wtorek, 24 maja 2016

I. Poznaję Morrigan

Jesień nie wydawała się dość dobrą porą.
Najbardziej melancholijna pora roku nijak chciała się wpasować do w gruncie rzeczy pogodnego wiersza. Początek wiosny, nieciężki jeszcze od zapachu kwiatów, a jednak świeży i pełen życia – to byłoby odpowiednie tło. Jak jednak mógłbym czekać z upublicznieniem go przez tyle miesięcy? Zestarzałby się między kartkami podręcznika.
Rozmyślania o tym, dlaczego wiosenne wiersze przychodzą do głowy jesienią, zostały ukrócone przez dziecięce wrzaski. Spojrzałem w kierunku dźwięku – grupka jedenastolatków skupionych w kółeczku.
To nie tak, że nie lubię dzieci – lubię. Zwykle jednak wzbudzają moje zaniepokojenie. Ignorują zakazy, mają tendencję do zjadania rzeczy, które nie powinny w ogóle znajdować się w okolicy ich ust i wpadają na niespotykane (zwykłe złe) pomysły. Takie okrzyki mogły oznaczać, że dobrze się bawią, ale to, że dobrze się bawią, może oznaczać, że któreś z nich zaraz zrobi sobie poważną krzywdę.
Zamknąłem książkę i schowałem ją do torby; zmuszony przez poczucie obowiązku ruszyłem w stronę źródła dźwięku.
Z krzyków dało się już rozróżnić pojedyncze hasła i nie mogłem mieć wątpliwości, że chodziło o zabawę. Widziałem teraz wyraźnie, że w środku kółka znajduje się chuda dziewczynka; kucała, ściskając kurczowo syczącą i bijącą skrzydłami gęś. Ktoś pociągnął małą za warkocz, ktoś próbował ją przewrócić.
– Hej! – zawołałem ostrzegawczo. – Co tutaj się dzieje?
Kilka par oczu wlepiło we mnie spojrzenie.
– Powiedziała, że babcia Polly umrze i umarła! – zawołał usprawiedliwiającym tonem gruby chłopiec w okularach.
– Aureliusz kupił sto losów na loterii i powiedziała, że nie wygra. Nie wygrał! – wsparła go blondwłosa koleżanka, a ja przez swoje skołowanie miałem coraz poważniejsze problemy, by utrzymać groźny wyraz twarzy.
– A na Joachima się patrzyła! – pisnął oskarżająco malutki rudzielec.
– I co? – Postanowiłem uzyskać więcej informacji.
– Upadł!
Zarówno palące spojrzenia dzieci, syczenie gęsi jak i fakt, że „oskarżona” milczała, okropnie mnie rozpraszały, a najwidoczniej nadeszła moja kolej, by coś powiedzieć. Nabrałem powietrza w płuca.
– Przykro mi z powodu śmierci babci Polly, ale nie sądzę, by wasza koleżanka przyłożyła do tego rękę. Jestem też prawie pewien, że nie miała nic wspólnego z pechem Aureliusza ani niefortunnym wypadkiem Joachima – mówiłem coraz cichszym tonem, po wzroku dzieci orientując się, że wszystkie są rozczarowane i rozzłoszczone faktem, że nie wziąłem ich strony.
Gęś przestała łomotać skrzydłami i popatrzyła na mnie natarczywie. Poczułem się dziwnie. Jakby mnie oceniała.
Wkrótce pierwszoroczni zalali mnie wiadomościami na temat różnych katastrof spowodowanych przez to chude nieszczęście. Taktyka łagodzenia sporu nie przynosiła żadnych skutków. Musiałem przejść do ofensywy.
Prawdę mówiąc, zaczynałem być bardzo zły.
– Nieważne! Choćby i zrobiła te wszystkie okropieństwa, nie wolno wam tak jej traktować. Jeszcze raz coś zobaczę, jak jej dokuczacie i zgłaszam sprawę do dyrektora. Zrozumiane?
Wejście w rolę odpowiedzialnego dorosłego było dość stresujące. Zerknąłem na dziewczynkę z gęsią, ale na jej twarzy nie dostrzegłem śladu aprobaty czy wdzięczności. Wydawała się po prostu zła. Zacząłem zastanawiać się, czy dobrze zrobiłem, ale przecież nie mogłem zignorować takiej sytuacji.
Dzieci dość niechętnie mruknęły „zrozumiane”. Nie łudziłem się, że dadzą jej spokój, ale przynajmniej odpuszczą teraz. Dziewczynka otrzepała spódniczkę i wstała.
– Słyszałeś? Otworzyłam Puszkę – powiedziała z nutą rozgoryczenia.
Zamrugałem. Puszkę?
Minęła mnie z wyrazem ponurego przygnębienia na twarzy, a wciąż nastroszona gęś ruszyła za nią. Westchnąłem i sam odwróciłem się w stronę zamku.
– Charłak. – Usłyszałem za sobą.
Z jednej strony chciałem zobaczyć, kto rzucił tym epitetem, z drugiej coś podpowiadało mi, że reagując, uruchomię lawinę niekoniecznie przyjemnych zdarzeń.
– Tak nazwał cię mój brat. Mówi, że nie umiesz zmienić szpilki w igłę.
Komentarz wywołał kilka chichotów. Odwróciłem się, wysiliłem na lekki uśmiech.
– Nie przesadzajmy. Myślę, że każdy to potrafi... kto jest twoim bratem? – Miałem nadzieję, że brzmię wystarczająco pogodnie.
– Każdy, a ty nie?
To nawet nie było specjalnie bolesne. Jedenastolatki raczej nie potrafiły wymyślić niczego, czego nie usłyszałem już wcześniej.
Dziewczynka i gęś zatrzymały się w pewnej odległości ode mnie.
– Mam nadzieję, że uczycie się wystarczająco dobrze... – zacząłem.
– Jesteś takim charłakiem, że twoim bogginem jest list z Hogwartu – rzucił chłopiec w okularach. Nagrodzono go chichotami.
– ...prawie trafiłeś. W każdym razie... – spróbowałem dokończyć.
– Jesteś takim charłakiem, że woda leczy lepiej niż twoje eliksiry – dodała blondynka, wywołując kolejne śmiechy.
– Nie, eliksiry wychodzą mi dobrze – zaprotestowałem niemrawo.
– Jesteś takim charłakiem, że... – odezwał się mały rudzielec, po czym zawiesił się na chwilę. – ...że nie umiesz czarować!
Nawet to spotkało się z rozbawieniem jego rówieśników. Na plecach czułem spojrzenie dziewczynki i gęsi. Oceniany ze wszech stron, z góry na przegranej pozycji! Przełknąłem ślinę.
– Wyjaśniliśmy sobie coś – mruknąłem w końcu. – Zapamiętaliście? Dobrze. To wszystko.
Odwróciłem się na pięcie. Dzieci parsknęły śmiechem, a ja mimo wszystko zacząłem myśleć nad tym, czy przypadkiem nie powiedziałem czegoś kompromitującego.
Och, na pewno powiedziałem.
Kamień świsnął ponad moim ramieniem. Lekko spięty obejrzałem się na dzieciaki. Jeden z nich trzymał różdżkę.
– Jak umiesz, to możesz odrzucić – zaproponował.
– Widzę, że zostaliście już zapoznani z zaklęciem lewitacji. Została jeszcze kwestia celności – odpowiedziałem nawet chłodniejszym głosem, niż planowałem.
W odpowiedzi stosik kamyczków pomknął w moją stronę. Ten z największą szansą na trafienie mnie wylądował gdzieś w okolicy moich butów. Z takimi zdolnościami dzieci mogłyby próbować przez pół dnia i może w końcu któremuś udałoby się wcelować – gdybym był dość uprzejmy, by w porę przesunąć się i napotkać tor lotu pocisku.
Wywróciłem oczami i odwróciłem się z silnym postanowieniem, że to ostatni raz, kiedy zwracam uwagę na zaczepki tych dzieciaków, kiedy odezwała się właścicielka gęsi. Powoli wycelowała palcem w stronę gromadki i całkiem spokojnie oznajmiła:
– Jeśli nie przestaniecie, umrzecie.
Ktoś za mną, podejrzewam, że mały rudzielec, zaczął płakać. Spojrzałem w ich stronę. Spłoszone dzieci rozbiegły się.
Przeniosłem wzrok na dziewczynkę. Patrzyła na mnie z twardą determinacją, jakby zrobiła najwłaściwszą rzecz na świecie.
– Tak naprawdę kłamałam. Nie da się zrobić żadnego „jeśli” – wyjaśniła.
– Ach, tak – mruknąłem. Czułem się rozgniewany i upokorzony i niezbyt miałem ochotę na takie rozmowy.
Dziewczynka nagle roześmiała się. Przysłoniła twarz przedramieniem.
– Zaklinowałeś się w oknie!
– Słucham? – Uniosłem brwi.
– Znasz bajkę o księżniczce w wieży? Wszedłeś po jej włosach i zaklinowałeś się w oknie.
Patrzyłem na nią przez chwilę, w końcu jednak zawtórowałem jej słabym śmiechem.
– Tak, chyba tak. Trzymaj się. Jeśli będziesz miała znowu kłopoty, możesz... jak właściwie masz na imię?
– Morrigan. Morrigan Mard. – Wskazała na gęś. – A to jest Gęś Mard.
Zmierzyłem obie wzrokiem. Dziewczynka była chuda, jej ciemnobrązowe włosy związano w ciasne warkoczyki i nie miała za knuta uroku, jakim zwykle odznaczały się dziewczynki w tym wieku. Podejrzewałem, że nie wyrośnie na ładną kobietę.
Gęś natomiast wyglądała na łakomą bestię – z naciskiem na „bestię”. W jej spojrzeniu dostrzegałem coś niepokojącego, a może tylko mi się zdawało? Ptaki zwykle wyglądają przerażająco, zwłaszcza te czarne.
– Miło mi cię poznać. Mam na imię Maurice. Do zobaczenia. – Skinąłem jej głową i minąłem ją, zamyślony.
Powinienem porozmawiać z opiekunem Hufflepuffu; żółty krawacik, jaki miała dziewczynka, wskazywał na jej przynależność do tego domu. Nie tylko w kwestii dręczenia – w niej samej też było coś dziwnego. Zdrowe, szczęśliwe dzieci chyba nie zachowują się w ten sposób?
W ten właśnie sposób poznałem Morrigan Mard.

*

W lochach spotkało mnie małe zamieszanie. Marianne, Ślizgonka, ściskała po kolei dłonie przechodniom, z każdym zamieniając kilka słów. Wyglądała na poruszoną.
Na mój widok nieznacznie się ożywiła. Podeszła i energicznie złapała mnie za rękę.
– Maurice! – zawołała. – Chciałam się pożegnać.
– Jak to? – zdziwiłem się. – Wyjeżdżasz?
– Na zawsze – przyznała Marianne, spuszczając na moment wzrok. – Przegrałam.
Dalej nic z tego nie rozumiałem, a mój zdumiony wyraz twarzy najwidoczniej nie był dla niej wystarczającą wskazówką, że potrzebuję więcej wyjaśnień. Pokręciłem głową.
– Co przegrałaś? Z kim?
Marianne rozejrzała się, po czym konspiracyjnie nachyliła się do mojego ucha.
– Z Nią. Z Gęsią.
Cofnęła się i przysłoniła dłońmi usta. Zmarszczyłem brwi.
– Albo ja, albo ona, Maurice. – Odjęła dłonie od twarzy i łypnęła na mnie ze szczególną determinacją. – Ale po prostu nie da się jej usunąć. Finley pisał na nią donosy, a ja nawet próbowałam ją otruć.
– ...że co, proszę?
– Pokonała mnie – wyjaśniła. – Muszę odejść.
– A ja naiwnie myślałem, że przynajmniej do końca szkoły utrzymasz resztki zdrowego rozumu – stwierdziłem spokojnie. – Nigdzie nie wyjeżdżasz. – Przypomniałem sobie niedawny incydent i nagle poczułem złość. – Dlaczego ta mała i Gęś tak bardzo wam przeszkadzają?
Zarówno Marianne, jak i zgromadzeni przy niej uczniowie, popatrzeli na mnie z niedowierzaniem.
– Żartujesz? Gdyby ludzkie spojrzenie mogłoby zabić, wszyscy popadalibyśmy trupem – mruknął Ethan McDonald.
– Przepowiada ludziom złe rzeczy i to naprawdę się dzieje – wsparła go cichym głosem Millie.
– Wygląda, jakby się cieszyła z cudzych nieszczęść – dodał Almachiusz Nott.
Uniosłem obie ręce do góry.
– Chwila. Czy ona robi cokolwiek poza patrzeniem, przepowiadaniem i cieszeniem się? – zapytałem z pewną rezygnacją.
– Nie no, do dziewczynki nic nie mam. – Marianne uspokoiła mnie gestem dłoni. – To jest między mną a Gęsią.
– Gęś też jest okropna!
– Udziobała Erin do krwi!
– Kto jej w ogóle pozwolił zabrać tu gęś?
– Właśnie, czy to nie jest wbrew regulaminowi?
– Jest – powiedział Finley, wyłaniając się znikąd. – Pracuję już nad tym, odpowiedni formularz wypełniony i złożony u dyrektora. – Postukał palcem w plakietkę prefekta. – Przypominam, że nikomu niezgłoszone spędy ludzkie też są niezgodne z regulaminem. Rozejść się.
– Cześć, Finley – mruknąłem.
– Cześć, Maurice. To już czwarty nielegalny spęd ludzki, w którym bierzesz udział. Nie rozumiem, jakim cudem nie masz jeszcze założonej teczki u woźnego.
Uśmiechnąłem się do niego słabo.
– Gęś to naprawdę taki duży problem? Georgia miała jaszczurkę. Nieregulaminową.
– Tak, ale Georgia była... – Finley zawahał się na moment. – Inna niż Morrigan. Zresztą, też ją zgłosiłem.
– Ja tam ją lubię tę małą – zawołał Aldo, przechodząc obok i ewidentnie kierując się w stronę dormitorium Ślizgonów.
Pomachałem dłonią za tym niespodziewanym głosem rozsądku i spojrzałem na Finleya.
– Wysadzi coś – stwierdziłem.
– Wiem – westchnął. – Idę za nim. Do zobaczenia.
Pożegnałem się i obejrzałem za siebie, by zorientować się, że Marianne zniknęła. Nie przeszkadzało mi to, może nawet część mnie odczuła ulgę, że komuś innemu przypadnie obowiązek obłaskawiania jej.
Ze zmarszczonymi brwiami ruszyłem w stronę dormitorium Puchonów, zaraz jednak zrezygnowałem i zawróciłem. Początkowo oczywista sprawa stała się zagmatwana przez podstawowe pytanie.
Kim u licha jest Morrigan Mard?

*

Rano namierzyłem Morrigan przy stole Puchonów. Oba miejsca obok niej były puste. Dziewczynka nie wyglądała na przejętą; eleganckim, wyuczonym ruchem kroiła małą kiełbaskę. Podszedłem do niej, ale nic zdążyłem się odezwać, ubiegł mnie Finley.
– Nie pomyliłeś stołów? – zapytał, a zauważając moją zdziwioną minę, dodał: – To nie tak, że z Krukonami jeść nie chcę. Ale raz wpuścimy Krukona, ktoś od nas pójdzie jeść do Gryfonów, Gryfoni zaczną się stołować ze Ślizgonami i nikt już nie będzie na swoim miejscu.
Ta katastrofalna wizja podziałała również na moją wyobraźnię, ale postanowiłem być nieustępliwy.
– To zajmie tylko chwilę – zapewniłem. – Obiecuję nawet nie patrzeć na jedzenie ani nie dotykać zastawy.
Finley machnął tylko ręką i zajął się rozmową z kimś innym, a ja dosiadłem się do Morrigan.
– Dzień dobry – powiedziała na mój widok, po czym stwierdziła ciszej: – Nabrałeś go. Możesz jeść bez patrzenia.
– Niechcący. Wcale nie przyszedłem was objadać. – Uśmiechnąłem się lekko i spojrzałem ukradkiem pod stół. – Gdzie jest Gęś?
– Nie wiem.
– Zgubiłaś ją?
– Nie. Chodzi, gdzie chce.
Nad nami przefrunął Krwawy Baron, kierując się w stronę stołu Ślizgonów. Morrigan odprowadziła go zazdrosnym spojrzeniem.
– Wszyscy mają lepsze duchy – mruknęła.
Pokiwałem powoli głową, nie do końca jednak rozumiejąc, co jest lepszego w Krwawym Baronie. Przez chwilę milczałem, zastanawiając się nad tym, o co właściwie powinienem zapytać. Morrigan była ekscentryczną dziewczynką, a ja miałem za zadanie wzbudzić jej zainteresowanie i nakłonić do szczerej odpowiedzi.
„Jak podoba ci się w Hogwarcie?” pewnie usłyszała już od wszystkich swoich nauczycieli. Próba dowiedzenia się, co sądzi o Hufflepuffie przez pozostałych Puchonów byłaby odebrana za duży nietakt. A ja tak naprawdę chciałem wiedzieć, kim byli jej rodzice i czy ktokolwiek zwrócił uwagę na jej dziwne zachowanie.
Morrigan jadła spokojnie, nie zwracając na mnie uwagi.
Poczułem się bardzo niezręcznie, siedząc w milczeniu obok niej. Ukradkowe spojrzenia Puchonów wskazywały na to, że z każdą chwilą uważali moją obecność za coraz bardziej podejrzaną.
Wbiłem wzrok w pusty talerz przed sobą, myśląc nad tym, dlaczego właściwie chciałem zaangażować się w sprawę Morrigan Mard. Nie byłem przecież za nią odpowiedzialny, w przeciwieństwie do masy innych ludzi, którzy już pewnie zdają sobie sprawę z problemu i pracują nad jego rozwiązaniem. Bezwiednie chwyciłem widelec i zacząłem obracać go w palcach. Problemem... co w tym przypadku było problemem? To, że Morrigan dręczono, czy to, że zaczepiała ludzi, wróżąc im różne nieszczęścia? A jeśli ona naprawdę... w jakiś sposób je prowokowała?
Udawanie, że to biedna, niewinna dziewczynka, która bez powodu stała się kozłem ofiarnym, nie miało chyba większego sensu. Zarówno jej, jak i moi rówieśnicy, zwyczajnie bali się tego dziecka, a patrząc na jej poważną, pozbawioną emocji twarz, coraz mniej im się dziwiłem.
Otworzyłem usta z zamiarem powiedzenia jakiegoś frazesu, jak „jeśli będziesz chciała z kimś porozmawiać, możesz na mnie liczyć” i pożegnania się, kiedy usłyszałem pod stołem człapanie. Zajrzałem pod blat i natychmiast podwinąłem nogi. Gęś przeszła w stronę krzesła Morrigan, kołysząc się dostojnie.
Nie mogłem nie zauważyć brunatnoczerwonej plamki na jej dziobie.
– Polowała – Morrigan odpowiedziała na niezadane pytanie. – Chcesz czegoś? – Odwróciła się nagle do mnie.
– Mmmnn... – mruknąłem słabo, patrząc na Gęś i dopiero wtedy dotarł do mnie sens słów dziewczynki. Pokręciłem głową. – Nie, to znaczy... – zawahałem się przez spojrzenie Morrigan. – Chcesz zobaczyć moje wiersze? – wypaliłem, czując, że nie mogę w tej sytuacji zbyć jej banałem.
Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną. Sięgnąłem do torby i wygrzebałem stamtąd kilka zapisanych drobnym pismem kartek.
– Proszę. – Stremowany, wcisnąłem jej zapiski do rąk.
Morrigan popatrzyła przez chwilę na moje wiersze, po czym podała je pod stołem Gęsi. Ta tylko powąchała kartki i zaraz straciła nimi zainteresowanie. Dziewczynka wzruszyła ramionami i każdą ze stronic złożyła kilkakrotnie, by schować je do kieszeni.
Przyglądałem się tej scenie z zażenowaniem. Gęś nimi wzgardziła... to dobrze czy źle?
– Później – stwierdziła Morrigan.
– Ach, dobrze. – Kiwnąłem głową i wstałem zbyt pospiesznie, uderzając rękoma od spodu w stół. Talerz przede mną podskoczył, a kilku Puchonów spojrzało w moją stronę. – To ja już pójdę – wymamrotałem, czując, jak się czerwienię.
Przemaszerowałem przez Wielką Salę ze wzrokiem utkwionym w posadzkę. Nie zdążyłem nawet usiąść – zatrzymała mnie czyjaś ręka położona na moim ramieniu. Odwróciłem się natychmiast i uśmiechnąłem słabo na widok Toma.
Przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Naszło mnie przeczucie, że z jakiegoś powodu nie był zadowolony, choć zależało mu na tym, żeby to ukryć. Zapytanie tak skrytej osoby o samopoczucie mijało się jednak z celem; nie sądziłem, że mam jakiekolwiek szanse na uzyskanie szczerej odpowiedzi.
– Maurice? Zjawisz się na dzisiejszym spotkaniu? – zapytał cicho.
Przez myśl przeszło mi mnóstwo powodów, dla których jednak nie powinienem tam przychodzić. Najpoważniejszy – bardzo, bardzo nie chciałem.
– Nie wiem, Tom – bąknąłem. – Powinienem jeszcze się pouczyć.
– Profesor Slughorn będzie zawiedziony, jeśli nie zaszczycisz nas swoją obecnością – odparł, patrząc na mnie spokojnie. – Ma nadzieję, że zagrasz nam dzisiaj. Cóż, ja również mam.
Zmieszałem się.
– Postaram się – stwierdziłem w końcu. Tom skinął głową i zawrócił w stronę stołu Ślizgonów, a ja popatrzyłem na stół nauczycielski. Złapałem spojrzenie profesora Slughorna; uśmiechnął się do mnie i podniósł do góry pucharek.
Odwzajemniłem słabo uśmiech i wreszcie zasiadłem do własnego śniadania. Wyczerpałem chyba limit społecznych interakcji na ten poranek – Krukoni wokół mnie rozprawiali o własnych sprawach i nawet gdybym chciał, nie miałem sposobności, by włączyć się w rozmowę. Zjadłem szybko, myśląc głównie o dzisiejszych porażkach. Ciekawe, czy Tom Riddle widział, jak przez kilka minut bezczynnie siedziałem przy stole Puchonów? Z drugiej strony, nie wydawał się typem człowieka, którego obchodziłyby takie rzeczy.
Zbierając się do wyjścia, wyłowiłem jeszcze w tłumie Morrigan. Czytała coś w skupieniu.
Nie wiedzieć dlaczego, ten widok trochę poprawił mi humor.

*

Przed ostatnią lekcją resztki mojego dobrego nastroju wyparowały doszczętnie.
Nie lubiłem transmutacji, a transmutacja z całą pewnością nie przepadała za mną. Naszą relację dodatkowo komplikowała obecność profesora Dumbledore'a, który z zacięciem godnym lepszej sprawy próbował nas pogodzić. Ten emocjonalny związek skutecznie pozbawiał mnie chęci do życia.
Trudno powiedzieć, czy transmutowanie wychodziło mi gorzej niż rzucanie innych zaklęć – właściwie wszystko, za co się zabierałem, przynosiło tak tragiczny rezultat, że prowadzenie jakichkolwiek rankingów mijało się z celem. Nie dało się jednak ukryć, że efekt nieudanej transmutacji rzucał się zwykle mocno w oczy. Nic tak głośno nie krzyczało „nie potrafisz!”, niż szkatułka zataczająca się na żółwich nóżkach. Nie wspominając już o tym, że takie wybryki natury nie umykały zwykle uwadze rówieśników.
Fakt, że lekcje transmutacji odbywały się ze Ślizgonami, ani trochę nie poprawiał sprawy.
– Co to jest, u licha? – Avery aż odwrócił się z wrażenia, słysząc pojękiwania dochodzące z mojej ławki.
Spojrzałem na stworzenie bliżej nieokreślonego kształtu i koloru. Żadne z jej odnóży nie pasowało do siebie rozmiarem, choć przy odrobinie wyobraźni dało się uznać, że wyglądały dość podobnie. Patrząc na tę małą kreaturkę, miałem głębokie poczucie niesprawiedliwości. Biedna istota, niczym sobie nie zasłużyła na ten horror.
– To jest świnka miniaturka – mruknąłem tylko ponuro. – Profesorze? – Podniosłem rękę.
Nauczyciel stanął przy mojej ławce.
– Coraz lepiej, Maurice – zagaił pogodnie. – Tym razem ma nawet oczy... och, to jego... cóż, nieważne. – Skinął różdżką w stronę mojej ofiary, a zrekonstruowana świnka usiadła, nieco zaskoczona i oszołomiona ilością nowych zmysłów.
Avery wciąż wpatrywał się we mnie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Siedząca obok mnie Wilhelmina zezowała w stronę mojej świnki, z trudem ukrywając własne zdegustowanie. Sam wbiłem wzrok w blat pulpitu, przysięgając sobie, że to ostatni raz, kiedy próbuję transmutacji na żywym stworzeniu.
Nie umiałem. Po prostu. A skoro nie umiałem w tak katastrofalny sposób, nie powinienem próbować.
Profesor Dumbledore położył dłoń na moim ramieniu, mówiąc coś cicho, ale nawet nie chciałem go słuchać. To jego wina. Za każdym razem powtarzałem mu, że nie chcę, więc dlaczego mnie przekonuje, skoro łatwo zgadnąć, jaki będzie rezultat?
Profesor wymruczał ciche „hm?”, najwyraźniej próbując zachęcić mnie do odpowiedzi, ale ja twardo patrzyłem w blat. Westchnął i podszedł do innego ucznia.
Postawiłem nie eksponować faktu mojego istnienia do końca lekcji i po prostu siedzieć w bezruchu, ale Avery łaskawie przypomniał mi, że jednak należę do świata realnego.
– To już jest przesada. Różdżka w twoich rękach to narzędzie zagłady – sarknął.
Milczałem zawzięcie.
– A myśleliśmy, że po tylu latach opanujesz chociażby podstawy, widocznie jednak przeceniliśmy twoje umiejętności – kontynuował. – Na pewno trafiłeś do dobrej szkoły? Może twoi rodzice przekupili starego Dippeta, by jednak zezwolił ci na naukę tutaj?
– Skończ już, Avery – mruknęła Wilhelmina.
– Nie, dlaczego? Któregoś dnia ta porażka świata magicznego opuści mury szkoły i nikt nie będzie za nim biegać, by naprawiać jego błędy.
Miałem wrażenie, że wszyscy przysłuchiwali się Ślizgonowi. Kątem oka uchwyciłem, jak ktoś z drugiej strony sali kiwał głową.
– Nie kłopocz się o to – wymamrotałem tylko niewyraźnie i wstałem.
Mulciber, siedzący obok Avery'ego, klasnął w dłonie w momencie, w którym chwyciłem torbę. Nie słyszałem już, co powiedział, idąc już w stronę wyjścia.
Profesor zawołał za mną, ale – czując tylko lekkie ukłucie wyrzutów sumienia – wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Chwilę później zorientowałem się, że nie tyle szybko maszerowałem, co niemal biegłem. Zwolniłem minimalnie przed wejściem na schody.
– Spadniesz.
Odwróciłem głowę i z pewnym zdumieniem zauważyłem Morrigan. Stojąc sztywno pod ścianą, zdawała się niewidoczna.
Wciąż patrząc na nią, zrobiłem krok do przodu i faktycznie straciłem równowagę.
Właściwie, czego mogłem się spodziewać?
Złorzecząc, podniosłem się z kolan i zacząłem zbierać rozsypane notatki. Na chwilę uniosłem wzrok i znów zobaczyłem Morrigan.
Uniosłem brwi ze zdumienia.
– Byłaś przed chwilą na górze – stwierdziłem.
– Tak. Ty też.
– Nie słyszałem, jak... – Zerknąłem w stronę schodów, po czym westchnąłem ciężko i schowałem skompletowane kartki do torby. Powinienem pamiętać, by zamykać ją na klapy; i czasem w niej sprzątać.
Morrigan podniosła coś z posadzki.
– Ach. – Podszedłem do niej. – To nuty. Potrzebuję na dzisiaj.
Dziewczynka najpierw prześledziła wzrokiem całą kartkę, nim mi ją oddała.
– Morrigan...? – zawahałem się. – Jesteś jasnowidzem?
Popatrzyła na mnie tak, jakbym powiedział coś głupiego.
– Nie – odpowiedziała krótko.
To by było za proste. Wbiłem wzrok w zapis nutowy.
– Gram na fortepianie – wyjaśniłem cicho.
– Widać.
Uśmiechnąłem się niezbyt przekonywająco i włożyłem nuty do torby; tym razem zapiąłem ją.
– Przeczytałam twoje wiersze.
Poderwałem głowę i spojrzałem na nią uważniej.
– Tak?
– Tak. Piszesz lepiej, niż czarujesz.
– Cóż – mruknąłem. – Dziękuję.
– Wiadomo, o czym są – dodała po chwili.
Ta dziewczynka miała niezwykły talent w prawieniu nieoczywistych komplementów.
– Któryś ci się podobał?
– Kilka.
– Miło mi to słyszeć. – Uśmiechnąłem się nieznacznie. W zasadzie nie cieszyłem się ani trochę z tego przypadkowego spotkania. Nie uciekłem z klasy po to, by porozmawiać sobie na korytarzu z Morrigan Mard, a patrząc na jej poważną twarz, zacząłem myśleć, że było to z mojej strony bardzo melodramatyczne.
Westchnąłem z przygnębieniem. Co miałem na swoją obronę? Avery to kretyn.
– To chyba najgorszy dzień mojego życia – stwierdziłem, starając się nadać tonowi jednak dość beztroski ton. – Lepiej już pójdę, zanim coś na mnie runie.
Minąłem Morrigan i zrobiłem kilka kroków naprzód.
– Nieprawda – dobiegł mnie jeszcze jej głos.
Obejrzałem się na nią przez ramię.
– Dwudziesty lipca był gorszy – powiedziała spokojnie, nie patrząc na mnie.
Poczułem nagły ścisk w żołądku. Przez chwilę patrzyłem na to dziecko z niedowierzaniem, by zaraz się odwrócić i pójść szybko przed siebie.
Przycisnąłem torbę do klatki piersiowej, w głowie mając tylko jedną myśl.
Skąd ona wiedziała?

*

Do końca dnia toczyłem heroiczną walkę z motywacją. Czy dzisiejszy dzień był zły? Nieudany jak szlag. Czy miałem chęć, by zostać pod kołdrą i nie odzywać się do nikogo? Wielką! Czy wytrzymałbym świadomość, że rozczarowałem profesora Slughorna i Toma? Nie, nie sądzę...
Wieczorem wymknąłem się więc z pokoju wspólnego i udałem się do gabinetu profesora. Szedłem odrobinę zamyślony i niemal w ostatniej chwili zauważyłem Ambrozjusza Flume'a, niosącego blaszkę parujących wypieków. Szczęśliwie uniknąwszy kolizji, otworzyłem przed nim drzwi.
W progu przywitał nas profesor, na nasz widok rozchylił lekko ramiona.
– Chłopcy, jak miło, że dotarliście. – Uśmiechnął się szeroko. – Co dziś dla nas macie?
– Dyniowe paszteciki, nowy przepis, profesorze. Moim skromnym zdaniem, wyśmienite – zachwalił Ambrozjusz, przepychając się z tacą do stołu.
Profesor spojrzał na mnie.
– „Martwe drzewa” z cyklu miniatur Claude'a Belaira – odpowiedziałem. Profesor rzucił kilkoma bardzo ogólnymi uwagami na temat kompozytora, co nakierowało mnie na to, że raczej nigdy wcześniej o nim nie słyszał.
Podszedłem do stojącego w rogu fortepianu – każdego roku szkolnego profesor jakimś sposobem go tutaj przetransportowywał, a może nawet transmutował w instrument jeden z mebli? Za mną trwały już przyciszone rozmowy, słyszałem, jak Avery półgłosem opowiada komuś, jak uciekłem dzisiaj z lekcji.
Otworzyłem klapę fortepianu i usiadłem przy nim, ze spokojną twarzą rozłożyłem nuty. Nacisnąłem kilka klawiszy na próbę; instrument jak zwykle był idealnie nastrojony. Zgromadzeni w gabinecie uczniowie ucichli; poczułem na sobie mnóstwo spojrzeń naraz, ale w takich okolicznościach nigdy mnie to nie stresowało.
„Martwe drzewa” były zwodniczym tytułem. Claude Belair w tym utworze zawarł swoje wrażenia z oglądania pobojowiska po osławionym incydencie w Rumilly, kiedy to dwa, skłócone ze sobą czarodziejskie rody, postanowiły rozwiązać odwieczny konflikt poprzez pojedynek między dwoma głowami rodzin. Jak się okazało, obie familie miały zamiar grać niezgodnie z zasadami i to, co początkowo zapowiadało się jako honorowa walka, zmieniło się w okrutną rzeź, podczas której najmocniej ucierpieli mugolscy mieszkańcy Rumilly.
Jak opisywał to sam Claude Belair: „to, co jako pierwsze zwróciło moją uwagę, to nie potwornie okaleczone ciała czy zgliszcza niegdysiejszych budynków; były to martwe drzewa, suche, poskręcane konary, które choć przetrwały setki lat, musiały ulec wobec tego aktu ludzkiego bestialstwa”.
Zawiesiłem dłonie nad klawiaturą.
Jeden nagły, przenikliwy akord, niczym okrzyk zaskoczenia, a po pauzie kolejny, wyższy, zaraz jednak zakłócony przez niskie brzmienia, słyszalne później w różnym natężeniu przez cały utwór, wyrażające głęboki, lepki strach, czasem biorący górę w natłoku emocji, czasem schodzący na dalszy plan, jednak wciąż przecież obecny.
Dłuższa pauza – kątem oka dostrzegłem, że niektórzy ze zgromadzonych pomyśleli, że to już koniec i podnieśli dłonie do klaskania. Zacząłem jednak grać na nowo, ciszej, wolnej, melancholijnie, niemal żałobnie. Zawsze wyobrażałem sobie, że ten fragment odwołuje się do zdarzenia, które Belair opisał w swoich pamiętnikach. Znaleziony pod gruzami „mugolski chłopiec – twarz obsypana tynkiem zdawała się być tylko posągiem, nie pozostałością po stworzeniu, które żyło i czuło”. Między tymi miękkimi dźwiękami słyszałem zakamuflowaną melodię, coś, co brzmiało jak ukradkiem przemycona, ludowa kołysanka.
Następne takty wybrzmiewały już agresywniej, ze złością i bólem. Grałem mimo wszystko ze spokojną twarzą, mając słowa kompozytora w pamięci.
„To nie powinno się zdarzyć”.
Ostatnie dźwięki wybrzmiały do końca, a ja cofnąłem dłonie, nie odwracając się jednak jeszcze do publiczności. Przez sekund nie doczekałem się żadnej reakcji – dopiero po chwili ktoś zaczął bić brawo, a za pierwszym śmiałkiem odezwali się kolejni klaszczący. Wstałem i obróciłem się w stronę zgromadzonych.
Wyłowiłem wzrokiem Toma Riddle'a. Uśmiechał się dyskretnie, uderzając dłońmi powoli, z wdziękiem, a obok niego siedziała...
Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy.
Morrigan?!
Profesor Slughorn podszedł do mnie i objął mnie ramieniem, mówiąc coś o mojej świetlanej przyszłości. Szczegóły unikały mi – wbiłem wzrok w dziewczynkę, ona jednak odpowiadała mi spojrzeniem nieznośnie spokojnym i pewnym.
Mruknąłem coś w odpowiedzi nauczycielowi i wyswobodziłem się z jego objęć – Ambrozjusz, jakby w odpowiedzi na niewypowiedzianą prośbę, zaczął głośno nawoływać do degustacji jego wypieków. Tom jako jeden z nielicznych został na swoim miejscu, ja sam usiadłem po drugiej stronie Morrigan.
– Skąd tu się wzięłaś? – wyszeptałem.
Morrigan położyła palec wskazujący na ustach.
– Jest już późno, ja mógłbym mieć kłopoty, gdyby ktoś mnie przyłapał na korytarzu, a co dopiero taka mło... – urwałem, gdy ktoś położył na moim ramieniu dłoń.
– Maurice? Do kogo ty mówisz? – zapytał z pewnym zdumieniem Nott.
– Do... – Spojrzałem na Morrigan, a następnie znowu na Ślizgona. Jego wzrok wciąż pozostawał pełen niezrozumienia. – ...do nikogo.
– Mhm... – mruknął Nott. – Przyniosę ci coś do jedzenia.
Uśmiechnąłem się bardzo słabo, po czym, gdy ten już się odwrócił, spiorunowałem spojrzeniem Morrigan.
– Mogłeś być cicho – stwierdziła.
Przysunąłem się do niej i niemal nie poruszając ustami, zapytałem:
– Co to za czary, Morrigan?
Tom siedział obok niej z zupełnie niewzruszoną twarzą, z dłońmi splecionymi na kolanach.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– To nie jest zabawne – powiedziałem w końcu z rezygnacją i odwróciłem głowę. Talerzyk z przekąskami podstawiony przez Notta uderzył mnie w podbródek.
– Przepraszam – rzucił szybko, podał mi naczynie i wrócił do Avery'ego.
– Za mało martwe i za dużo drzew – orzekła Morrigan.
– To fachowa opinia? – mruknąłem niechętnie.
– Tak. Jestem krytykiem.
Popatrzyłem na nią uważnie.
– Chciałam zobaczyć, jak tu jest. On nie pozwolił mi przyjść. Obraził się, kiedy powiedziałam, że będzie fotelem – dodała po chwili tonem wyjaśnienia.
Ledwo się powstrzymałem przed odpowiedzeniem jej.
Na Merlina, z tym dzieckiem musiało być coś nie tak. I wcale nie wiedziałem, czy chcę się dowiadywać, co konkretnie.
Mimo wszystko coś dręczyło mnie na tyle, że czułem wyraźnie – bez zapytania ją o to moja głowa eksploduje od myśli.
– Morrigan, wyjdziesz na moment na korytarz? – poprosiłem, a ona po chwili kiwnęła głową i wstała. Sam również się podniosłem z kanapy.
– Dobranoc – powiedział Tom Riddle. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, a on dodał ciszej: – Zbierasz się już, prawda?
– Tak – przyznałem zmieszany. – Dobranoc, Tom.
Odłożyłem talerz na stolik i cicho wymknąłem się za Morrigan.
– Skąd wiedziałaś... o dwudziestym lipca? – zapytałem ze ściśniętym gardłem, zamknąwszy drzwi za dziewczynką.
– Przecież to widać.
– Widać?
– Ta linia ciągnie się za tobą od samego początku.
Obejrzałem się za siebie, nic jednak nie zauważyłem. Morrigan jak gdyby nigdy nic otworzyła drzwi i weszła z powrotem do gabinetu Slughorna.
Nabrałem powietrza w płuca i powoli je wypuściłem.
Wtedy właśnie podjąłem decyzję w sprawie Morrigan Mard.

4 komentarze:

  1. Nie wiesz nawet, jak wielką miałam nadzieję, że powstał już więcej niż zaledwie jeden rozdział, gdy zobaczyłam Twój profil na fanfiction.net, gdzie wspominasz o blogu. ;__; Komentowałam już opowiadanie (i to bardzo pozytywnie), także nie ma sensu się powtarzać, więc powiem tylko, że cholernie podoba mi się motyw z rysunkiem Morrigan.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Przypominam, że nikomu niezgłoszone spędy ludzkie też są niezgodne z regulaminem. Rozejść się" Finley <3

    OdpowiedzUsuń
  3. O Boże.
    Jakie to jest zajebiste.
    Nie dość, że zajebiste, to jeszcze w mojej ukochanej tematyce.
    Zostanę na miliord procent.
    Okej

    OdpowiedzUsuń
  4. Zachęcona wysoką notą na Mackalni, postanowiłam zajrzeć. A że rozdział długi i nie miałam za bardzo czasu, to czytałam na raty i dopiero skończyłam. Muszę przyznać, że naprawdę mi się podoba, szczególnie klimat i bohaterowie. Pomysł też wydaje mi się oryginalny, czasy Toma nie są chyba zbyt popularne.
    Nie jestem tylko pewna, czy we fragmencie "Szczegóły unikały mi" nie powinno być czasem "umykały", ale to moje jedyne, maciupeńkie zastrzeżenie do tekstu. Reszta świetna.
    Na pewno będę czytać dalej. Pozdrawiam i życzę weny. :)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy