Jesień nie wydawała się
dość dobrą porą.
Najbardziej melancholijna
pora roku nijak chciała się wpasować do w gruncie rzeczy pogodnego
wiersza. Początek wiosny, nieciężki jeszcze od zapachu kwiatów, a
jednak świeży i pełen życia – to byłoby odpowiednie tło. Jak
jednak mógłbym czekać z upublicznieniem go przez tyle miesięcy?
Zestarzałby się między kartkami podręcznika.
Rozmyślania o tym,
dlaczego wiosenne wiersze przychodzą do głowy jesienią, zostały
ukrócone przez dziecięce wrzaski. Spojrzałem w kierunku dźwięku
– grupka jedenastolatków skupionych w kółeczku.
To nie tak, że nie lubię
dzieci – lubię. Zwykle jednak wzbudzają moje zaniepokojenie.
Ignorują zakazy, mają tendencję do zjadania rzeczy, które nie
powinny w ogóle znajdować się w okolicy ich ust i wpadają na
niespotykane (zwykłe złe) pomysły. Takie okrzyki mogły oznaczać,
że dobrze się bawią, ale to, że dobrze się bawią, może
oznaczać, że któreś z nich zaraz zrobi sobie poważną krzywdę.
Zamknąłem książkę i
schowałem ją do torby; zmuszony przez poczucie obowiązku ruszyłem
w stronę źródła dźwięku.
Z krzyków dało się już
rozróżnić pojedyncze hasła i nie mogłem mieć wątpliwości, że
chodziło o zabawę. Widziałem teraz wyraźnie, że w środku kółka
znajduje się chuda dziewczynka; kucała, ściskając kurczowo
syczącą i bijącą skrzydłami gęś. Ktoś pociągnął małą za
warkocz, ktoś próbował ją przewrócić.
– Hej! – zawołałem
ostrzegawczo. – Co tutaj się dzieje?
Kilka par oczu wlepiło
we mnie spojrzenie.
– Powiedziała, że
babcia Polly umrze i umarła! – zawołał usprawiedliwiającym
tonem gruby chłopiec w okularach.
– Aureliusz kupił sto
losów na loterii i powiedziała, że nie wygra. Nie wygrał! –
wsparła go blondwłosa koleżanka, a ja przez swoje skołowanie
miałem coraz poważniejsze problemy, by utrzymać groźny wyraz
twarzy.
– A na Joachima się
patrzyła! – pisnął oskarżająco malutki rudzielec.
– I co? –
Postanowiłem uzyskać więcej informacji.
– Upadł!
Zarówno palące spojrzenia dzieci,
syczenie gęsi jak i fakt, że „oskarżona” milczała, okropnie
mnie rozpraszały, a najwidoczniej nadeszła moja kolej, by coś
powiedzieć. Nabrałem powietrza w płuca.
– Przykro mi z powodu śmierci babci
Polly, ale nie sądzę, by wasza koleżanka przyłożyła do tego
rękę. Jestem też prawie pewien, że nie miała nic wspólnego z
pechem Aureliusza ani niefortunnym wypadkiem Joachima – mówiłem
coraz cichszym tonem, po wzroku dzieci orientując się, że
wszystkie są rozczarowane i rozzłoszczone faktem, że nie wziąłem
ich strony.
Gęś przestała łomotać skrzydłami
i popatrzyła na mnie natarczywie. Poczułem się dziwnie. Jakby mnie
oceniała.
Wkrótce pierwszoroczni zalali mnie
wiadomościami na temat różnych katastrof spowodowanych przez to
chude nieszczęście. Taktyka łagodzenia sporu nie przynosiła
żadnych skutków. Musiałem przejść do ofensywy.
Prawdę mówiąc, zaczynałem być
bardzo zły.
– Nieważne! Choćby i zrobiła te
wszystkie okropieństwa, nie wolno wam tak jej traktować. Jeszcze
raz coś zobaczę, jak jej dokuczacie i zgłaszam sprawę do
dyrektora. Zrozumiane?
Wejście w rolę odpowiedzialnego
dorosłego było dość stresujące. Zerknąłem na dziewczynkę z
gęsią, ale na jej twarzy nie dostrzegłem śladu aprobaty czy
wdzięczności. Wydawała się po prostu zła. Zacząłem zastanawiać
się, czy dobrze zrobiłem, ale przecież nie mogłem zignorować
takiej sytuacji.
Dzieci dość niechętnie mruknęły
„zrozumiane”. Nie łudziłem się, że dadzą jej spokój, ale
przynajmniej odpuszczą teraz. Dziewczynka otrzepała spódniczkę i
wstała.
– Słyszałeś? Otworzyłam Puszkę –
powiedziała z nutą rozgoryczenia.
Zamrugałem. Puszkę?
Minęła mnie z wyrazem ponurego
przygnębienia na twarzy, a wciąż nastroszona gęś ruszyła za
nią. Westchnąłem i sam odwróciłem się w stronę zamku.
– Charłak. – Usłyszałem za sobą.
Z jednej strony chciałem zobaczyć,
kto rzucił tym epitetem, z drugiej coś podpowiadało mi, że
reagując, uruchomię lawinę niekoniecznie przyjemnych zdarzeń.
– Tak nazwał cię mój brat. Mówi,
że nie umiesz zmienić szpilki w igłę.
Komentarz wywołał kilka chichotów.
Odwróciłem się, wysiliłem na lekki uśmiech.
– Nie przesadzajmy. Myślę, że
każdy to potrafi... kto jest twoim bratem? – Miałem nadzieję, że
brzmię wystarczająco pogodnie.
– Każdy, a ty nie?
To nawet nie było specjalnie bolesne.
Jedenastolatki raczej nie potrafiły wymyślić niczego, czego nie
usłyszałem już wcześniej.
Dziewczynka i gęś zatrzymały się w
pewnej odległości ode mnie.
– Mam nadzieję, że uczycie się
wystarczająco dobrze... – zacząłem.
– Jesteś takim charłakiem, że
twoim bogginem jest list z Hogwartu – rzucił chłopiec w
okularach. Nagrodzono go chichotami.
– ...prawie trafiłeś. W każdym
razie... – spróbowałem dokończyć.
– Jesteś takim charłakiem, że woda
leczy lepiej niż twoje eliksiry – dodała blondynka, wywołując
kolejne śmiechy.
– Nie, eliksiry wychodzą mi dobrze –
zaprotestowałem niemrawo.
– Jesteś takim charłakiem, że... –
odezwał się mały rudzielec, po czym zawiesił się na chwilę. –
...że nie umiesz czarować!
Nawet to spotkało się z rozbawieniem
jego rówieśników. Na plecach czułem spojrzenie dziewczynki i
gęsi. Oceniany ze wszech stron, z góry na przegranej pozycji!
Przełknąłem ślinę.
– Wyjaśniliśmy sobie coś –
mruknąłem w końcu. – Zapamiętaliście? Dobrze. To wszystko.
Odwróciłem się na pięcie. Dzieci
parsknęły śmiechem, a ja mimo wszystko zacząłem myśleć nad
tym, czy przypadkiem nie powiedziałem czegoś kompromitującego.
Och, na pewno powiedziałem.
Kamień świsnął ponad moim
ramieniem. Lekko spięty obejrzałem się na dzieciaki. Jeden z nich
trzymał różdżkę.
– Jak umiesz, to możesz odrzucić –
zaproponował.
– Widzę, że zostaliście już
zapoznani z zaklęciem lewitacji. Została jeszcze kwestia celności
– odpowiedziałem nawet chłodniejszym głosem, niż planowałem.
W odpowiedzi stosik kamyczków pomknął
w moją stronę. Ten z największą szansą na trafienie mnie
wylądował gdzieś w okolicy moich butów. Z takimi zdolnościami
dzieci mogłyby próbować przez pół dnia i może w końcu któremuś
udałoby się wcelować – gdybym był dość uprzejmy, by w porę
przesunąć się i napotkać tor lotu pocisku.
Wywróciłem oczami i odwróciłem się
z silnym postanowieniem, że to ostatni raz, kiedy zwracam uwagę na
zaczepki tych dzieciaków, kiedy odezwała się właścicielka gęsi.
Powoli wycelowała palcem w stronę gromadki i całkiem spokojnie
oznajmiła:
– Jeśli nie przestaniecie, umrzecie.
Ktoś za mną, podejrzewam, że mały
rudzielec, zaczął płakać. Spojrzałem w ich stronę. Spłoszone
dzieci rozbiegły się.
Przeniosłem wzrok na dziewczynkę.
Patrzyła na mnie z twardą determinacją, jakby zrobiła
najwłaściwszą rzecz na świecie.
– Tak naprawdę kłamałam. Nie da
się zrobić żadnego „jeśli” – wyjaśniła.
– Ach, tak – mruknąłem. Czułem
się rozgniewany i upokorzony i niezbyt miałem ochotę na takie
rozmowy.
Dziewczynka nagle roześmiała się.
Przysłoniła twarz przedramieniem.
– Zaklinowałeś się w oknie!
– Słucham? – Uniosłem brwi.
– Znasz bajkę o księżniczce w
wieży? Wszedłeś po jej włosach i zaklinowałeś się w oknie.
Patrzyłem na nią przez chwilę, w
końcu jednak zawtórowałem jej słabym śmiechem.
– Tak, chyba tak. Trzymaj się. Jeśli
będziesz miała znowu kłopoty, możesz... jak właściwie masz na
imię?
– Morrigan. Morrigan Mard. –
Wskazała na gęś. – A to jest Gęś Mard.
Zmierzyłem obie wzrokiem. Dziewczynka
była chuda, jej ciemnobrązowe włosy związano w ciasne warkoczyki
i nie miała za knuta uroku, jakim zwykle odznaczały się
dziewczynki w tym wieku. Podejrzewałem, że nie wyrośnie na ładną
kobietę.
Gęś natomiast wyglądała na łakomą
bestię – z naciskiem na „bestię”. W jej spojrzeniu
dostrzegałem coś niepokojącego, a może tylko mi się zdawało?
Ptaki zwykle wyglądają przerażająco, zwłaszcza te czarne.
– Miło mi cię poznać. Mam na imię
Maurice. Do zobaczenia. – Skinąłem jej głową i minąłem ją,
zamyślony.
Powinienem porozmawiać z opiekunem
Hufflepuffu; żółty krawacik, jaki miała dziewczynka, wskazywał
na jej przynależność do tego domu. Nie tylko w kwestii dręczenia
– w niej samej też było coś dziwnego. Zdrowe, szczęśliwe
dzieci chyba nie zachowują się w ten sposób?
W ten właśnie sposób poznałem
Morrigan Mard.
*
W lochach spotkało mnie małe
zamieszanie. Marianne, Ślizgonka, ściskała po kolei dłonie
przechodniom, z każdym zamieniając kilka słów. Wyglądała na
poruszoną.
Na mój widok nieznacznie się ożywiła.
Podeszła i energicznie złapała mnie za rękę.
– Maurice! – zawołała. –
Chciałam się pożegnać.
– Jak to? – zdziwiłem się. –
Wyjeżdżasz?
– Na zawsze – przyznała Marianne,
spuszczając na moment wzrok. – Przegrałam.
Dalej nic z tego nie rozumiałem, a mój
zdumiony wyraz twarzy najwidoczniej nie był dla niej wystarczającą
wskazówką, że potrzebuję więcej wyjaśnień. Pokręciłem głową.
– Co przegrałaś? Z kim?
Marianne rozejrzała się, po czym
konspiracyjnie nachyliła się do mojego ucha.
– Z Nią. Z Gęsią.
Cofnęła się i przysłoniła dłońmi
usta. Zmarszczyłem brwi.
– Albo ja, albo ona, Maurice. –
Odjęła dłonie od twarzy i łypnęła na mnie ze szczególną
determinacją. – Ale po prostu nie da się jej usunąć. Finley
pisał na nią donosy, a ja nawet próbowałam ją otruć.
– ...że co, proszę?
– Pokonała mnie – wyjaśniła. –
Muszę odejść.
– A ja naiwnie myślałem, że
przynajmniej do końca szkoły utrzymasz resztki zdrowego rozumu –
stwierdziłem spokojnie. – Nigdzie nie wyjeżdżasz. –
Przypomniałem sobie niedawny incydent i nagle poczułem złość. –
Dlaczego ta mała i Gęś tak bardzo wam przeszkadzają?
Zarówno Marianne, jak i zgromadzeni
przy niej uczniowie, popatrzeli na mnie z niedowierzaniem.
– Żartujesz? Gdyby ludzkie
spojrzenie mogłoby zabić, wszyscy popadalibyśmy trupem – mruknął
Ethan McDonald.
– Przepowiada ludziom złe rzeczy i
to naprawdę się dzieje – wsparła go cichym głosem Millie.
– Wygląda, jakby się cieszyła z
cudzych nieszczęść – dodał Almachiusz Nott.
Uniosłem obie ręce do góry.
– Chwila. Czy ona robi cokolwiek poza
patrzeniem, przepowiadaniem i cieszeniem się? – zapytałem z pewną
rezygnacją.
– Nie no, do dziewczynki nic nie mam.
– Marianne uspokoiła mnie gestem dłoni. – To jest między mną
a Gęsią.
– Gęś też jest okropna!
– Udziobała Erin do krwi!
– Kto jej w ogóle pozwolił zabrać
tu gęś?
– Właśnie, czy to nie jest wbrew
regulaminowi?
– Jest – powiedział Finley,
wyłaniając się znikąd. – Pracuję już nad tym, odpowiedni
formularz wypełniony i złożony u dyrektora. – Postukał palcem w
plakietkę prefekta. – Przypominam, że nikomu niezgłoszone spędy
ludzkie też są niezgodne z regulaminem. Rozejść się.
– Cześć, Finley – mruknąłem.
– Cześć, Maurice. To już czwarty
nielegalny spęd ludzki, w którym bierzesz udział. Nie rozumiem,
jakim cudem nie masz jeszcze założonej teczki u woźnego.
Uśmiechnąłem się do niego słabo.
– Gęś to naprawdę taki duży
problem? Georgia miała jaszczurkę. Nieregulaminową.
– Tak, ale Georgia była... –
Finley zawahał się na moment. – Inna niż Morrigan. Zresztą, też
ją zgłosiłem.
– Ja tam ją lubię tę małą –
zawołał Aldo, przechodząc obok i ewidentnie kierując się w
stronę dormitorium Ślizgonów.
Pomachałem dłonią za tym
niespodziewanym głosem rozsądku i spojrzałem na Finleya.
– Wysadzi coś – stwierdziłem.
– Wiem – westchnął. – Idę za
nim. Do zobaczenia.
Pożegnałem się i obejrzałem za
siebie, by zorientować się, że Marianne zniknęła. Nie
przeszkadzało mi to, może nawet część mnie odczuła ulgę, że
komuś innemu przypadnie obowiązek obłaskawiania jej.
Ze zmarszczonymi brwiami ruszyłem w
stronę dormitorium Puchonów, zaraz jednak zrezygnowałem i
zawróciłem. Początkowo oczywista sprawa stała się zagmatwana
przez podstawowe pytanie.
Kim u licha jest Morrigan Mard?
*
Rano namierzyłem Morrigan przy stole
Puchonów. Oba miejsca obok niej były puste. Dziewczynka nie
wyglądała na przejętą; eleganckim, wyuczonym ruchem kroiła małą
kiełbaskę. Podszedłem do niej, ale nic zdążyłem się odezwać,
ubiegł mnie Finley.
– Nie pomyliłeś stołów? –
zapytał, a zauważając moją zdziwioną minę, dodał: – To nie
tak, że z Krukonami jeść nie chcę. Ale raz wpuścimy Krukona,
ktoś od nas pójdzie jeść do Gryfonów, Gryfoni zaczną się
stołować ze Ślizgonami i nikt już nie będzie na swoim miejscu.
Ta katastrofalna wizja podziałała
również na moją wyobraźnię, ale postanowiłem być nieustępliwy.
– To zajmie tylko chwilę –
zapewniłem. – Obiecuję nawet nie patrzeć na jedzenie ani nie
dotykać zastawy.
Finley machnął tylko ręką i zajął
się rozmową z kimś innym, a ja dosiadłem się do Morrigan.
– Dzień dobry – powiedziała na
mój widok, po czym stwierdziła ciszej: – Nabrałeś go. Możesz
jeść bez patrzenia.
– Niechcący. Wcale nie przyszedłem
was objadać. – Uśmiechnąłem się lekko i spojrzałem ukradkiem
pod stół. – Gdzie jest Gęś?
– Nie wiem.
– Zgubiłaś ją?
– Nie. Chodzi, gdzie chce.
Nad nami przefrunął Krwawy Baron,
kierując się w stronę stołu Ślizgonów. Morrigan odprowadziła
go zazdrosnym spojrzeniem.
– Wszyscy mają lepsze duchy –
mruknęła.
Pokiwałem powoli głową, nie do końca
jednak rozumiejąc, co jest lepszego
w Krwawym Baronie. Przez chwilę milczałem, zastanawiając się nad
tym, o co właściwie powinienem zapytać. Morrigan była
ekscentryczną dziewczynką, a ja miałem za zadanie wzbudzić jej
zainteresowanie i nakłonić do szczerej odpowiedzi.
„Jak
podoba ci się w Hogwarcie?” pewnie usłyszała już od wszystkich
swoich nauczycieli. Próba dowiedzenia się, co sądzi o Hufflepuffie
przez pozostałych Puchonów byłaby odebrana za duży nietakt. A ja
tak naprawdę chciałem wiedzieć, kim byli jej rodzice i czy
ktokolwiek zwrócił uwagę na jej dziwne zachowanie.
Morrigan jadła
spokojnie, nie zwracając na mnie uwagi.
Poczułem się
bardzo niezręcznie, siedząc w milczeniu obok niej. Ukradkowe
spojrzenia Puchonów wskazywały na to, że z każdą chwilą uważali
moją obecność za coraz bardziej podejrzaną.
Wbiłem wzrok w
pusty talerz przed sobą, myśląc nad tym, dlaczego właściwie
chciałem zaangażować się w sprawę Morrigan Mard. Nie byłem
przecież za nią odpowiedzialny, w przeciwieństwie do masy innych
ludzi, którzy już pewnie zdają sobie sprawę z problemu i pracują
nad jego rozwiązaniem. Bezwiednie chwyciłem widelec i zacząłem
obracać go w palcach. Problemem... co w tym przypadku było
problemem? To, że Morrigan dręczono, czy to, że zaczepiała ludzi,
wróżąc im różne nieszczęścia? A jeśli ona naprawdę... w
jakiś sposób je prowokowała?
Udawanie, że to
biedna, niewinna dziewczynka, która bez powodu stała się kozłem
ofiarnym, nie miało chyba większego sensu. Zarówno jej, jak i moi
rówieśnicy, zwyczajnie bali się tego dziecka, a patrząc na jej
poważną, pozbawioną emocji twarz, coraz mniej im się dziwiłem.
Otworzyłem usta z
zamiarem powiedzenia jakiegoś frazesu, jak „jeśli będziesz
chciała z kimś porozmawiać, możesz na mnie liczyć” i
pożegnania się, kiedy usłyszałem pod stołem człapanie.
Zajrzałem pod blat i natychmiast podwinąłem nogi. Gęś przeszła
w stronę krzesła Morrigan, kołysząc się dostojnie.
Nie mogłem nie
zauważyć brunatnoczerwonej plamki na jej dziobie.
– Polowała –
Morrigan odpowiedziała na niezadane pytanie. – Chcesz czegoś? –
Odwróciła się nagle do mnie.
– Mmmnn... –
mruknąłem słabo, patrząc na Gęś i dopiero wtedy dotarł do mnie
sens słów dziewczynki. Pokręciłem głową. – Nie, to znaczy...
– zawahałem się przez spojrzenie Morrigan. – Chcesz zobaczyć
moje wiersze? – wypaliłem, czując, że nie mogę w tej sytuacji
zbyć jej banałem.
Przez chwilę
wyglądała na zaskoczoną. Sięgnąłem do torby i wygrzebałem
stamtąd kilka zapisanych drobnym pismem kartek.
– Proszę. –
Stremowany, wcisnąłem jej zapiski do rąk.
Morrigan popatrzyła
przez chwilę na moje wiersze, po czym podała je pod stołem Gęsi.
Ta tylko powąchała kartki i zaraz straciła nimi zainteresowanie.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i każdą ze stronic złożyła
kilkakrotnie, by schować je do kieszeni.
Przyglądałem się
tej scenie z zażenowaniem. Gęś nimi wzgardziła... to dobrze czy
źle?
– Później –
stwierdziła Morrigan.
– Ach, dobrze. –
Kiwnąłem głową i wstałem zbyt pospiesznie, uderzając rękoma od
spodu w stół. Talerz przede mną podskoczył, a kilku Puchonów
spojrzało w moją stronę. – To ja już pójdę – wymamrotałem,
czując, jak się czerwienię.
Przemaszerowałem
przez Wielką Salę ze wzrokiem utkwionym w posadzkę. Nie zdążyłem
nawet usiąść – zatrzymała mnie czyjaś ręka położona na
moim ramieniu. Odwróciłem się natychmiast i uśmiechnąłem słabo
na widok Toma.
Przyglądał mi się
z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Naszło mnie przeczucie, że z
jakiegoś powodu nie był zadowolony, choć zależało mu na tym,
żeby to ukryć. Zapytanie tak skrytej osoby o samopoczucie mijało
się jednak z celem; nie sądziłem, że mam jakiekolwiek szanse na
uzyskanie szczerej odpowiedzi.
– Maurice?
Zjawisz się na dzisiejszym spotkaniu? – zapytał cicho.
Przez myśl
przeszło mi mnóstwo powodów, dla których jednak nie powinienem
tam przychodzić. Najpoważniejszy – bardzo, bardzo nie chciałem.
– Nie wiem, Tom –
bąknąłem. – Powinienem jeszcze się pouczyć.
– Profesor
Slughorn będzie zawiedziony, jeśli nie zaszczycisz nas swoją
obecnością – odparł, patrząc na mnie spokojnie. – Ma
nadzieję, że zagrasz nam dzisiaj. Cóż, ja również mam.
Zmieszałem się.
– Postaram się –
stwierdziłem w końcu. Tom skinął głową i zawrócił w stronę
stołu Ślizgonów, a ja popatrzyłem na stół nauczycielski.
Złapałem spojrzenie profesora Slughorna; uśmiechnął się do mnie
i podniósł do góry pucharek.
Odwzajemniłem
słabo uśmiech i wreszcie zasiadłem do własnego śniadania.
Wyczerpałem chyba limit społecznych interakcji na ten poranek –
Krukoni wokół mnie rozprawiali o własnych sprawach i nawet gdybym
chciał, nie miałem sposobności, by włączyć się w rozmowę.
Zjadłem szybko, myśląc głównie o dzisiejszych porażkach.
Ciekawe, czy Tom Riddle widział, jak przez kilka minut bezczynnie
siedziałem przy stole Puchonów? Z drugiej strony, nie wydawał się
typem człowieka, którego obchodziłyby takie rzeczy.
Zbierając się do
wyjścia, wyłowiłem jeszcze w tłumie Morrigan. Czytała coś w
skupieniu.
Nie wiedzieć
dlaczego, ten widok trochę poprawił mi humor.
*
Przed ostatnią
lekcją resztki mojego dobrego nastroju wyparowały doszczętnie.
Nie lubiłem
transmutacji, a transmutacja z całą pewnością nie przepadała za
mną. Naszą relację dodatkowo komplikowała obecność profesora
Dumbledore'a, który z zacięciem godnym lepszej sprawy próbował
nas pogodzić. Ten emocjonalny związek skutecznie pozbawiał mnie chęci do
życia.
Trudno powiedzieć,
czy transmutowanie wychodziło mi gorzej niż rzucanie innych zaklęć
– właściwie wszystko, za co się zabierałem, przynosiło tak
tragiczny rezultat, że prowadzenie jakichkolwiek rankingów mijało
się z celem. Nie dało się jednak ukryć, że efekt nieudanej
transmutacji rzucał się zwykle mocno w oczy. Nic tak głośno nie
krzyczało „nie potrafisz!”, niż szkatułka zataczająca się na
żółwich nóżkach. Nie wspominając już o tym, że takie wybryki
natury nie umykały zwykle uwadze rówieśników.
Fakt, że lekcje
transmutacji odbywały się ze Ślizgonami, ani trochę nie poprawiał
sprawy.
– Co to jest, u
licha? – Avery aż odwrócił się z wrażenia, słysząc
pojękiwania dochodzące z mojej ławki.
Spojrzałem na
stworzenie bliżej nieokreślonego kształtu i koloru. Żadne z jej
odnóży nie pasowało do siebie rozmiarem, choć przy odrobinie
wyobraźni dało się uznać, że wyglądały dość podobnie.
Patrząc na tę małą kreaturkę, miałem głębokie poczucie
niesprawiedliwości. Biedna istota, niczym sobie nie zasłużyła na
ten horror.
– To jest świnka
miniaturka – mruknąłem tylko ponuro. – Profesorze? –
Podniosłem rękę.
Nauczyciel stanął
przy mojej ławce.
– Coraz lepiej,
Maurice – zagaił pogodnie. – Tym razem ma nawet oczy... och, to
jego... cóż, nieważne. – Skinął różdżką w stronę mojej
ofiary, a zrekonstruowana świnka usiadła, nieco zaskoczona i
oszołomiona ilością nowych zmysłów.
Avery wciąż
wpatrywał się we mnie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Siedząca
obok mnie Wilhelmina zezowała w stronę mojej świnki, z trudem
ukrywając własne zdegustowanie. Sam wbiłem wzrok w blat pulpitu,
przysięgając sobie, że to ostatni raz, kiedy próbuję
transmutacji na żywym stworzeniu.
Nie umiałem. Po
prostu. A skoro nie umiałem w tak katastrofalny sposób, nie
powinienem próbować.
Profesor Dumbledore
położył dłoń na moim ramieniu, mówiąc coś cicho, ale nawet
nie chciałem go słuchać. To jego wina. Za każdym razem
powtarzałem mu, że nie chcę, więc dlaczego mnie przekonuje, skoro
łatwo zgadnąć, jaki będzie rezultat?
Profesor wymruczał
ciche „hm?”, najwyraźniej próbując zachęcić mnie do
odpowiedzi, ale ja twardo patrzyłem w blat. Westchnął i podszedł
do innego ucznia.
Postawiłem nie
eksponować faktu mojego istnienia do końca lekcji i po prostu
siedzieć w bezruchu, ale Avery łaskawie przypomniał mi, że jednak
należę do świata realnego.
– To już jest
przesada. Różdżka w twoich rękach to narzędzie zagłady –
sarknął.
Milczałem
zawzięcie.
– A myśleliśmy,
że po tylu latach opanujesz chociażby podstawy, widocznie jednak
przeceniliśmy twoje umiejętności – kontynuował. – Na pewno
trafiłeś do dobrej szkoły? Może twoi rodzice przekupili starego
Dippeta, by jednak zezwolił ci na naukę tutaj?
– Skończ już,
Avery – mruknęła Wilhelmina.
– Nie, dlaczego?
Któregoś dnia ta porażka świata magicznego opuści mury szkoły i
nikt nie będzie za nim biegać, by naprawiać jego błędy.
Miałem wrażenie,
że wszyscy przysłuchiwali się Ślizgonowi. Kątem oka uchwyciłem,
jak ktoś z drugiej strony sali kiwał głową.
– Nie kłopocz
się o to – wymamrotałem tylko niewyraźnie i wstałem.
Mulciber, siedzący
obok Avery'ego, klasnął w dłonie w momencie, w którym chwyciłem
torbę. Nie słyszałem już, co powiedział, idąc już w stronę
wyjścia.
Profesor zawołał
za mną, ale – czując tylko lekkie ukłucie wyrzutów sumienia –
wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Chwilę później
zorientowałem się, że nie tyle szybko maszerowałem, co niemal
biegłem. Zwolniłem minimalnie przed wejściem na schody.
– Spadniesz.
Odwróciłem głowę
i z pewnym zdumieniem zauważyłem Morrigan. Stojąc sztywno pod
ścianą, zdawała się niewidoczna.
Wciąż patrząc na
nią, zrobiłem krok do przodu i faktycznie straciłem równowagę.
Właściwie, czego
mogłem się spodziewać?
Złorzecząc,
podniosłem się z kolan i zacząłem zbierać rozsypane notatki. Na
chwilę uniosłem wzrok i znów zobaczyłem Morrigan.
Uniosłem brwi ze
zdumienia.
– Byłaś przed
chwilą na górze – stwierdziłem.
– Tak. Ty też.
– Nie słyszałem,
jak... – Zerknąłem w stronę schodów, po czym westchnąłem
ciężko i schowałem skompletowane kartki do torby. Powinienem
pamiętać, by zamykać ją na klapy; i czasem w niej sprzątać.
Morrigan podniosła
coś z posadzki.
– Ach. –
Podszedłem do niej. – To nuty. Potrzebuję na dzisiaj.
Dziewczynka
najpierw prześledziła wzrokiem całą kartkę, nim mi ją oddała.
– Morrigan...? –
zawahałem się. – Jesteś jasnowidzem?
Popatrzyła na mnie
tak, jakbym powiedział coś głupiego.
– Nie –
odpowiedziała krótko.
To by było za
proste. Wbiłem wzrok w zapis nutowy.
– Gram na
fortepianie – wyjaśniłem cicho.
– Widać.
Uśmiechnąłem się
niezbyt przekonywająco i włożyłem nuty do torby; tym razem
zapiąłem ją.
– Przeczytałam
twoje wiersze.
Poderwałem głowę
i spojrzałem na nią uważniej.
– Tak?
– Tak. Piszesz
lepiej, niż czarujesz.
– Cóż –
mruknąłem. – Dziękuję.
– Wiadomo, o czym
są – dodała po chwili.
Ta dziewczynka
miała niezwykły talent w prawieniu nieoczywistych komplementów.
– Któryś ci się
podobał?
– Kilka.
– Miło mi to
słyszeć. – Uśmiechnąłem się nieznacznie. W zasadzie nie
cieszyłem się ani trochę z tego przypadkowego spotkania. Nie
uciekłem z klasy po to, by porozmawiać sobie na korytarzu z
Morrigan Mard, a patrząc na jej poważną twarz, zacząłem myśleć,
że było to z mojej strony bardzo melodramatyczne.
Westchnąłem z
przygnębieniem. Co miałem na swoją obronę? Avery to kretyn.
– To chyba
najgorszy dzień mojego życia – stwierdziłem, starając się
nadać tonowi jednak dość beztroski ton. – Lepiej już pójdę,
zanim coś na mnie runie.
Minąłem Morrigan
i zrobiłem kilka kroków naprzód.
– Nieprawda –
dobiegł mnie jeszcze jej głos.
Obejrzałem się na
nią przez ramię.
– Dwudziesty
lipca był gorszy – powiedziała spokojnie, nie patrząc na mnie.
Poczułem nagły
ścisk w żołądku. Przez chwilę patrzyłem na to dziecko z
niedowierzaniem, by zaraz się odwrócić i pójść szybko przed
siebie.
Przycisnąłem
torbę do klatki piersiowej, w głowie mając tylko jedną myśl.
Skąd ona
wiedziała?
*
Do końca dnia
toczyłem heroiczną walkę z motywacją. Czy dzisiejszy dzień był
zły? Nieudany jak szlag. Czy miałem chęć, by zostać pod kołdrą
i nie odzywać się do nikogo? Wielką! Czy wytrzymałbym świadomość,
że rozczarowałem profesora Slughorna i Toma? Nie, nie sądzę...
Wieczorem wymknąłem
się więc z pokoju wspólnego i udałem się do gabinetu profesora.
Szedłem odrobinę zamyślony i niemal w ostatniej chwili zauważyłem
Ambrozjusza Flume'a, niosącego blaszkę parujących wypieków.
Szczęśliwie uniknąwszy kolizji, otworzyłem przed nim drzwi.
W progu przywitał
nas profesor, na nasz widok rozchylił lekko ramiona.
– Chłopcy, jak
miło, że dotarliście. – Uśmiechnął się szeroko. – Co dziś
dla nas macie?
– Dyniowe
paszteciki, nowy przepis, profesorze. Moim skromnym zdaniem,
wyśmienite – zachwalił Ambrozjusz, przepychając się z tacą do
stołu.
Profesor spojrzał
na mnie.
– „Martwe
drzewa” z cyklu miniatur Claude'a Belaira – odpowiedziałem.
Profesor rzucił kilkoma bardzo ogólnymi uwagami na temat
kompozytora, co nakierowało mnie na to, że raczej nigdy wcześniej o nim
nie słyszał.
Podszedłem do
stojącego w rogu fortepianu – każdego roku szkolnego profesor
jakimś sposobem go tutaj przetransportowywał, a może nawet
transmutował w instrument jeden z mebli? Za mną trwały już
przyciszone rozmowy, słyszałem, jak Avery półgłosem opowiada
komuś, jak uciekłem dzisiaj z lekcji.
Otworzyłem klapę
fortepianu i usiadłem przy nim, ze spokojną twarzą rozłożyłem
nuty. Nacisnąłem kilka klawiszy na próbę; instrument jak zwykle
był idealnie nastrojony. Zgromadzeni w gabinecie uczniowie ucichli;
poczułem na sobie mnóstwo spojrzeń naraz, ale w takich
okolicznościach nigdy mnie to nie stresowało.
„Martwe drzewa”
były zwodniczym tytułem. Claude Belair w tym utworze zawarł swoje
wrażenia z oglądania pobojowiska po osławionym incydencie w
Rumilly, kiedy to dwa, skłócone ze sobą czarodziejskie rody,
postanowiły rozwiązać odwieczny konflikt poprzez pojedynek między
dwoma głowami rodzin. Jak się okazało, obie familie miały zamiar
grać niezgodnie z zasadami i to, co początkowo zapowiadało się
jako honorowa walka, zmieniło się w okrutną rzeź, podczas której
najmocniej ucierpieli mugolscy mieszkańcy Rumilly.
Jak opisywał to
sam Claude Belair: „to, co jako pierwsze zwróciło moją uwagę,
to nie potwornie okaleczone ciała czy zgliszcza niegdysiejszych
budynków; były to martwe drzewa, suche, poskręcane konary, które
choć przetrwały setki lat, musiały ulec wobec tego aktu ludzkiego
bestialstwa”.
Zawiesiłem dłonie
nad klawiaturą.
Jeden nagły,
przenikliwy akord, niczym okrzyk zaskoczenia, a po pauzie kolejny,
wyższy, zaraz jednak zakłócony przez niskie brzmienia, słyszalne
później w różnym natężeniu przez cały utwór, wyrażające
głęboki, lepki strach, czasem biorący górę w natłoku emocji,
czasem schodzący na dalszy plan, jednak wciąż przecież obecny.
Dłuższa pauza –
kątem oka dostrzegłem, że niektórzy ze zgromadzonych pomyśleli,
że to już koniec i podnieśli dłonie do klaskania. Zacząłem
jednak grać na nowo, ciszej, wolnej, melancholijnie, niemal
żałobnie. Zawsze wyobrażałem sobie, że ten fragment odwołuje
się do zdarzenia, które Belair opisał w swoich pamiętnikach.
Znaleziony pod gruzami „mugolski chłopiec – twarz obsypana
tynkiem zdawała się być tylko posągiem, nie pozostałością po
stworzeniu, które żyło i czuło”. Między tymi miękkimi
dźwiękami słyszałem zakamuflowaną melodię, coś, co brzmiało
jak ukradkiem przemycona, ludowa kołysanka.
Następne takty
wybrzmiewały już agresywniej, ze złością i bólem. Grałem mimo
wszystko ze spokojną twarzą, mając słowa kompozytora w pamięci.
„To nie powinno
się zdarzyć”.
Ostatnie dźwięki
wybrzmiały do końca, a ja cofnąłem dłonie, nie odwracając się
jednak jeszcze do publiczności. Przez sekund nie doczekałem się
żadnej reakcji – dopiero po chwili ktoś zaczął bić brawo, a za
pierwszym śmiałkiem odezwali się kolejni klaszczący. Wstałem i
obróciłem się w stronę zgromadzonych.
Wyłowiłem
wzrokiem Toma Riddle'a. Uśmiechał się dyskretnie, uderzając
dłońmi powoli, z wdziękiem, a obok niego siedziała...
Poczułem, jak krew
odpływa mi z twarzy.
Morrigan?!
Profesor Slughorn
podszedł do mnie i objął mnie ramieniem, mówiąc coś o mojej
świetlanej przyszłości. Szczegóły unikały mi – wbiłem wzrok
w dziewczynkę, ona jednak odpowiadała mi spojrzeniem nieznośnie
spokojnym i pewnym.
Mruknąłem coś w
odpowiedzi nauczycielowi i wyswobodziłem się z jego objęć –
Ambrozjusz, jakby w odpowiedzi na niewypowiedzianą prośbę, zaczął
głośno nawoływać do degustacji jego wypieków. Tom jako jeden z
nielicznych został na swoim miejscu, ja sam usiadłem po drugiej
stronie Morrigan.
– Skąd tu się
wzięłaś? – wyszeptałem.
Morrigan położyła
palec wskazujący na ustach.
– Jest już
późno, ja mógłbym mieć kłopoty, gdyby ktoś mnie przyłapał na
korytarzu, a co dopiero taka mło... – urwałem, gdy ktoś położył
na moim ramieniu dłoń.
– Maurice? Do
kogo ty mówisz? – zapytał z pewnym zdumieniem Nott.
– Do... –
Spojrzałem na Morrigan, a następnie znowu na Ślizgona. Jego wzrok
wciąż pozostawał pełen niezrozumienia. – ...do nikogo.
– Mhm... –
mruknął Nott. – Przyniosę ci coś do jedzenia.
Uśmiechnąłem się
bardzo słabo, po czym, gdy ten już się odwrócił, spiorunowałem
spojrzeniem Morrigan.
– Mogłeś być
cicho – stwierdziła.
Przysunąłem się
do niej i niemal nie poruszając ustami, zapytałem:
– Co to za czary,
Morrigan?
Tom siedział obok
niej z zupełnie niewzruszoną twarzą, z dłońmi splecionymi na
kolanach.
Dziewczynka
wzruszyła ramionami.
– To nie jest
zabawne – powiedziałem w końcu z rezygnacją i odwróciłem
głowę. Talerzyk z przekąskami podstawiony przez Notta uderzył
mnie w podbródek.
– Przepraszam –
rzucił szybko, podał mi naczynie i wrócił do Avery'ego.
– Za mało martwe
i za dużo drzew – orzekła Morrigan.
– To fachowa
opinia? – mruknąłem niechętnie.
– Tak. Jestem
krytykiem.
Popatrzyłem na nią
uważnie.
– Chciałam
zobaczyć, jak tu jest. On nie pozwolił mi przyjść. Obraził się,
kiedy powiedziałam, że będzie fotelem – dodała po chwili tonem
wyjaśnienia.
Ledwo się
powstrzymałem przed odpowiedzeniem jej.
Na Merlina, z tym
dzieckiem musiało być coś nie tak. I wcale nie wiedziałem, czy
chcę się dowiadywać, co konkretnie.
Mimo wszystko coś
dręczyło mnie na tyle, że czułem wyraźnie – bez zapytania ją
o to moja głowa eksploduje od myśli.
– Morrigan,
wyjdziesz na moment na korytarz? – poprosiłem, a ona po chwili
kiwnęła głową i wstała. Sam również się podniosłem z kanapy.
– Dobranoc –
powiedział Tom Riddle. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, a on
dodał ciszej: – Zbierasz się już, prawda?
– Tak –
przyznałem zmieszany. – Dobranoc, Tom.
Odłożyłem talerz
na stolik i cicho wymknąłem się za Morrigan.
– Skąd
wiedziałaś... o dwudziestym lipca? – zapytałem ze ściśniętym
gardłem, zamknąwszy drzwi za dziewczynką.
– Przecież to
widać.
– Widać?
– Ta linia
ciągnie się za tobą od samego początku.
Obejrzałem się za
siebie, nic jednak nie zauważyłem. Morrigan jak gdyby nigdy nic
otworzyła drzwi i weszła z powrotem do gabinetu Slughorna.
Nabrałem powietrza
w płuca i powoli je wypuściłem.
Wtedy właśnie
podjąłem decyzję w sprawie Morrigan Mard.
Nie wiesz nawet, jak wielką miałam nadzieję, że powstał już więcej niż zaledwie jeden rozdział, gdy zobaczyłam Twój profil na fanfiction.net, gdzie wspominasz o blogu. ;__; Komentowałam już opowiadanie (i to bardzo pozytywnie), także nie ma sensu się powtarzać, więc powiem tylko, że cholernie podoba mi się motyw z rysunkiem Morrigan.
OdpowiedzUsuń"Przypominam, że nikomu niezgłoszone spędy ludzkie też są niezgodne z regulaminem. Rozejść się" Finley <3
OdpowiedzUsuńO Boże.
OdpowiedzUsuńJakie to jest zajebiste.
Nie dość, że zajebiste, to jeszcze w mojej ukochanej tematyce.
Zostanę na miliord procent.
Okej
Zachęcona wysoką notą na Mackalni, postanowiłam zajrzeć. A że rozdział długi i nie miałam za bardzo czasu, to czytałam na raty i dopiero skończyłam. Muszę przyznać, że naprawdę mi się podoba, szczególnie klimat i bohaterowie. Pomysł też wydaje mi się oryginalny, czasy Toma nie są chyba zbyt popularne.
OdpowiedzUsuńNie jestem tylko pewna, czy we fragmencie "Szczegóły unikały mi" nie powinno być czasem "umykały", ale to moje jedyne, maciupeńkie zastrzeżenie do tekstu. Reszta świetna.
Na pewno będę czytać dalej. Pozdrawiam i życzę weny. :)