czytelniej.
      3. Wydaje mi się, że przecinek powinien tu być, rozdziela dwa orzeczenia.
      4. A tutaj nie powinno być na pewno, dzięki za zwrócenie uwagi.
      I dziękuję za komentarz. :)

      Usuń
    2. 1. Zasady polszczyzny mówią, że zbędne zaimki należy zazwyczaj likwidować. Tu bez zaimka brzmi to średnio, ale to chyba wina dziwnej konstrukcji; mrugnięcia raczej nie są dłuższe (bo jak? Powieka mu coraz wolniej opadała? Jeżeli chodzi o to, że przy mruganiu przymykał oczy na dłuższy moment, to nie domyśliłabym się przy pierwszym przeczytaniu tego), tylko są szybsze
      3. Ale przecinek postawiłeś tu przed albo, które jest jednym z tych spójników, przed którymi przecinka się nie stawia. Sypnę przykładami:
      http://www.prosteprzecinki.pl/przecinek-przed-albo
      http://sjp.pwn.pl/zasady/;629793

      Vi z anonima

      Usuń
    3. 1. Jak już pisałem, zbędność nie zawsze polega na tym, że "wiadomo o czyją część ciała chodzi". Na którejś ocenialni wywiązała się krótka dyskusja przy zdaniu "światło poraziło jego oczy", przy którym oceniająca stwierdziła, że zaimek jest zbędny, bo oczy pilota są jedynymi oczami w okolicy, więc wiadomo, do kogo należą. Jeśli bez zaimka zdanie źle brzmi, nie jest on zbędny.
      Mrugnięcia mogą być dłuższe i zwykle bywają, gdy chodzi o człowieka zmęczonego. I tak, chodzi zarówno o odrobinę wolniejsze zamykanie i otwieranie powiek, jak i przymykanie oczu - wcale nie musi tutaj chodzić o "dłuższy moment". W końcu przeciętne mrugnięcie trwa około jedną trzecią sekundy, więc nawet takie przeciągnięcie do sekundy czy dwóch będzie zauważalne.
      3. Faktycznie - mea culpa.

      Usuń
    4. Ale mruga się wolniej i przymyka oczy raczej wtedy, kiedy się usypia. Jeżeli długo się pracuje/czyta, to mruga się tylko częściej i szybciej, bo oczy są wyschnięte, więc człowiek chce je nawilżyć.
      O borze wielolistny, o co ja się spieram! ;)

      Usuń
    5. Ważna dyskusja o mrugnięciach. ;) Hej, mi schlebia, że mam aż tak czujnych czytelników.
      Fakt, tylko tutaj nie chodzi tylko o długie czytanie i wyschnięcie oczu. Wbrew pozorom szesnaście godzin snu może bardziej wyczerpać niż zarwana noc - Maurice nie tylko miał wyschnięte od długiego czytania oczy, ale przede wszystkim był zmęczony.
      "W łazience opłukałem kilkakrotnie twarz zimną wodą i dopiero po spojrzeniu w lustro dotarło do mnie, że wyglądam na wręcz wyczerpanego."

      Usuń
    6. Okej, przekonałeś mnie ;) Przyznaję rację.

      Usuń
  2. Uwielbiam Twoje opowiadanie! Przede wszystkim za występujących tu bohaterów - zarówno główną postać, jak i postaci drugoplanowe. Świetnie je budujesz, każda ma swój oryginalny charakter, jest wyrazista, ciekawa, INNA, mimo że wszystkie razem zgrabnie wpisują się w tą taką nieco absurdalną, monty pythonowską(?) konwencję i klimat MMJD. Choć w sumie to nie wiem, czy przywołanie tu monty pythona jest najtrafniejsze - klimat i narracja Twojego fanfiction chyba bardziej przypomina mi czeską literaturę, a zwłaszcza tragikomiczne "Wychowanie dziewcząt w Czechach" Michala Viewegha (ale nie chcę się wymądrzać, żadna ze mnie literaturoznawczyni - chciałam po prostu przekazać, że bardzo podoba mi się Twój styl pisania).

    Wracając do bohaterów. Nawet Wilhelmina Grubbly-Plank, która pojawia się dosłownie przez chwilę, wydaje się być dobrze zarysowaną, przemyślaną postacią z krwi i kości, z własnym charakterem i emocjami. Postać Cestody skradła moje serce i mam nadzieję, że jeszcze pojawi się w dalszych rozdziałach. I cieszę się, że w tym pojawił się Finley - uwielbiam go!

    Bardzo dobrze czytało mi się rozmowę Toma z Mauricem. Czyli rozpoczynamy poszukiwanie Komnaty Tajemnic. Zastanawiam się, czy w opowiadaniu pojawi się Hagrid.
    Swoją drogą fajny smaczek z tą rozmową o poezji. Tak sobie pomyślałam, chyba niezbyt odkrywczo, że Tom nie lubi poezji, bo zapewne nie potrafi jej do końca zrozumieć, wszak nie jest zdolny do miłości, urodził się przez Amortencję.

    I fajnie, że dowiedzieliśmy się czegoś więcej o głównym bohaterze. Tak na marginesie, Maurice'a - odkąd wspomniałaś o jego kręconych włosach - wyobrażam sobie teraz jako Roberta Sheehana :)

    Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że mimo że czuć w Twoim opowiadaniu klimat szkoły lat czterdziestych, fabuła jest wciągająca, a bohaterowie bardzo ciekawie, wyraziście narysowani, to jednak mimo wszystko brakuje mi tu jeszcze trochę magii. Niby mamy gadające kołatki i wielką kałamarnicę, ale mimo wszystko - moim zdaniem - dobrze byłoby od czasu do czasu wpleść jakieś krótkie zdanie o lewitujących między regałami księgach, wyłaniających się ze ściany duchach, ruchomych schodach, czarodziejskim sklepieniu itd - Hogwart ma pod tym względem naprawdę ogromny potencjał. Tymczasem na razie skupiasz się przede wszystkim na opisach bohaterów, a nie lokacji.
    Ale to tylko tak na marginesie.

    Życzę duuużo weny i czekam na kolejne rozdziały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Monty Pythona trochę liznąłem (bardzo lubię tę końcową piosenkę z "Żywotu Briana" :)), ale wspomnianego Czecha nie czytałem. Dorzucę go do niekończącej się listy autorów, z którymi powinienem się zapoznać, gdzieś na sto któreś miejsce zapewne.
      Robert Sheehan? Do takiej melodramatycznej owcy nawet pasuje. ;) http://65.media.tumblr.com/tumblr_le3obd3Oh31qdp7r3.gif
      Staram się pamiętać o tych magicznych szczegółach, ale niestety, dla pottermaniaków są równie oczywiste jak dla Rowling piszącej ostatnie części sagi. Pewnie łatwiej byłoby takie rzeczy zaznaczać z perspektywy Morrigan, dla Maurice'a w końcu są na tyle opatrzone, że niekoniecznie zwraca na nie uwagę. Magicznie będzie jednak na pewno. :)
      Dziękuję za komentarz.

      Usuń

Obserwatorzy