piątek, 3 czerwca 2016

II. Dowiaduję się strasznych rzeczy

Maurice,
nie przejmuj się brakiem odpowiedzi od Ojca na Twój ostatni list. Usłyszał kilka niepochlebnych uwag od pana Avery'ego – ja sama jestem przekonana, że żadna z tych przykrych sytuacji, o których doniósł Jego syn, nie jest prawdziwa. Nie mam powodu by wątpić w Twoją pracowitość, tym bardziej, że wciąż wszyscy pamiętamy, ile kosztowało nas wysiłku, byś mimo niefortunnie zdanych SUMów został dopuszczony do nauki sensownych przedmiotów.
Lacerta wyraziła ubolewanie, że nie będziesz mógł pojawić się na jej ślubie, ale zarówno Ona, jak i pan młody rozumieją, jak ważna jest dla Ciebie szkoła. W domu powoli zaczyna się układać, choć biedna Wiercipiętka ostatnio zachorowała; bardzo nam to nie na rękę, wiesz doskonale, ile jest pracy w ogrodach. Mimo natłoku obowiązków wciąż znajduję czas, by odwiedzić Naszą Małą. Jesień to jej ulubiona pora roku.
Co do Ojca – daj mu trochę czasu na ochłonięcie. Wciąż uważa cię za niepoważnego i nieodpowiedzialnego. Spróbuję go przekonać, że tkwi w błędzie; kocha Cię i prędzej czy później dostrzeże Twoje starania. Wiem, jak bardzo Ci zależy, by nas nie zawieść.
Z wyrazami miłości,
Mama.

PS Rodzinny pobyt w Maroku podczas zimowej przerwy miał być dla Ciebie niespodzianką, ale uznałam, że dobrze by było, gdybyś wiedział. Mam nadzieję, że znajdziesz w nim motywację do nauki.
PPS Ojciec rozmawiał z panem Rosierem – nasze marokańskie opowieści szalenie go zauroczyły i pozwoliliśmy sobie zaprosić go wraz z rodziną, by spędzili z nami pierwszy tydzień naszego wyjazdu. Poza panem Rosierem wraz z małżonką, będą nam towarzyszyć Jego syn Arwel i dwie córki, Druella i Priscilla. Priscillę znasz z pewnością, zdaje się, że jesteście w tym samym wieku?
PPPS Spodziewamy się, że nawet podczas formalnej przerwy od nauki będziesz wiele czasu spędzał z podręcznikiem, ale nic nie zaszkodzi, jeśli zabawisz trochę Priscillę, gdy będzie naszym gościem.
PPPPS Odżywiaj się zdrowo.

Złożyłem list i schowałem go do koperty. Przez myśl przeszedł mi pomysł schowania go w miejsce, gdzie absolutnie nie będzie rzucał się w oczy – wtedy prędzej czy później przestanę o nim pamiętać i teoretycznie nie skłamię, jeśli odpowiem z dużym opóźnieniem, tłumacząc się tym, że w natłoku różnych spraw o tym zapomniałem. To byłoby jednak zachowanie kwalifikujące się pod „niepoważne” i „nieodpowiedzialne”.
Przycisnąłem plecy do oparcia krzesła, myśląc głównie o tym, jak to o mnie świadczy, że ze wszystkich informacji, jakie wprost i między wierszami przekazała mi matka, najbardziej martwiła mnie Priscilla Rosier. Oczywiście, znałem ją. I chociaż nigdy niczym mnie do siebie nie zniechęciła, zwyczajnie nie czułem potrzeby, by mieć z nią bardziej zażyłe relacje. Teraz nawet tego się ode mnie oczekuje?
Odchyliłem się lekko do tyłu wraz z krzesłem. Nie powinienem być niesprawiedliwy – wytrzymali i tak wybitnie długo bez ingerowanie w tę sferę mojego życia.
Wrzuciłem kopertę z listem między dwie strony podręcznika i zamknąłem ze złością książkę.
W wakacje zdarzało mi się fantazjować o jakimś nagłym, niezwykłym zdarzeniu, które pozwoliłoby mi w honorowy sposób zakończyć naukę w Hogwarcie. Ważny człowiek wysłuchujący mojego koncertu i robiący wszystko, by wypromować mnie jako samodzielnego i poważanego artystę. Moje wiersze wpadające w ręce kogoś pracującego w elitarnym wydawnictwie, a już kilka tygodni później – znane na całym świecie. Gdybym odszedł, ponieważ chciałbym zajmować się czymś, co zapewnia mi prestiż i pieniądze, wyglądałoby to o wiele lepiej, gdybym rzucił szkołę, bo...
…nie radzę sobie.
Zacząłem wodzić palcem po okładce podręcznika. W głowie usłyszałem dźwięk organów w tle dla zawodzącego smętnie chóru męskiego – śpiewali tylko jedną frazę. „Nie radzę sobie!”
Ta myśl była na tyle zabawna, że pozwoliła mi nie opaść czołem o blat stołu i nie rozpłakać się jak dziecko. Wbrew temu, co się o mnie czasem mówiło, wcale nie lubiłem płakać, a już z całą pewnością nie w miejscach publicznych.
Westchnąłem tylko i wstałem. Od wczoraj emocje zdążyły opaść i coraz częściej myślałem o tym, że powinienem przeprosić profesora Dumbledore'a. Nie chciał źle i nie mogę go winić za to, że to mi nie wyszło... znowu.
Zgarnąłem swoje rzeczy do torby i podszedłem do biurka, gdzie urzędował pan Daugherty. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem naszego bibliotekarza, już wtedy wydał mi się najstarszym człowiekiem na świecie, a teraz wrażenie to jeszcze się pogłębiło. Na głowie został mu tylko jeden, biały, lśniący włos – sterczał kilka centymetrów nad prawym uchem mężczyzny, niczym wspomnienie gęstej czupryny, która zapewne przed laty okalała jego twarz. Pan Daugherty miał dziwną właściwość; kiedy gdzieś siedział, dosłownie zastygał. Jeśli nie musiał akurat podbijać kart czy wykonywać jakiejkolwiek pracy przy biurku, po prostu siedział w bezruchu, wyglądając jak żywy posąg, jednak kiedy tylko wstawał niemal natychmiast dostawał zastrzyku energii. Przyciskając wątłe łokcie do boków, z werwą, której pozazdrościłby mu niejeden mój równolatek, szurał wytartymi pantoflami między regałami.
Lubiłem go i wszystko wskazywało na to, że on również mnie lubił. Mieliśmy zbliżone gusta literackie.
Na mój widok pan Daugherty uśmiechnął się w połowie bezzębnym uśmiechem.
– Już wychodzisz, Maurice? – wyseplenił, flegmatycznie przeszukując stosik książek leżący na blacie. – A coś miałem ci podrzucić...
– Dziękuję, ale właściwie mam konkretnie sprecyzowaną zachciankę. „Ogród niegodziwości” Magoriana.
Bibliotekarz poprawił okulary i zacmokał z namysłem.
– To z działu ksiąg zakazanych. Masz upoważnienie?
Zajrzałem do torby i po chwili wyciągnąłem stamtąd złożoną na pół kartkę. Pan Daugherty odebrał ją, zerknął na podpis na nauczyciela i nagle zerwał się na równe nogi.
– Zaraz wracam – zapewnił i ruszył przed siebie.
Odprowadziłem go wzrokiem z lekkim uśmiechem, a kiedy znowu odwróciłem głowę, kątem oka zauważyłem stojącą przy mnie dziewczynkę.
– Morri...! – podniosłem głos, zaskoczony, przyciskając dłoń do serca, zaraz jednak odetchnąłem i dodałem ciszej: – wystraszyłaś mnie.
– Pozwalają ci brać stamtąd książki? – zapytała z wyrzutem.
Przez chwilę przyglądałem się dziewczynce bez zrozumienia, by zaraz spojrzeć na biurko pana Daugherty'ego.
– Tak? – odpowiedziałem w końcu niepewnie.
– Niesprawiedliwe – mruknęła, nie kryjąc wcale urazy w głosie. Położyła dłonie na biodrach, świdrując mnie wzrokiem. – Co powiedziałeś, że się zgodzili?
– Nie muszę wcale tłumaczyć, dlaczego chcę je przeczytać – wymamrotałem. Czułem się trochę jak na przesłuchaniu, nie rozumiałem tylko, co konkretnie mi się zarzuca.
– Nie musisz?
Westchnąłem i poprawiłem ramię torby.
– Widzisz, Morrigan. Gdybyś była artystką, też nikogo nie obchodziłoby, dlaczego pewne rzeczy cię interesują, bo i tak wszyscy założyliby to samo; że szukasz twórczej inspiracji. Wydaje mi się, że ciebie ciekawią z innych powodów.
– Tak. – Skinęła głową. – Chciałam zrobić żywą lalkę.
Zamrugałem.
– Żywą lalkę? – powtórzyłem cicho.
– Chciałbyś się bawić czymś martwym?
Przez kilka sekund wpatrywałem się w nią ze zgrozą, nie mogąc znaleźć dość dobrej odpowiedzi. Morrigan powoli podniosła palec i wycelowała go w mój podbródek.
– Żartowałam – poinformowała z grobowym wyrazem twarzy. – Ale masz minę.
Pokręciłem głową, głośno wypuszczając powietrze z płuc.
– Kiedyś to twoje poczucie humoru wpędzi cię w kłopoty – zawyrokowałem.
Morrigan skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, jednak nic nie powiedziała. Obejrzałem się za siebie, słysząc szuranie pantofli – pan Daugherty zmierzał w naszą stronę, targając stare, opasłe tomiszcze. Ostrożnie podał mi książkę.
– Życzyłbym miłej lektury, ale nie znam nikogo, kto dobrze by się bawił przy takiej tematyce. – Bibliotekarz uśmiechnął się, zerkając na okładkę książki.
– Marnotrawstwo – wyszeptała Morrigan, wpatrując się w trzymany przeze mnie egzemplarz z zazdrością.
Popatrzyłem tylko na dziewczynkę, po czym podziękowałem panu Daugherty'emu i wyszedłem z biblioteki.
Morrigan podążyła za mną – przez to, że ciągle zerkała na „Ogród niegodziwości”, zgadywałem, że dużo bardziej niż ja interesowała ją książka. W powietrzu wisiało niewypowiedziane pytanie. Zatrzymałem się, a dziewczynka przystanęła w dokładnie tym samym momencie.
– Słyszałaś kiedyś o tej powieści? – zapytałem.
Morrigan pokręciła głową.
– Napisał ją na początku dziewiętnastego wieku anonimowy Irlandczyk, podpisujący się nazwiskiem „Magorian”, badacze literatury są jednak zgodni, że to fałszywe nazwisko. Chociaż autor nie przyznaje się wprost, kilka akapitów wskazuje na to, że jest czystej krwi i wychował się z dala od mugolskiej cywilizacji, a w spisach i dokumentach z tego czasu nie figurują żadni „Magorianowie”.
Morrigan wpatrywała się w okładkę książki; mimo to wyglądała, jakby słuchała mnie uważnie, więc kontynuowałem monolog.
– Opisuje on swoją przyjaźń z seryjnym mordercą, Tierneyem Corcoranem. W ramach ciekawostki powiem, że to też najprawdopodobniej nie były jego prawdziwe personalia. Kiedy stało się pewne, że zostanie ujęty, Corcoran potwornie okaleczył swoją twarz, by uniknąć rozpoznania, a podane przez niego nazwisko nie pojawiło się w żadnych innych zapiskach. Historycy przypuszczają, że mógł być spokrewniony z jakąś wpływową, czarodziejską rodziną i przybierając fałszywą tożsamość chciał uchronić swój ród przed międzynarodowym skandalem. Ciekawe jest to, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ujmowano Corcorana, zaginął Aldebaran Black. Według oficjalnej wersji najpewniej zginął podczas swojej podróży po Turcji, ówczesna prasa jednak utożsamiała go z Corcoranem. Blackowie pozwali każde pismo, jakie oczerniało Aldebarana, wygrali zresztą każdy taki proces. Dla Blacków zasądzono tak gigantyczne odszkodowania, że zamknięto co najmniej pięć dobrze prosperujących wydawnictw.
– Powiedziałeś, że był mordercą – przypomniała Morrigan.
– A, tak... – Odchrząknąłem. – Tierneyowi Corcoranowi udowodniono zamordowanie siedemnastu osób, ale prawdopodobnie liczba jego ofiar jest dużo większa. Magorian wspomina o co najmniej dwudziestu. W każdym razie, Corcoran znany był ze swojego okrucieństwa. Jedynymi motywami jego zbrodni była ciekawość i chęć wyładowania destruktywnej energii. „Ogród niegodziwości” został odnaleziony i opublikowany dwadzieścia pięć lat po straceniu Corcorana i wywołał burzę wśród opinii publicznej. Widzisz, Morrigan, portret Corcorana, jaki wyłania się z tej powieści, różni się od tego, co powszechnie sobie wyobrażano. Społeczeństwo widziało go jako niekontrolującego się furiata, tymczasem Magorian opisuje mordercę jako człowieka spokojnego, ułożonego, czułego i troskliwego dla przyjaciół. Magorian przyznaje, że wiedział o zbrodniach przyjaciela, jednak nie był w stanie nikomu o nich donieść. Wiele razy widział ofiary Corcorana, kilka razy uświadczył, jak te w męczarniach umierały, a jednak nie potrafił zatrzymać owej „spirali zła”, jak sam kiedyś się wyraził. Najbardziej rażącym paradoksem jest scena, gdzie Corcoran upomina Magoriana, że ten „blado wygląda” i powinien jak najszybciej oddać się pod opiekę magomedyków, ponieważ gdyby umarł wskutek zaniedbania swojego zdrowia, byłaby to „zupełnie bezsensowna śmierć”. W czasie, kiedy Corcoran mówił o bezsensowności śmierci, za ścianą wykrwawiała się niewinna kobieta!
– Głupek – powiedziała Morrigan. – Trzymał je we własnym mieszkaniu? Nic dziwnego, że go złapali.
Uniosłem brwi ze zdziwieniem, zaraz jednak uśmiechnąłem się nieznacznie.
– Fakt, nie był geniuszem zbrodni, ale nie sądzisz, że pointa całej tej historii ci umknęła?
– Nie – odparła krótko dziewczynka.
– To nie jest opowieść o nieuchwytnym mordercy, tylko studium...
– Studium kretynizmu – przerwała mi Morrigan.
– ...psychologiczne... – próbowałem kontynuować mimo drgających kącików warg.
– „Mama mnie zabije, kiedy się dowie, lepiej potnę sobie twarz” – burknęła niskim tonem Morrigan.
Zasłoniłem usta rękawem, nim parsknąłem śmiechem. Dziewczynka zachowała natomiast idealnie poważny wyraz twarzy.
– Okłamałaś mnie, Morrigan – stwierdziłem z uśmiechem, kiedy już uspokoiłem oddech. – Ktoś, kto wszędzie doszukuje się dziury w całym, nie jest wcale krytykiem, tylko krytykantem.
– Lubię fanatyków – przyznała po namyśle. – Mają dziwne linie i niszczą je, zamiast rozplątywać.
Spoważniałem.
– Co ty robisz w Hufflepuffie? – zapytałem, patrząc na nią uważnie.
Spojrzała na swój żółty krawacik i wzruszyła ramionami.
– I tak nigdzie nie pasuję. Mogę nie pasować tam. – Milczała przez chwilę, po czym dodała: – Idę sobie. Możesz mi opowiadać takie historie, jeśli znasz jeszcze jakieś.
Odwróciła się do mnie tyłem i zaczęła iść. Kiedy dotarła do zakrętu, z przeciwległego korytarza przyczłapała leniwie Gęś. Dziewczynka ukucnęła przy niej i szepnęła coś, ledwo poruszając przy tym ustami.
Gęś nagłym ruchem odwróciła łebek w moją stronę i wbiła we mnie świdrujące spojrzenie. Z wrażenia wstrzymałem na moment dech i przycisnąłem książkę do klatki piersiowej.
Morrigan wstała i wkrótce dziewczynka i Gęś ponownie ruszyły w dalszą drogę, z tym, że ptak wpatrywał się we mnie intensywnie, dopóki pozostawałem w jej zasięgu wzroku. Odetchnąłem dopiero, kiedy zniknęły z horyzontu.
Odkryłem więc sposób na przykucie uwagi Morrigan Mard. Powinienem odczuć to jako swoje małe zwycięstwo, ale męczyła mnie jedna myśl. Co jeśli popełniłem błąd, próbując zbliżyć się do tej dziewczynki? Przyjdzie w końcu moment, kiedy wycofanie się nie będzie wcale proste ani bezbolesne.
Zabębniłem opuszkami palców w okładkę książki. Tknięty nagłą myślą otworzyłem „Ogród niegodziwości” na pierwszej lepszej stronie i z zamkniętymi oczami wskazałem palcem przypadkowe miejsce na kartce. Uchyliłem powieki i przeczytałem wylosowany fragment.
„Serce moje było pełne przerażenia. Wiedziałem już, że nie uwolnię się nigdy.”
Zamknąłem szybko książkę.

*

Przed zapukaniem do drzwi gabinetu profesora Dumbledore'a zawahałem się na moment. To, że muszę go przeprosić, nie podlegało dyskusji, nie wiedziałem jedynie, czy to dobra chwila na poruszenie innych tematów. Przypomniałem sobie o porannym liście i na samą myśl o nim poczułem nieprzyjemne ssanie w żołądku. Na co miałem czekać?
W końcu zastukałem dwukrotnie we framugę, a drzwi w tym samym momencie otworzyły się. Profesor uśmiechnął się na mój widok i cofnął o krok, gestem dłoni zaprosił mnie do środka.
– Dzień dobry. Wychodził pan, profesorze? – Stałem w progu, patrząc na nauczyciela niepewnie.
– Dzień dobry, Maurice. Właściwie tak, ale skoro los zagnał pod moje drzwi tak miłego gościa, dlaczego by nie skorzystać? Wchodź śmiało.
Zgodnie z poleceniem wszedłem do środka. Nie czułem się dobrze z tym, że profesor był wobec mnie tak uprzejmy – to tylko sprawiało, że męczyły mnie mocniejsze wyrzuty sumienia. Dumbledore usiadł przy biurku, a ja stanąłem naprzeciw niego; nauczyciel poprosił, bym usiadł i podsunął w moją stronę miseczkę z jakimiś cukierkami, ale pokręciłem głową, nie patrząc nawet na jej zawartość. Ostatnie, na co miałem ochotę, to słodycze.
– Chciałem pana przeprosić, profesorze – powiedziałem, łapiąc się na tym, że mówię zdecydowanie za cicho, zaraz więc dodałem głośniej: – Ucieczka z pana lekcji była głupia i dziecinna.
Dumbledore uśmiechnął się wesoło.
– Przykro mi to mówić, ale przede wszystkim ty straciłeś na swojej nieobecności. Pan Avery tak się rozproszył waszą małą sprzeczką, że przypadkowo wyhodował na swojej śwince loki co najmniej dwumetrowej długości. Ustalenie, gdzie rzeczona świnka ma początek, a gdzie koniec, stało się nadrzędnym przedmiotem dyskusji.
Zamrugałem ze zdziwieniem.
– Twoja przyjaciółka, Marianne, była na tyle uprzejma, że zaoferowała się jako fryzjerka. Kiedy po dwudziestu zaplecionych warkoczykach wciąż nie objawił się ryjek zwierzęcia, mogliśmy już z przykrością stwierdzić, że niestety zaczęła od złej strony.
Przysłoniłem dłonią usta, kryjąc rozbawienie, zaraz jednak odchrząknąłem i popatrzyłem na nauczyciela poważniejszym spojrzeniem.
– Jest jeszcze jedna rzecz, profesorze – zacząłem ostrożnym głosem.
Zerknął na mnie znad okularów połówek i jeszcze raz zaproponował, bym usiadł. Tym razem nie oponowałem.
– Wyglądasz na podminowanego, Maurice. Co się stało? – zapytał Dumbledore, kiedy już zająłem miejsce na krześle.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak powinienem ująć to wszystko w słowa. W mojej głowie nic nie brzmiało wystarczająco dobrze, a miałem przecież świadomość, że powiedzenie tego któremukolwiek z nauczycieli byłoby o wiele łatwiejsze niż moim rodzicom.
Nabrałem powietrza w płuca.
– Myślałem, czy nie zrezygnować ze zdawania OWUTEMów z transmutacji i zaklęć. I tak nie wydaje mi się, bym zdołał uzyskać dobre wyniki, a tak mógłbym chociaż lepiej się przygotować do przedmiotów, z których mam jakieś szanse i... – powiedziałem to wszystko na jednym wydechu, po czym zorientowałem się, że zapomniałem, co chciałem powiedzieć po „i”. Przez moment patrzyłem milcząco na profesora, po czym westchnąłem ciężko. – Nie ma chyba żadnego powodu, by udawać, że to ma jakikolwiek sens, profesorze. To będzie jedna, wielka kompromitacja. – Wbiłem wzrok w blat biurka.
– Na Godryka, Maurice, skąd u ciebie taki brak wiary we własne możliwości?
Poderwałem głowę, patrząc na profesora z mieszaniną zaskoczenia i niedowierzania. On odpowiedział mi całkowicie spokojnym spojrzeniem.
– O rany – wyszeptałem w końcu. – Pan nie żartuje.
– Oczywiście, że nie.
– Przecież ja... – zawahałem się. Właściwie nigdy nie musiałem nikomu tłumaczyć, na czym polega moje kompletne, magiczne niedostosowanie; dotychczas wydawało mi się to całkowicie jasne. Dumbledore równie dobrze mógłby próbować dziwić się, dlaczego uważam ogień za gorący. – Widział pan moją świnkę, profesorze. I wie pan doskonale, że za cokolwiek się nie wezmę, nie wychodzi wcale lepiej. – Zacisnąłem dłonie w pięści, zaraz jednak rozluźniłem uścisk. – Nie dopuściłby mnie pan do klasy owutemowej, gdyby nie moi rodzice. – Postanowiłem wytoczyć najcięższy argument.
Dumbledore zdjął okulary i obejrzał szkła.
– Nie obrażaj mnie, drogi chłopcze – powiedział mimo wszystko dość lekkim tonem. – Na świecie nie ma takiej ilości dropsów, które mogłyby mnie przekonać do przepuszczenia do kolejnej klasy ucznia, który według mnie na to nie zasługuje. A myślę, że znamy się dość długo, Maurice, byś zdołał zorientować się, że mało jest w życiu rzeczy, które cenię nad dropsy. Hm? – Spojrzał na mnie.
Poczułem, jak się czerwienię.
– A-ale w takim razie dlaczego? – bąknąłem.
– Przede wszystkim, Maurice, doceniam twoją wzorową znajomość teorii. Zdaje się, że na teście pisemnym z transmutacji osiągnąłeś najwyższy wynik z całego rocznika?
– Tak, chyba tak...
– Poza tym – dodał już z zadumą w głosie profesor – pewne doświadczenia nauczyły mnie, że trudności z praktycznym podejściem do magii nie zawsze wynikają z miernego talentu. Dużo częściej stoją za nimi złe wspomnienia, zbyt duża presja czy zwyczajny brak wiary w siebie. Uznałem, że warto dać ci szansę, choć pod tym względem chyba cię zawiodłem.
– Pan mnie? – Pokręciłem głową. – Przecież pan zawsze był...
– Nie wnikajmy w to, Maurice. – Dumbledore uśmiechnął się lekko, znów wkładając na nos okulary. – Nie zrozum mnie źle. Nie uważam za zasadne przekonanie, że skompromitujesz się podczas egzaminów, ale zupełnie inną kwestią jest to, czy chcesz do nich w ogóle podchodzić. Z tego co wiem, ani transmutacja ani zaklęcia nie leżą w obszarze twoich zainteresowań, nie wiążesz też z nimi swojej przyszłości?
Znowu pomyślałem o liście od matki i spochmurniałem. Mój niezbyt szczęśliwy wyraz twarzy najwyraźniej wystarczył nauczycielowi za odpowiedź.
– Tak myślałem. – Pokiwał głową. – Nie namawiam cię do nieposłuszeństwa względem rodziców, ale myślę, że jesteś dość dorosły, by móc podejmować decyzje, zwłaszcza takie, które mają zaważyć na twojej przyszłości.
– Dobrze pan wie, że to nie jest takie proste, profesorze – mruknąłem ponuro. – Ja... – zająknąłem się. – Moi rodzice nie zasłużyli na więcej zmartwień.
– Z pewnością. Dlatego pewnie ucieszyłaby ich wiadomość, że masz zamiar zająć się czymś, do czego masz talent i co lubisz robić.
– Myślę, że woleliby usłyszeć, że przestałem się wygłupiać i postanowiłem znaleźć sobie „poważną pracę”.
– Maurice... – Profesor westchnął cicho. – Wiem, że ze względu na ostatnie wydarzenia czujesz się szczególnie odpowiedzialny za swoich rodziców. To całkowicie zrozumiałe, chciałbym jednak, żebyś pamiętał, że to wciąż twoje życie. I całkiem egoistycznie wtrącę, że ja sam jako stały fan czułbym się niepocieszony, gdyby taki talent ugrzązł za biurkiem w ministerstwie.
Wysłuchałem nauczyciela, skubiąc mankiet marynarki. Dumbledore przez chwilę obserwował mnie w milczeniu.
– Pewnie zainteresuje cię najnowszy pomysł profesora Beery'ego – odezwał się w końcu. – Sam zadeklarowałem już swoją pomoc, ale cóż, w tego rodzaju przedsięwzięciach to nie zaklęcia są najważniejsze. – Uśmiechnął się. – Widzisz, profesor Beery od dawna myśli o wystawieniu w Hogwarcie sztuki z prawdziwego zdarzenia, ale martwi go, że nie zbierze dość chętnych osób.
– Pomyślę o tym – zapewniłem, uznając, że tak najszybciej zakończę temat. Wstałem z myślą, żeby się pożegnać, ale nagle coś jeszcze przyszło mi do głowy. – Profesorze?
– Tak?
Zawahałem się. Chciałem zapytać o Morrigan, ale nagle uznałem, że to jednak bardzo zły pomysł. Nie powinienem chyba zwracać na nią uwagi większej ilości osób.
– Dziękuję – powiedziałem w końcu. Dumbledore tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

*

Cała kadra nauczycielska najwidoczniej zmówiła się przeciwko siódmoklasistom – zarzucono nas absurdalną ilością zadań domowych i nawet ci profesorzy, którzy zazwyczaj wykazywali się luźniejszym podejściem, zaczęli wymagać coraz więcej. Wyrobienie się z materiałem bez zarywania nocy wydawało się niemożliwością, więc coraz bardziej martwiło mnie, co czeka mnie przed samymi egzaminami, skoro już na początku września narzucono takie mordercze tempo.
Niektórzy twierdzili, że taki nawał pracy na początek szkoły miał nam wybić resztki wakacji z głowy i szybko przystosować do systematycznej nauki – miałem nadzieję, że tylko o to chodziło.
Przez to zamieszanie przez ponad tydzień prawie nie miałem okazji, by porozmawiać z Morrigan Mard, a ona sama również nie zdawała się szukać kontaktu ze mną.
W piątek po ostatniej lekcji stanąłem pod schodami i z bólem serca pomyślałem o wspinaczce na siódme piętro. Marzyłem już tylko o tym, by paść na łóżko i nie wstawać aż do poniedziałku, ale na drodze do pokoju wspólnego stanęła Morrigan. Na mój widok sięgnęła do kieszeni i wygrzebała stamtąd pożółkłą, wyglądającą na dość starą kartkę.
– Przetłumacz mi to – powiedziała.
Popatrzyłem na trzymaną przez nią kartkę, a następnie bardzo powoli przeniosłem spojrzenie na Morrigan.
– Mogę ci w zamian wytłumaczyć tajemnice życia i śmierci – zaproponowała dziewczynka.
Nie wiedziałem, jak na to zareagować.
– Jestem na to zbyt zmęczony – wymamrotałem w końcu, odbierając jednak od Morrigan zapiski. Dopiero wtedy zauważyłem, że jest to strona wyrwana z jakiejś książki. – To arabski – stwierdziłem, przelotnie zerkając na tekst.
– To wiem. Chcę wiedzieć, co tam jest napisane.
– I założyłaś, że umiem czytać po arabsku, bo moja mama pochodzi z Maroka? – Z lekkim uśmiechem przyjrzałem się kartce. – Skąd wiedziałaś, swoją drogą? Jakaś linia ciągnie się za mną od północnej Afryki?
Morrigan popatrzyła na mnie z dużą dozą politowania.
– Wcale nie rozumiesz, jak to działa. Nie musiałam nawet niczego sprawdzać. Twoja mama ma na imię Safiya. Nie brzmi, jakby była stąd, a ty nie wyglądasz, jakbyś był.
Odruchowo odgarnąłem pukiel ciemnych, kręconych włosów za ucho.
– Masz na drugie imię Hannad – dodała tonem uzupełnienia.
– Skąd wiesz? – zapytałem, nawet nie siląc się, by zamaskować podejrzliwość w moim głosie.
– Miałam poważną rozmowę na twój temat z Tomem Riddlem – wyjaśniła.
Pobladłem.
– Z Tomem? – Rozejrzałem się. – Ale... dlaczego?
– Zapytał mnie, czy się przyjaźnimy. Powiedziałam, że nie, a on opowiedział mi trochę o tobie, chociaż wcale nie prosiłam.
– To on ci powiedział o dwudziestym lipca – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
Morrigan pokręciła głową.
– To akurat widać i nie trzeba wcale głęboko patrzeć. Przetłumaczysz czy nie?
Nie od razu zrozumiałem, o co jej chodziło – w głowie miałem zbyt duży mętlik. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wciąż trzymałem tę tajemniczą kartkę.
– Bardzo słabo czytam po arabsku – odparłem sucho, oddając dziewczynce zapiski. – Dlaczego Toma to interesowało?
– Nie wiem. On cię nienawidzi.
Mimowolnie odchyliłem się od Morrigan z zaskoczeniem. Wpatrywała się we mnie jak zwykle spokojnym, poważnym wzrokiem.
– Powiedział ci tak?
– Nie. Nie chce, by ktoś wiedział.
Przez chwilę przyglądałem się dziewczynce, nim prychnąłem w końcu śmiechem, kręcąc głową. Tom miałby... nienawidzić mnie? To przecież jakiś absurd. Nigdy nie było między nami chociażby najmniejszego nieporozumienia, o jakichkolwiek konfliktach nie wspominając. Jakakolwiek osobista uraza zwyczajnie nie mogła mieć miejsca. Zazdrość? Tym bardziej niemożliwe. Tom błyszczał w każdej dziedzinie nauki, uwielbiali go zarówno uczniowie jak i nauczyciele, ba, ośmieliłem się nawet przypuszczać, że pod względem urody również mu nie dorównywałem.
Morrigan albo nie potrafiła dość dobrze zinterpretować zachowania Toma Riddle'a, albo z premedytacją kłamała.
Dziewczynka założyła ręce na klatce piersiowej; wyglądała na urażoną moją reakcją.
– Mówiłam prawdę – odpowiedziała na niewerbalny zarzut. – Tom cię nienawidzi. Myślę, że coś zrobi. Gęś milczy.
Odruchowo rozejrzałem się w poszukiwaniu Gęsi, nie zauważyłem jednak żadnego śladu obecności ptaka.
– Morrigan – upomniałem ją, miałem nadzieję, łagodnym tonem – znam Toma. To nie jest człowiek zdolny do bezzasadnej nienawiści.
Dziewczynka posłała mi dziwne spojrzenie, stanęła na moment obok mnie, po czym zaczęła iść wzdłuż korytarza, stawiając stopę zaraz przed drugą, jakby była akrobatką balansującą na niewidzialnej linie. Obejrzałem się na nią przez ramię.
– Nie ruszaj się! – ostrzegła, podnosząc dłoń do góry, a po kilku kolejnych odmierzonych krokach zatrzymała się i splotła ręce za plecami. – Widzisz, gdzie stoisz?
Spojrzałem na czubki swoich butów, a następnie na Morrigan.
– Widzę.
– A tam, gdzie ja stoję, jest prawda. Tak się minęliście. – Z tymi słowami przeszła pod ścianę korytarza. – Ale jeśli nie chcesz słuchać, to twoja sprawa – dodała ciszej, a w jej głosie usłyszałem nutę irytacji.
Przeszła kilka kroków dalej i pomyślałem, że powinienem ją zatrzymać.
– Poczekaj...! – Dogoniłem ją i stanąłem naprzeciwko. – Po prostu ciężko mi to wszystko pojąć. Nie rozumiem, czym są linie, ani co w nich widać, znam cię od niecałych dwóch tygodni i mówisz mi, że Tom Riddle mnie nienawidzi. Nie myślisz, że mam prawo być trochę sceptyczny?
Wzruszyła ramionami. Miałem wrażenie, że rozzłościło ją coś innego poza moim niedowierzaniem, ale nie potrafiłem ustalić, co konkretnie. Odmowa w pomocy z tłumaczeniem? W moim domu rodzinnym mówiło się prawie wyłącznie po angielsku, a arabski znałem, albo może raczej kojarzyłem tylko z wakacyjnych pobytów w Maroko.
Mimo wszystko nie chciałem, by Morrigan gniewała się na mnie. Westchnąłem i wyciągnąłem rękę przed siebie.
– Pokaż tę kartkę. Spróbuję coś z tym zrobić, ale nie obiecuję, że mi się uda. – Zmarszczyłem brwi, gdy Morrigan wręczyła mi pomiętą już nieco stronę. – Co to właściwie jest?
– Klątwa – wyjaśniła Morrigan. – Na wroga.
– Klą... – Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. – Na... kogo?
– Mam problem z Jeremym McMillanem. Drażni nas. Gęś chce go zjeść, a ja nie umiem jej dłużej trzymać. Jeśli go zabije, ona nie będzie mogła tu zostać.
Poczułem, jak całe zmęczenie ze mnie odpłynęło w jednej chwili. Jakie ja problemy miałem w wieku jedenastu lat? Z pewnością nie musiałem powstrzymywać swojego krwiożerczego ptaka przed pożarciem jakiegokolwiek ucznia!
Pokręciłem głową i złożyłem kartkę na pół, po czym schowałem ją do kieszeni.
– To nie będzie potrzebne. Morrigan, nie myślałaś, by załatwić sprawę dyplomatycznie?
– Moja prababka mówi, że atak może być środkiem dyplomatycznym, jeśli jest przeprowadzony z klasą.
Wypuściłem głośno powietrze z płuc. Nie sądziłem, by Gęś faktycznie była zdolna kogoś... zjeść, ale i tak musiałem zainterweniować, chociażby ze względów pedagogicznych. Domyślałem się, na czym polegał problem Morrigan, potrzebowałem jednak pełnego obrazu sytuacji.
– Jeremy McMillan... on był w tej grupie, która cię dręczyła?
Dziewczynka zmrużyła oczy.
– Tak. Trzymałam Gęś, żeby go nie zjadła. Nie pamiętasz?
– Pamiętam... ale wydawało mi się, że to ty potrzebujesz pomocy – przyznałem cicho.
– Nie. On potrzebował.
– Czym Jeremy różni się od innych dzieci?
– Uszami. Odstają. A poza tym niczym.
Westchnąłem.
– Więc co zrobił Jeremy, że Gęś nie lubi go bardziej?
– Wrzucił mój pierścionek do jeziora. – Morrigan zacisnęła dłonie w pięści.
– Gęś chce go zjeść za wyrzucenie twojego pierścionka...?
– Do jeziora – podkreśliła stanowczo dziewczynka.
– To ma znaczenie?
– Tak. Gdyby wrzucił go gdzieś indziej, mogłabym go odzyskać.
Popatrzyłem na nią zdziwiony.
– Nie mogę stać nad wodą – dodała ciszej Morrigan.
Potrząsnąłem głową.
– Później zajmiemy się kwestią pierścionka. Najpierw spróbujemy zmienić nastawienie Jeremy'ego McMillana.
– Umiesz? – Morrigan posłała mi pełne sceptyczności spojrzenie. – Widziałam już, jak próbujesz.
– Cóż – Uśmiechnąłem się lekko – musisz mi uwierzyć na słowo, że kiedy człowiek ma poparcie grupy i tylko jeden głos rozsądku przeciwko sobie, bardzo ciężko mu przyjąć jakiekolwiek argumenty. Zwykle zupełnie inaczej zachowuje się podczas rozmowy w cztery oczy.
Po wyrazie twarzy dziewczynki poznałem, że wciąż była nieprzekonana co do tego pomysłu, jednak nie wyglądała, jakby miała zamiar protestować.
– Możesz zrobić znowu to samo, co podczas spotkania Klubu Ślimaka? – zapytałem, nie wiedzieć czemu, ściszając głos; przecież oprócz nas nikt tu nie przebywał.
Morrigan kiwnęła głową.
– Chodź. – Odwróciłem się w kierunku schodów i z cichym westchnięciem wszedłem na pierwszy stopień.
Jeśli czegoś zazdrościłem Ślizgonom i Puchonom, to tego, że ich dormitoria znajdowały się w lochach. Podczas dni, kiedy ledwie starczało sił na oddychanie, zapierający dech w piersiach widok z wieży niczego nie wynagradzał.
Morrigan szła w milczeniu obok mnie, czasem przeskakując kilka stopni naraz. Zerkałem na nią co chwilę, myśląc, czy to nie odpowiedni czas na zadanie paru pytań, ale obawiałem się, że jeśli zbytnio się pospieszę, zniszczę całą sympatię, jaką to dziecko czuło do mnie. Zakładając, że w ogóle mnie lubiła.
Przeszliśmy obok obrazu z czterema krukami. Na widok Morrigan zaczęły machać skrzydłami i skrzeczeć bojowo. Dziewczynka popatrzyła na nie bez specjalnego zainteresowania; ptaki niemal natychmiast ucichły.
Na szczycie schodów przytrzymałem się ściany i odetchnąłem głęboko. Zaczęło kręcić mi się w głowie i pomyślałem, że naprawdę powinienem porządnie się wyspać.
– Jesteś słaby – stwierdziła całkowicie neutralnym tonem Morrigan.
Uśmiechnąłem się do niej krzywo w odpowiedzi.
– Dbasz tylko o głowę. Twoje ciało w końcu zacznie zanikać, ale mózg pozostanie świadomy. Straszliwa agonia – dopowiedziała Morrigan.
– Dziękuję – powiedziałem tylko i zrobiłem krok w stronę drzwi. Dziewczynka skinęła uprzejmie głową.
Stanąłem przed kołatką w kształcie kruka, licząc na w miarę prostą zagadkę. W zeszłym roku trafiła się taka, która kosztowała wszystkich Krukonów trzy godziny debat – prawdopodobnie na rozwiązanie wpadlibyśmy wcześniej, gdyby nie ciągłe dygresje od głównego problemu. Cóż poradzić; dom intelektualistów i urodzonych dyskutantów.
Kołatka poruszyła się nieznacznie.
Nazwa daru, który wszyscy otrzymaliśmy, ale nikt z własnej woli? – zapytała.
Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale Morrigan mnie ubiegła.
– Śmierć – szepnęła.
Spojrzałem na nią przez ramię i uśmiechnąłem się lekko.
– Życie – odezwałem się do kołatki, a kiedy drzwi się otworzyły, dodałem już do Morrigan: – o śmierć czasem prosimy się sami.
Dziewczynka weszła za mną, a ponieważ nikt nie zwrócił na nią uwagi, założyłem, że jej dziwna zdolność do pozostawania niezauważoną, gdy tego tylko zechce, wciąż działa. Rozglądała się z ciekawością – nigdy nie widziałem pokoju wspólnego Hufflepuffu, ale podejrzewałem, że różnił się znacząco od naszego. Siedzibę Puchonów wyobrażałem sobie jako relatywnie małe, ale przytulne pomieszczenie, z trzaskającym od ognia kominkiem i starymi fotelami.
Pod względem obszerności nasz pokój wspólny ustępował chyba tylko Wielkiej Sali; kiedy pierwszy raz przekroczyłem jego progi, wydał mi się wręcz ogromny. Mógłby pomieścić trzy czwarte uczniów Hogwartu, a przecież miał służyć za przestrzeń dla ledwie ich ćwierci. Zgadywałem, że bardzo się zmienił od czasów, gdy zaprojektowała go Rowena Ravenclaw – obecnie urządzony był w klasycznym stylu, głównie w kolorach bieli i niebieskości, z brązowymi akcentami.
Słyszałem czasem o spontanicznych spędach towarzyskich w dormitoriach innych domów – w naszym pokoju wspólnym nic takiego nigdy się nie zdarzyło, głównie dlatego, że to pomieszczenie wybitnie nie zostało do tego przystosowane. Stały tu stoliki z krzesłami dla tych Krukonów, którzy chcieli wspólnie się pouczyć lub odrobić lekcje, kilka kanap i foteli ustawionych obok, by można było w grupie porozmawiać. Zwykle siedziało tu co najmniej kilka osób z nosami w podręcznikach, a pod czujnym okiem marmurowej Roweny Ravenclaw przeszkadzanie innym uczniom w zdobywaniu wiedzy zwyczajnie nie uchodziło. Zdawała się wtedy patrzeć z niemym wyrzutem.
Morrigan stanęła przy wnęce, w której znajdował się posąg naszej patronki i zawiesiła wzrok na jej zastygłej w czasie twarzy.
Nie obawiałem się, że stracę dziewczynkę z oczu. Rozejrzałem się po wnętrzu, nigdzie jednak nie dostrzegłem Jeremy'ego. Miałem nadzieję, że spotkam go chociaż w sypialni pierwszoklasistów, inaczej okazałoby się, że wspinaczka na siódme piętro była daremnym trudem.
Obejrzałem się na Morrigan i przeszedłem do korytarza, który prowadził do sypialni – dziewczynka ruszyła za mną niespiesznie dopiero po dłuższej chwili. Poczekałem na nią i dopiero, kiedy zjawiła się obok, zapukałem do odpowiednich drzwi.
W środku znajdowało się trzech chłopców – siedzieli na kołdrze i rozprawiali o czymś z ożywieniem, ale na mój widok zaraz ucichli i spojrzeli po sobie niepewnie. Zapewne przed chwilą coś przeskrobali i zastanawiali się teraz, czy ich wybryk został już odkryty.
– Jeremy, możesz na chwilę? – zapytałem, a dwóch pozostałych chłopców zerwało się synchronicznie z łóżka.
– My pójdziemy! – zaproponował z podejrzaną gorliwością jeden z nich.
Wybiegli na korytarz; Morrigan cofnęła się o krok, by na nią nie wpadli, po czym weszła do środka. Zamknąłem za nią drzwi i popatrzyłem na Jeremy'ego; wbił wzrok w podłogę.
– Musimy poważnie porozmawiać – stwierdziłem.
– Zgubiliśmy szczura Schloma – wypalił nagle chłopiec.
Uniosłem brwi do góry.
– Co, proszę?
– Zjadł moje ciastka od rodziców, więc schowaliśmy mu szczura, ale nam uciekł i teraz nie wiemy, gdzie jest – wymamrotał nerwowo.
– Coś podobnego... – mruknąłem. – Jeremy, czy przywłaszczanie sobie cudzych własności to dla ciebie sposób na rozwiązywanie konfliktów?
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, jakby nie wiedział, o czym mówię.
– Pierścionek Morrigan – uściśliłem.
– To było niechcący – zaperzył się Jeremy.
– Niechcący?
– Spadł mi do wody – wyjaśnił bez przekonania w głosie.
– Po tym, jak niechcący znalazł się w twojej dłoni?
– Nie ja go jej zabrałem!
– Więc kto?
– Susanna Abbott.
– Dała ci go?
Pokręcił głową.
– Podniosłem go.
– Gdzie leżał?
– Na ziemi. Rzucali się nim.
– I zamiast oddać go Morrigan, niechcący wrzuciłeś go do wody?
Milczał ponuro. Westchnąłem i usiadłem obok niego.
– Morrigan nie jest łatwą w obyciu osobą, ale prosiłbym cię, żebyś się powstrzymywał od takich zachowań. Wiem, że stać cię na to, by rozwiązywać problemy w bardziej wyrafinowany sposób.
– Na przykład? – Podniósł głową i popatrzył na mnie.
– Na przykład rozmową. – Wzruszyłem ramionami.
– To nigdy nie działa – burknął.
– Właśnie – mruknęła Morrigan.
Zerknąłem tylko na nią przelotnie, po czym uśmiechnąłem się do Jeremy'ego.
– Możesz złamać odwieczną passę i zdecydować się porozmawiać za mną, zamiast zmuszać, bym w odwecie za Morrigan coś ci zabrał i spuścił w toalecie. Żaden z nas nie ma pewnie na to najmniejszej ochoty.
– Chyba nie – zgodził się chłopiec.
– Więc, Jeremy. Dlaczego dokuczasz Morrigan?
Zastanawiał się przez chwilę.
– Jest dziwna.
– To zauważyłem. – Skinąłem głową. – Czasem bywa też dość przerażająca, ale nie zauważyłem, by robiła coś obiektywnie złego. A ty?
– Cały czas wróży złe rzeczy!
– Tak. – Zamyśliłem się na chwilę. – Nie sądzę jednak, by to usprawiedliwiało twoje zachowanie względem niej. Wbrew temu, w co niektórzy wierzą, Morrigan nie powoduje tych wszystkich nieszczęść.
– Skąd wiesz?
– Bo kiedyś przepowiedziała mi, że spadnę ze schodów. Spadłem tylko dlatego, że się zagapiłem. Uwierz, że nikt nie musiał podstawiać mi nogi.
Jeremy milczał, najwyraźniej myśląc nad czymś intensywnie.
– Strach to najgorszy doradca, Jeremy. Wykrzywia myślenie, tym bardziej niepotrzebnie, jeśli twoje obawy są całkiem bezzasadne. Morrigan nie jest niebezpieczna. – Poczułem na sobie jej spojrzenie. – A w każdym razie nie dla tych, którzy jej nie obrażają, nie zaczepiają i nie przywłaszczają sobie jej rzeczy. Myślę, że jak większość z nas, chciałaby spędzić ten rok szkolny w spokoju.
– Boisz się czarnej gęsi? – zapytał cicho Jeremy.
Zamrugałem ze zdziwieniem, zaraz jednak rozejrzałem się konspiracyjnie i ściszyłem znacznie głos:
– Bardzo – odpowiedziałem. – A ty?
– Troszeczkę – przyznał.
– Mam na nią sposób.
– Tak?
– Unikam jej wzroku i wymawiam jej imię z szacunkiem. Jeszcze nigdy mnie nie udziobała.
– Z szacunkiem? – powtórzył zaskoczony.
– Wiesz, tak, jak anonsuje się panie z wyższych sfer na oficjalnych przyjęciach. – Wstałem i udałem, że rozwijam niewidzialną listę zaproszonych. – Lady Gęś Mard, pierwsza tego imienia, Drobiowa Dama, pani Czarnopiórek...
Jeremy roześmiał się nieśmiało.
– I to działa?
– A jak – zapewniłem stanowczo, po czym zerknąłem na zegarek. – Zdążymy jeszcze poszukać szczura Schloma.
– Znalazłam go martwego – odezwała się za moimi plecami Morrigan. – Wiem, gdzie leży. Chcę go pochować.
O cholera. Patrzyłem ze rosnącą grozą w sercu na rozjaśnioną nadzieją twarz Jeremy'ego.
– Weź kolegów – poprosiłem w końcu z rezygnacją. – Zwłaszcza Schloma. To jego szczur i zna jego zwyczaje.
– Też znam – powiedziała cicho Morrigan. – Leżenie bez ruchu, tracenie ciepła i wabienie much.
Przygryzłem dolną wargę, odwróciłem się i otworzyłem przed Morrigan i Jeremym drzwi, myśląc gorączkowo o jednym. Na Rowenę, jak ja im wytłumaczę śmierć szczura?

*

Szczur leżał za szklarnią, wygięty w łuk i z łapkami podkurczonymi do ciała. Przez otwarty pyszczek dało się dostrzec jego nienaturalnie pociemniałe zęby i język. Na jego widok Schlomo jęknął żałośnie, a ja poczułem nieprzyjemne ukłucie w środku. Mimo wszystko łudziłem się, że Morrigan nie miała racji co do losu, jaki spotkał gryzonia.
Jeremy popatrzył niepewnie na swoich kolegów z rocznika; Stewarta Hopkinsa i pucułowatego blondyna, którego imię zawsze uciekało mi z pamięci.
– Trzeba mu jakoś pomóc... niech ktoś idzie po pielęgniarkę – mamrotał Schlomo, wyciągając rękę do martwego zwierzęcia. Stanąłem obok niego i położyłem dłoń na ramieniu chłopca.
– On nie żyje. Nic z tym już nie zrobicie – powiedziała Morrigan.
Schlomo odwrócił się do niej, wyraźnie zezłoszczony, a ja już wiedziałem, w jakim kierunku zaraz pójdzie ta dyskusja.
– Przykro mi. Widziałeś jego pyszczek? Musiał czymś się zatruć – odezwałem się szybko.
Chłopiec łypnął z niechęcią na Morrigan. Zacząłem się rozglądać; na całe szczęście, nie musiałem szukać daleko. Kilka kroków od szczura leżała nadgryziona bulwa.
– Sadziliśmy je nie tak dawno – mruknąłem, trącając butem korzeń. – To rachłystka czarna. Niektóre jej części są trujące, szczególnie u młodych roślin.
Obejrzałem się na dzieci. Jeremy wodził wzrokiem ode mnie, poprzez Schloma, do Morrigan. Domyślałem się, co chodziło mu po głowie. Nie powiedzieliśmy właścicielowi szczura, kto był odpowiedzialny za jego zniknięcie, zaoferowaliśmy jedynie swoją pomoc w szukaniu zwierzęcia. Uznałem, że dobrze będzie zaangażować w to Morrigan, z nadzieją, że zyska w ten sposób uznanie rówieśników – teraz czułem do siebie żal. Powinienem przewidzieć, że mogą ją obwinić za zatrucie szczura.
Swoją drogą jaką miałem pewność, choć w małej części za to nie odpowiadała? Pokręciłem głową. Paranoja.
Schlomo pociągnął nosem.
– Co teraz? – zapytał przejmująco smutnym głosem.
– Trzeba go pochować – odparła Morrigan. – Chcecie poczekać, aż zbiję trumnę?
– Nie chcę – chlipnął Schlomo – go chować!
Jeremy patrzył na mnie błagalnie, nerwowo wykręcając ręce.
– Schlomo... – odezwałem się łagodnie. – Nie jesteśmy już w stanie mu pomóc. Myślę, że zasłużył na to, żeby się z nim godnie pożegnać.
Chłopiec płakał już rzewnymi łzami. Jeremy wyglądał, jakby sam ledwie się powstrzymywał od płaczu, Stewart i blondyn wymieniali niepewne spojrzenia. Tylko Morrigan zdawała się całkowicie niewzruszona.
– Jeśli ma być godnie, zróbmy pogrzeb wikinga – zasugerowała.
Schlomo przestał na moment płakać i popatrzył na nią zdumiony.
– Wikinga? – powtórzył słabym głosem.
– Będzie miał pogrzeb jak prawdziwy wojownik. Może uda mu się oszukać bogów i zostanie wpuszczony do Walhalli – wyjaśniła Morrigan.
– Uhm... – Przyglądałem się przez chwilę dziewczynce. – O ile się nie mylę, to ma coś wspólnego z ogniem?
– Podpalimy go? – zapytał z podekscytowaniem Stewart. Blondynek szturchnął go karcąco w żebra.
Schlomo widocznie się wahał.
– Nie musimy robić niczego takiego – zaprotestowałem nieśmiało.
– Nie – zdecydował Schlomo. – Zróbmy mu pogrzeb wikinga.
O rany, o rany, o rany. Wiedziałem już, że nie dam rady odwieść ich od tego pomysłu. Westchnąłem tylko i pokiwałem głową
Przygotowania wbrew pozorom trwały krótko. Ktoś poświęcił drewnianą szkatułkę, od której oderwaliśmy wieczko. Szczur spoczął w ciemnogranatowym wnętrzu pudełka. Patrząc na tę imitację wikińskiej łodzi, pomyślałem, że chyba zupełnie oszalałem.
Morrigan zniknęła na moment i wróciła w asyście Gęsi, trzymając pod pachą małą, czarną książeczkę. Zerknąłem tylko na nią kątem oka.
Schlomo stał przy brzegu jeziora. Na jego twarzy błyszczały ślady łez. Poczułem, że powinienem coś powiedzieć.
– Zebraliśmy się tutaj... – zacząłem, urwałem jednak, widząc nadchodzącego w naszą stronę profesora Kettleburne'a. Wyglądał na mocno skonsternowanego.
– Co tutaj się dzieje? – zapytał, nie mogąc się chyba zdecydować między surowym a skrajnie zaskoczonym brzmieniem głosu.
– Schlomowi umarł szczur – wytłumaczył cicho Jeremy.
– Robimy mu pogrzeb wikinga – dodał Stewart.
Profesor spojrzał na mnie, a ja skuliłem się nieco w ramionach. Naprawdę nie musiałem wysłuchiwać, jak szalony był to pomysł – doskonale sobie z tego zdawałem sprawę. Ku mojemu zdziwieniu Kettleburn pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Tak... to był dobry szczur. Mogę też go pożegnać? – ostatnie słowa skierował do Schloma.
Chłopiec pociągnął nosem i niemal niezauważalnie skinął twierdząco głową.
Odchrząknąłem.
– Zebraliśmy się tutaj, żeby uczcić pamięć szczura Patki. Zasłynął ze swojego przyjaznego, pogodnego usposobienia i ogromnej żądzy przygód; nie było dnia, by nie zechciał dokładnie zbadać kolejnego skrawka ziemi. – Zrobiłem krótką przerwę. – Niestety, ciekawość świata okazała się dla niego zgubna. Choć serce Patki nie bije już dla nas, jestem pewien, że duchem wciąż jest wśród tych, których kocha. Patko, byłeś wspaniałym towarzyszem. Za zaszczyt uznaję to, że mogłem cię poznać.
– To był naprawdę dobry szczur – mruknął profesor Kettleburn.
Schlomo próbował coś powiedzieć, ale przez jego łkanie nic nie zdołałem zrozumieć.
Wyciągnąłem różdżkę i ostrożnie odebrałem od chłopca pudełko z martwym szczurem. Morrigan otworzyła swoją książeczkę i zaintonowała modulowanym, niskim głosem:
Deyr fé,
deyja frændr.
Obejrzałem się na nią na moment, po czym zbliżyłem się do brzegu jeziora; woda lizała czubki moich butów. Uderzyłem delikatnie różdżką we wnętrze szkatułki, a to momentalnie zaczęło się palić.
Deyr sjálfr et sama.
„To naprawdę dziwne”, pomyślałem, wchodząc po kolana w wodę.
Ek veit einn,
at aldri deyr:
Ułożyłem płonące pudełko na powierzchni jeziora i lekko popchnąłem w stronę środka akwenu. Odprowadziłem je wzrokiem.
Dómr um dauðan hvern.
Żegnaj, Patko.




***
Morrigan czytała kilka wersów Hávamálu - staronordyjskiego poematu.
Bydło umiera
Twoi bliscy umierają
Twoja śmierć też nadejdzie
Lecz znam rzecz, która nigdy nie zginie:
Osąd nad umarłym



3 komentarze:

  1. O łał! Cholera, dobre, zaskakująco dobre. Absolutne cudeńko, tak to mogę określić. Nie jestem w stanie napisać niczego konkretnego, bo trwam w zachwycie, widząc tak dobre opowiadanie potterowskie na blogspocie. Podziw.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, właśnie sobie przypomniałam – proponowałabym zmienić czcionkę na taka, która ma polskie znaki. Lista po prawej jest nieczytelna z tą czcionką, a w tytułach brzydko odznaczają się litery napisane inną czcionką.

      Usuń
  2. Wow.
    To jest niewiarygodnie dobre.
    Serio.
    Ten pogrzeb szczura - bezcenny.
    "Lady Gęś Mard, pierwsza tego imienia, Drobiowa Dama, pani Czarnopiórek..." - :D.
    Po prostu umieram, czytając to. Mega mi się podoba.
    Okej
    wielka-czworka-przyjaciol-hogwartu.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy