wtorek, 9 sierpnia 2016

VIII. Zawieram pakt

Przez kilka następnych dni nie widziałem Morrigan – nie spotykałem jej przypadkowo na korytarzu, nie widywałem jej na błoniach, nie mogłem jej nawet wypatrzeć podczas posiłków w Wielkiej Sali, a jednak nikt nie wspominał, by z jakiegoś tajemniczego powodu opuściła ona mury szkoły. Wręcz przeciwnie, jej imię przewinęło się parę razy w rozmowach i wszystko wskazywało na to, że uczęszcza na zajęcia, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Mogłoby to wydawać się dziwne, gdybym nie znał jej zdolności. Wiele razy chowała się przed niechcianym wzrokiem, jednak pierwszy raz postanowiła ukryć się przede mną. Wydawało mi się to co najmniej przygnębiające. Nie byłem do końca pewien, jaki miała do mnie stosunek; czy widziała mnie jako starszego brata, potencjalnego przyjaciela czy tymczasową zabawkę, ale wierzyłem, że uważała mnie za ważną osobę w swoim życiu. Nie zauważyłem w końcu, by ktokolwiek poświęcał jej więcej czasu i uwagi niż ja – wyglądało jednak na to, że Morrigan tak naprawdę nie potrzebowała mojego towarzystwa.

Dotarło do mnie, że znalazłem się w dość dziwnym położeniu. Wrzesień upłynął już tydzień temu, a tak naprawdę nie potrafiłem powiedzieć, jak spożytkowałem pierwszy miesiąc szkoły.
Ze wzrokiem wbitym w jajecznicę odpowiedziałem w duchu sam sobie: nie spożytkowałem go w ogóle. Zmarnowałem go na Morrigan, tę samą Morrigan, która teraz widocznie nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
Szturchnąłem widelcem zawartość talerza. Tak naprawdę nie miałem powodu do narzekań – cała ta farsa mogła się skończyć dużo gorzej. Nie zostałem przez nikogo pożarty, a Schlomo i Jeremy dalej się przyjaźnili. Coś straciłem? Może co najwyżej okazję do wpakowania się w poważne kłopoty; z tą dziewczynką byłaby to tylko kwestia czasu.
Dlaczego więc czułem się aż tak pusty? Nie tęskniłem za Morrigan, nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie mogłem powiedzieć, że nic dla mnie nie znaczyła, ale na Rowenę, miesiąc temu nie wiedziałem nawet o jej istnieniu. Dni wydawały się strasznie długie, a jednocześnie nim zdążałem się zorientować, nadchodził ich koniec i zostawałem z długą listą zaniedbanych obowiązków.
Mimowolnie przypomniałem sobie rozmowę z Conlethem i Ethanem; zamarłem na chwilę, uświadamiając sobie, że mogli mieć rację. Naprawdę chciałem zrobić to sobie i zrobić to Aspen? Próbować ją zastąpić? Oddalić myśl o własnej rodzinnej tragedii, zajmując się obcą?
Nie chciałem nie pamiętać o Aspen. Nie chciałem też snuć się, czując się chorym, kiedy nic mi nie dolegało.
Drgnąłem nagle, kątem oka łapiąc czyjeś spojrzenie. W momencie, kiedy na nią popatrzyłem, Priscilla Rosier spuściła wzrok, udając, że całkowicie zajmował ją posiłek.
Straciłem resztki ochoty na jedzenie; wstałem i pospiesznie wyszedłem z Wielkiej Sali. Obecność Priscilli w moim życiu wywoływała we mnie ogromne wyrzuty sumienia; widziałem przecież, jak starała się, by zawiązać ze mną bliższy kontakt, a nie potrafiłem wydusić z siebie nic więcej niż nic nieznaczące odpowiedzi. Czułem się potwornie, a jednocześnie nie umiałem tego zmienić – patrząc na nią, nie mogłem uwolnić się od myśli, że nie miałem jej przecież nic do powiedzenia. Grzecznościowe pogawędki o nieważnych sprawach nigdy mi nie sprawiały problemu, ale w tym wypadku wydawały się nienaturalnie sztuczne i wymuszone.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ponosiła mnie wyobraźnia w sprawie naszego rzekomego narzeczeństwa. Wydawało mi się, że dość dobrze odczytałem intencje mamy – nie sądziłem, by jakikolwiek inny powód uznała za wystarczająco istotny, by odrywać mnie od nauki w celach towarzyskich. Gdyby poleciła mi zaprzyjaźnić się z Arwelem Rosierem, pomyślałbym, że może nasi rodzice planują jakiś wspólny interes i mieli nadzieję, że przymierze między naszymi familiami odziedziczymy wraz ze spadkiem.
Zatrzymałem się w połowie korytarza.
Gdybym po prostu spróbował przekonać rodziców?
Najbliższa okazja nadarzyłaby się dopiero w Marrakeszu.
Znalazłbym ich pewnie w zazwyczaj wyłączonym z codziennego użytkowania pomieszczeniu; na przykład tym, który Aspen nazywała słonecznym pudełkiem. Mama stałaby naprzeciw okna; światło wpadające przez witraż zostawiałoby na jej sylwetce barwne refleksy, ale przez kontrast czyniłoby to ją jeszcze bardziej smutną – jak gdyby wszystko, co kolorowe, na zawsze miało już zostać poza nią. Ojciec próbowałby opowiedzieć jej jakąś anegdotą, ale wymuszony entuzjazm w jego głosie nie rozbawiłby nikogo.
Stanąłbym obok nich, a oni zapytaliby co się stało?”, bo nie potrafiłbym ukryć swojego zdenerwowania.
Nie sądziłem, że byłbym dość odważny; ale gdybym był, mógłbym powiedzieć wprost:
– Nie chcę żenić się z Priscillą Rosier.
Popatrzyliby na siebie; twarz mamy wyrażałaby zmartwienie, ojciec uśmiechnąłby się bez przekonania.
– Na Rowenę, Maurice, a co jest nie tak z panną Rosier? – zapytałby, a ja nie wiedziałbym, jak odpowiedzieć.
– Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko niej samej – odezwałbym się, gdybym wpadł na podobny argument: – Sami pobraliście się z miłości, prawda?
– Co mogę ci na to powiedzieć, synu? Idź i zakochuj się, a jeśli trafisz na dobrą dziewczynę, możesz się żenić choćby jutro – stwierdził ojciec w mojej głowie, ale wiedziałem, że na pewno nie użyłby takich słów.
– Gdybym nie miał zamiaru żenić się w ogóle…? – Mógłbym zasugerować, gdyby nie to, że pewnie zdenerwowałoby to mamę, a ojciec roześmiałby się i skomentował to jednym słowem:
– Nonsens.
– Nonsens – zgodziłbym się i wycofał, nawet jeśli w swojej głowie znajdowałem dość siły i argumentów, by dalej dyskutować.
Uznałem, że poważną rozmowę z rodzicami miałem zaliczoną.
Na Merlina, byłem królem tchórzy.
Pomyślałem, że mógłbym spróbować stać się chociaż trochę bardziej odważnym. Nie zdołam rozwiązać wszystkich swoich problemów, ale być może udałoby mi się rozwiązać kwestię konfliktu z Morrigan.
Zmarszczyłem brwi. Pomysł, który przyszedł mi do głowy, wydawał się absolutnie szalony, więc jak pokazywało doświadczenia ostatniego miesiąca, miał sporą szansę na pomyślną realizację.

*

– Co robisz? – zapytała sceptycznym głosem Marta Warren, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
– Nie umiem precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. – Wyrwałem z tomiku kolejną stronę, zwinąłem ją w kulkę i rzuciłem na podłogę. – Może popełniam życiowy błąd, a może naprawiam to, co sam wcześniej zniszczyłem. Jak myślisz, Marto?
Patrzyłem na nią, zgniatając jeszcze jedną kartkę. Dziewczyna przyglądała mi się podejrzliwie.
– Nabijasz się ze mnie? – mruknęła w końcu.
– Nie, naprawdę nie – zaprzeczyłem; książka wypadła mi z rąk, więc podniosłem ją szybko. – Po prostu znalazłem się w nietypowej sytuacji. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co próbuję zrobić, to proszę: mam zamiar zwabić Gęś Mard.
W oczach Marty zabłyszczały łzy.
– Kretyn – powiedziała, nim odwróciła się na pięcie i odmaszerowała szybkim krokiem wgłąb korytarza.
W pierwszym odruchu wyciągnąłem za nią rękę, chcąc ją zatrzymać, zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Gdyby chodziło o każdą inną osobę, pewnie uznałbym jej reakcję za przesadzoną, ale wiedziałem przecież, że Marta była dręczona. Chciałbym móc powiedzieć, że chociaż wśród Krukonów mogła czuć się bezpieczna, ale minąłbym się z prawdą; nawet uczniowie z własnego domu nie darzyli jej sympatią. Trudno dziwić się jej przewrażliwieniu, skoro z każdej strony osaczali ją nieprzychylni ludzie.
Teraz uznała, że i ja postanowiłem sobie z niej zakpić. Westchnąłem cicho, rzucając kolejną kulkę z papieru kilka metrów od poprzedniej. Brzmiałem na tyle niedorzecznie, że sam sobie bym nie uwierzył.
Uderzyła mnie myśl, że do tej pory nawet nie przyszło mi do głowy, by porozmawiać z Martą. Może jej problemy były poważniejsze niż moje.
Przeszedłem w stronę schodów i umieściłem papierowe kulki na paru stopniach, by na najwyższym zostawić otwartą książkę. Na Gęś czekałem oparty o parapet okna.
Po kilku minutach bezczynnego wpatrywania się w tomik poezji zaczynałem dostrzegać minusy mojego planu. Gęś mogła znajdować się gdziekolwiek; skąd miałaby wiedzieć, że gdzieś czeka na nią ulubiony przysmak? Czy zdołałaby wywęszyć książkę?
Chciałem już zrezygnować z dalszej warty, kiedy ujrzałem czubek czarnego łebka, wynurzający się znad najwyższego stopnia. Przechyliłem głowę, patrząc na Gęś, a ona wykonała identyczny gest, wbijając we mnie spojrzenie.
Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniem, w końcu westchnąłem i podszedłem do Gęsi; ta uniosła dziób nieco wyżej, wyglądając na podejrzanie zadowoloną.
– Pomożesz mi znaleźć Morrigan? – zapytałem.
Gęś pochyliła się nad tomikiem poezji; skubnęła jedną z jego stronic, po czym szturchnęła okładkę dziobem, zamykając z impetem książkę.
– Wiem, gdzie może być – dodałem, nie wiedzieć dlaczego czując, że Gęsi należały się dalsze wyjaśnienia. – Problem w tym, że nie umiem jej zobaczyć. Ukrywa się przede mną.
Gęś zagęgała.
Założyłem ręce na klatce piersiowej.
– Nie podobało mi się, jak potraktowała Priscillę, ale może… – Zamyśliłem się. – Może zareagowałem zbyt ostro? – westchnąłem. – Morrigan jest jeszcze dzieckiem, gdybym jej to spokojnie wyjaśnił… myślisz, że mocno się na mnie zezłościła?
Gęś położyła łapkę na okładce książki i popatrzyła na mnie przenikliwie.
– Ach…? – bąknąłem. Nie miałem pojęcia, co chciała przez to powiedzieć.
Odwróciła się i zaczęła schodzić ze schodów. Chciałem ją dogonić, ale kiedy podszedłem zbyt blisko, zasyczała ostrzegawczo. Trzymałem się więc z tyłu; dwumetrowy dystans zdawał się już nie przeszkadzać Gęsi.
Wieczorem szkolne korytarze były już niemal całkiem opustoszałe, ale jednak kilka osób mogło zaobserwować, jak maszerowałem posłusznie za Gęsią ze spuszczoną głową. Kątem oka zauważyłem znajomą sylwetkę i usłyszałem ciche parsknięcie; zesztywniałem na myśl, że Avery mógł stać się świadkiem tak niecodziennej sceny.
Nie miałem wątpliwości, że nie zapomniałby o tym wspomnieć swoim rodzicom, a oni zapewne poczuliby się zobowiązani, by o sprawie donieść moim.
Gęś stanęła naprzeciw drzwi i popatrzyła na mnie z wyczekiwaniem. Zaskoczył mnie fakt, że zaprowadziła mnie do tego samego pomieszczenia, w którym niegdyś opowiadałem Morrigan o Corcoranie.
Nacisnąłem klamkę.
– Nie podglądać! – To z całą pewnością był głos Morrigan Mard.
Cofnąłem natychmiast dłoń i rozejrzałem się, by po chwili zapukać we framugę.
– Morrigan? – szepnąłem. – To ja. Mogę wejść?
Odpowiedziała mi cisza. Westchnąłem i cofnąłem się o krok.
– Możesz. – Usłyszałem ciche burknięcie.
Obejrzałem się na Gęś, która właśnie czyściła sobie piórka, i wszedłem do środka.
W rogu sali stał Rubeus Hagrid, przybierając pozę wskazującą na to, że starał się rzucać jak najmniej w oczy – ale nawet przygarbiony sięgał głową niemal do sufitu i musiałbym chyba stracić wzrok, by nie dostrzec jego wielkiej sylwetki.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że obok niego klęczała Morrigan, trzymając dłonie na wieku skrzyni.
– Cześć – powiedział wyraźnie speszony Rubeus.
– Cześć – zawtórowała mu ponuro Morrigan.
– Cześć – odparłem trochę niepewnie.
– Czy Priscilla jest nadętą krową i obraziła się na zawsze? – zapytała rzeczowo Morrigan.
– Słucham? – Otworzyłem szerzej oczy. – Nie, skąd – odpowiedziałem, kiedy dotarł już do mnie sens jej pytania. – Nie trzyma urazy ani do mnie ani do ciebie.
– Dobrze – mruknęła dziewczynka.
Gęś przeszła obok mnie i zagęgała. Zamknąłem za nią pospiesznie drzwi; nie wiedziałem, co tutaj właśnie się działo, ale miałem przeczucie, że lepiej, by nikt nas w tym momencie nie nakrył.
– Co jest w skrzyni?
– Nic – odpowiedział natychmiast Rubeus.
– Nic? – Uniosłem brwi.
– Puściuteńko – zapewnił z przekonaniem Rubeus. – Nie ma nawet po co otwierać.
Morrigan zgromiła go wzrokiem.
– Naprawdę – bąknął jeszcze chłopiec.
Przeniosłem spojrzenie na Morrigan.
– To jest tajemnica – wyjaśniła.
– I co chcecie zrobić z tą tajemnicą?
– Dać wyprostować nogi – powiedział Rubeus. – Ma aż osiem.
Morrigan wstała raptownie.
– Wygadałeś – stwierdziła z wyrzutem. Rubeus zarumienił się lekko na te słowa.
Zrobiłem krok w stronę skrzyni, ale dziewczynka zagrodziła mi drogę. Oparła dłonie na biodrach i popatrzyła na mnie poważnie.
– Musisz obiecać, że nikomu o tym nie powiesz.
– Obiecuję. – Miałem wrażenie, że jeszcze będę tego żałował.
Morrigan zastanowiła się przez chwilę, nim spojrzała na Rubeusa.
– On na pewno chciałby mieć nowego przyjaciela – stwierdził cicho chłopiec.
– Możesz otworzyć kufer i zobaczyć, co jest w środku – zawyrokowała Morrigan. – Ale myślę, że wcale nie chcesz.
Przełknąłem ślinę i mimo ostrzeżenia podszedłem do skrzyni. Nie zdążyłem nawet wyciągnąć ręki w jej stronę – coś uderzyło z mocą w wieko od środka, obnażając zawartość kufra.
– Na Merlina – szepnąłem, nie mogąc wydusić z siebie nic więcej.
– To jest Aragog. – Głos Rubeusa usłyszałem, jakby dochodził zza zasłony.
Wielki, czarny odwłok opadł na ziemię.
– Przywitaj się z Mauricem, Aragog… hej, Maurice?
Cofnąłem się na miękkich nogach; uderzyłem plecami o brzeg zagraconej ławki.
– Mówiłam, że nie chcesz – stwierdziła Morrigan.
Witaj – powiedział pająk i było to ostatnie, co usłyszałem.

*

Otworzyłem oczy.
Coś ciążyło mi na klatce piersiowej; pomimo że obraz nieco mazał mi się przed oczami, zidentyfikowałem bez problemu ten niespodziewany ciężar jako nadzwyczaj zadowoloną z siebie Gęś. Podniosłem wzrok wyżej i zobaczyłem stojącą nade mną Morrigan. Miała skrzyżowane na klatce piersiowej ręce i przyglądała mi się z dezaprobatą.
– Gęś na mnie siedzi – powiedziałem niezbyt elokwentnie.
– Wcale jej się nie dziwię.
Zza pleców Morrigan wyłaniała się sylwetka Rubeusa i uprzytomniła mi ona, co wydarzyło się kilka chwil temu.
Poderwałem się natychmiast do pionu, nie zważając na to, że rozgniewałem tym Gęś; poczułem, że chwyciła mnie za dłoń, ale ledwo zarejestrowałem ten fakt. Podbiegłem do skrzyni; była pusta.
– Gdzie on jest? – Rozejrzałem się nerwowo.
Rubeus próbował coś powiedzieć uspokajającym tonem, ale nawet nie zamierzałem go słuchać; te dzieci najwyraźniej wcale nie wiedziały, co im groziło!
Dostrzegłem jakiś ruch wśród rozłożonych na jednej z ławek rupieci i wyciągnąłem pospiesznie różdżkę.
Sekundę później znalazłem się metr nad podłogą. Rubeus chwycił mnie za ramiona i podniósł bez najmniejszego wysiłku.
– On nie jest groźny, muchy by nie skrzywdził – tłumaczył dalej poddenerwowany chłopiec.
– Na Rowenę, to jest akromantula! – zawołałem.
– To jest mój kolega! – zaprotestowała Morrigan.
Z wrażenia wypuściłem różdżkę z dłoni.
– Kolega… – powtórzyłem.
Rubeus najwyraźniej uznał, że kryzys został zażegnany; odstawił mnie ostrożnie na ziemię, mamrocząc cicho coś, co brzmiało jak mało składne przeprosiny.
– Wy chyba… – westchnąłem, pocierając nerwowo skroń. – Nie wiecie, z czym macie do czynienia. To jest naprawdę niebezpieczne stworzenie. Może kogoś zabić.
– I co z tego? – zaperzyła się Morrigan. – Ty też możesz.
– Nie mam zamiaru!
– Aragog też nie!
Roześmiałem się nerwowo.
– Morrigan, twój kolega to mięsożerny, jadowity pająk, który w ciągu kilku miesięcy stanie się dwa razy większy od Hagrida! Nie możesz zakolegować się z kimś bardziej… normalnym?
– Ty też nie jesteś normalny! Aragog przynajmniej nie zechce całować się z głupią Priscillą Rosier!
Nabrałem powietrza w płuca.
– Nawet tak nie mów, to ohydne!
Morrigan machnęła rękoma z frustracją.
– Wiem! Nie mogę na ciebie patrzeć, gdy o tym pomyślę!
– Nie, chwila! – Uniosłem obie dłonie do góry. Dopiero wtedy zorientowałem, że na jednej z nich widniało głębokie rozcięcie. – T-to akromantula…? – bąknąłem słabym głosem, oglądając ranę.
– Nie – burknęła Morrigan. – Gęś. Zrzuciłeś ją drugi raz.
Gęś zagęgała.
Rubeus przyglądał się scenie ze zmieszaniem.
Schyliłem się po swoją różdżkę. Hagrid wyraźnie zaniepokoił się, ale uspokoiłem go gestem dłoni.
Nie będę jeść… ludzkiego mięsa.
Zesztywniałem. Nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem słowa pająka; klekotanie szczękoszczółek, następujące po niemal każdym wypowiedzianym przez niego wyrazie, utrudniało zrozumienie wypowiedzi.
Wyprostowałem się i odszukałem wzrokiem akromantulę. Aragog wyjrzał zza jakiejś przestarzałej aparatury alchemicznej.
Masz rację… to jest w naszej naturze… ale Hagrid… karmi mnie… dba o mnie… z szacunku do niego… nie będę jeść… ludzkiego mięsa.
Pająk zbliżył się w moją stronę. W jego oczach widziałem własne odbicie.
– Mówiłem? – powiedział ewidentnie wzruszony Rubeus. – To porządny gość.
Patrzyłem na Aragoga z mieszaniną lęku i rezygnacji. W końcu tylko westchnąłem ciężko i pokręciłem głową.
– Kapiesz – upomniała mnie Morrigan.
– Hm? – Znów popatrzyłem na swoją dłoń; dotarło do mnie, że rana bolała, a krew faktycznie swobodnie skapywała z moich palców.
Aragog zachłannie wpatrywał się w zranioną rękę; co chwilę wydawał z siebie niepokojący klekot.
Hagrid sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął stamtąd czerwoną chustkę w zielone grochy.
– Trzymaj.
– Nie trzeba-aaał! – Nie powstrzymałem okrzyku bólu, gdy Rubeus nie zważając na moje protesty przycisnął chustkę do rany. – Dziękuję – dodałem mimo to po chwili słabym tonem.
Chłopiec, speszony, cofnął się o krok.
– Nie powiesz nikomu? – zapytała podejrzliwie Morrigan.
– Oczywiście, że nie. Jak raczyłaś zauważyć, nie jestem w końcu normalny – westchnąłem, z pewnym trudem zawiązując na dłoni prowizoryczny opatrunek z chustki Hagrida.
Dziękuję – powiedział Aragog.
– Och… – Przez chwilę wpatrywałem się w niego, nie wiedząc, co powiedzieć. – Do usług – mruknąłem w końcu.
Rubeus podszedł nagle do drzwi, niechcący strącając jakąś szklaną fiolkę z brzegu ławki, i wyjrzał nerwowo na korytarz.
– Powinieneś hopnąć do pudła, Aragog – stwierdził. – Trochę narobiliśmy hałasu.
Odsunąłem się od skrzyni, gdy pająk posłusznie wszedł do środka. Hagrid zamknął wieko i zakrył je poszarzałą płachtą materiału.
– On był tu przez cały czas? – zapytałem z niepokojem.
– Tak, ale długo jako jajko – odparła Morrigan.
– Wczoraj miał pirszą wylinkę – dodał z dumą Rubeus. – Chcesz zobaczyć?
– Nie, nie, dziękuję. – Pokręciłem głową. – Morrigan… Zechciałabyś poświęcić mi chwilę na osobności?
Dziewczynka przyjrzała mi się podejrzliwie.
– Chodzi o Priscillę?
– Nie, nie o nią.
Zastanowiła się przez chwilę i ostatecznie kiwnęła twierdząco głową.
– To ja chyba pójdę – zaproponował Rubeus.
– My też. – Nie miałem zamiaru rozmawiać przy jadowitym pająku!
Wyszedłem jako ostatni, rzucając jeszcze długie spojrzenie na skrzynię, w której krył się Aragog. Rozum podpowiadał, by poinformować kogoś o akromantuli, ale z drugiej strony ta istota wydawała się myśląca– mogłem zaufać jej dobrej woli? Nawet jeśli obecnie nie chciała nikogo skrzywdzić, nie miałem przecie gwarancji, że w przyszłości to się nie zmieni. Zresztą, gdzie Hagrid zamierza ją trzymać, gdy ta urośnie? Wtedy jej obecność na pewno zostanie zauważona.
Pokręciłem głową, próbując sobie wmówić, że to nie był mój problem, ale wiedziałem przecież, że jeśli kiedykolwiek z winy Aragoga dojdzie do tragedii, odpowiedzialność będzie spoczywała głównie na mnie. Rubeus miał zaledwie trzynaście lat; od kogoś w tym wieku nie można wymagać zdolności przewidywania konsekwencji wszystkich swoich działań.
Przypomniałem sobie o Marcie i spochmurniałem jeszcze bardziej. Poczułem się nawet odrobinę żałośnie; przez tyle lat zdarzało mi się użalać nad swoim losem, podczas gdy nigdy nie spotkało mnie nawet w połowie tak ostre traktowanie, jak w przypadku młodego półolbrzyma czy mugolaczki. Docinki Avery’ego bywały bolesne, ale musiałbym być całkiem ślepy by stwierdzić, że mnie prześladował.
Jedyny przyjaciel Hagrida miał osiem odnóży, włochaty odwłok i znikomą zdolność do okazywania wsparcia emocjonalnego.
Szkolni przyjaciele Marty, jeśli istnieli, to zapewne tylko w jej wyobraźni.
Zatrzymałem się raptownie, czując nagłe ukłucie złości. Dlaczego teraz o tym myślałem? Po co o tym myślałem? Nie umiałem przecież usunąć całej tej niechęci żywionej przez uczniów do Marty i Rubeusa.
Morrigan również przystanęła, przyglądając mi się badawczo.
Hagrid chyba nie zauważył, że ubyło mu towarzyszy wędrówki; przygarbiony i ewidentnie zmartwiony, zniknął za zakrętem.
– Chcesz tutaj rozmawiać? – zapytała sceptycznym tonem Morrigan.
– Niekoniecznie. – Sprawdziłem sąsiednie drzwi, ale okazały się zamknięte. Trochę żałowałem, że opuściliśmy tamtą salę, obawiałem się jednak, że nasze (cóż, głównie moje) krzyki mogły kogoś ściągnąć.
Morrigan szarpnęła mnie za mankiet koszuli.
– Trzeba coś zrobić z twoją ręką.
Popatrzyłem na zranioną dłoń.
– Mogłaś nie przypominać – mruknąłem. Na widok niemal całkiem przesiąkniętej krwią chustki zrobiło mi się trochę niedobrze.
Zerknąłem na Gęś, ale ta nie wydawała się skruszona.
– Chodź – powiedziała Morrigan, ciągnąc mnie za mankiet.
Zmarszczyłem lekko brwi – w skrzydle szpitalnym o każdej porze ktoś czuwał, a znalezienie wymówki, jak skaleczyłem się w dłoń, nie powinno być trudne. Kwestię zranienia mogłoby załatwić jedno proste zaklęcie rzucone przez kompetentną osobę.
Trudno powiedzieć, jakie remedium szykowała dla mnie Morrigan Mard.
– Pójdę, ale… – Ruszyłem za dziewczynką. – ...przez zrobienie czegoś” nie rozumiesz amputacji, prawda?
– Nie. Nie proponuje się takich rzeczy pianiście!
Uśmiechnąłem się słabo, nic jednak nie odpowiedziałem. Po kilku chwilach ze zdziwieniem stwierdziłem, że Morrigan prowadziła mnie w stronę pokoju wspólnego Hufflepuffu.
Zatrzymałem się. Dziewczynka popatrzyła na mnie pytająco.
– Dobrze to przemyślałaś? – upewniłem się. – Wiesz, reszta Puchonów byłaby niezadowolona, gdybyś mnie przyprowadziła.
– Nie bój się. – Morrigan podeszła do beczek z octem, stojącymi przy wnęce, za którymi znajdowało się przejście; nagle odwróciła się i spojrzała na mnie surowo. – Odwróć się i zasłoń uszy.
– Słucham? – Otworzyłem szerzej oczy ze zdumienia.
– Już!
Westchnąłem i spełniłem jej polecenie.
– Zaśpiewaj coś – dodała po chwili.
– Żartujesz sobie ze mnie? – mruknąłem z pewną irytacją.
– Nie! To ważne.
Westchnąłem trochę głośniej.
– Co mam zaśpiewać?
– Cokolwiek. Może być lalala”.
Obejrzałem się na nią przez ramię, ale spiorunowała mnie wzrokiem, więc ponownie odwróciłem się tyłem do dziewczynki.
– La, la, la – zaintonowałem bez specjalnego przekonania.
Morrigan szturchnęła mnie w ramię.
– Już. Chodź. – Złapała mnie za zdrową dłoń i pociągnęła w stronę wejścia. Było otwarte.
– Hej. – Zmarszczyłem brwi. – Potrafisz sprawić, by ktoś cię nie słyszał i nie widział. Jeśli nie chciałaś, żebym usłyszał wasze hasło…
– Ale tak jest zabawniej. No chodź!
Z pewną obawą poszedłem za nią. Wydawała się pewna siebie; oczywiście, istniało prawdopodobieństwo, że znowu robiła sobie ze mnie żarty, ale gdyby przyprowadziła intruza, byłaby bardziej winna niż jakikolwiek uczeń, który z ciekawości zajrzał na cudze terytorium.
Może jakimś sposobem potrafiła sprawić, że ja również stałem się niewidzialny? To tłumaczyłoby, dlaczego nie przejmowała się, jak moje przyjście zostanie odebrane.
Strop przejścia był niski, musiałem więc mocno pochylić się, by nie zahaczyć o niego głową. Kiedy już znaleźliśmy się w pokoju wspólnym, rozejrzałem się z pewnym zainteresowaniem – pomieszczenie wydawało się małe, niemniej nie w klaustrofobiczny, ciasny sposób. Wręcz przeciwnie, dzięki ciepłym barwom, w jakich zostało urządzone, sprawiało naprawdę miłe i przytulne wrażenie.
Kontrast między siedzibą Puchonów a Krukonów był jednak uderzający. Wnętrze naszego pokoju wspólnego wyglądało jak żywcem przeniesione z pałacu jakiegoś arystokraty, to miejsce wydawało się znacznie bardziej… mniej wysublimowane. Drewniane meble wyglądałyby wręcz surowo, gdyby nie ozdabiające je obrusy i pokrowce w odcieniach żółcieni.
Dziwne. Poza szklarniami nie widziałem, by w jakimkolwiek pomieszczeniu w Hogwarcie znajdowało się tyle roślin.
Zesztywniałem, gdy zorientowałem się, że wszyscy zgromadzeni patrzą na mnie.
– Cześć, Morrigan. Cześć, Gęś. Cześć, Maurice – przywitał się znad gazety Finley.
Reszta Puchonów pozdrowiła mnie tak spokojnie i naturalnie, jakbym mieszkał z nimi od siedmiu lat.
Stałem bez ruchu, nie rozumiejąc ani trochę, co się właśnie działo.
– Gęś udziobała Maurice’a. Chcę mu naprawić rękę – wyjaśniła Morrigan.
Finley wstał i podszedł do nas; przyjrzał się mojej dłoni w zadumie.
– Ładnie, Morrigan, dostajesz za to Hufflepunkt. Helga byłaby dumna. – Pokiwał głową z przekonaniem. – Czym chcesz ją naprawić?
– Esencją dyptamu. Mam od prababci.
– To leć.
Morrigan pobiegła do okrągłych drzwi, które, jak sądziłem, prowadziły do dormitoriów. Popatrzyłem w osłupieniu na Finleya.
– Hufflepunkt? – powtórzyłem niepewnie.
Finley otoczył mnie ramieniem i poprowadził pod ścianę. Znajdował się tam szklany, prostokątny zbiornik, wypełniony mniej więcej do połowy malutkimi bryłkami bursztynu.
– Widzisz, naszej założycielce nie podobała się za bardzo idea rywalizacji między domami. Nie chciała jednak z niej jawnie rezygnować, bo obawiała się, że spowoduje wykluczenie Puchonów ze społeczności szkolnej. Filozofia Hufflepuffu jest więc taka. – Finley postukał palcem w szybę zbiornika. – Puchar Domu Pucharem Domu, a dla nas tak naprawdę liczy się to. Hufflepunkty.
– Dalej nie rozumiem – bąknąłem skonsternowany.
Morrigan cicho podeszła do nas, trzymając w dłoniach małą buteleczkę.
– Nie przyznajemy ich za wyniki w nauce czy w sporcie – tłumaczył cierpliwie Finley. – Talent do tego się ma albo nie. Hufflepunkty można zdobyć za przyjazną, koleżeńską, pomocną postawę. Co więcej! – Uniósł palec wskazujący do góry. – Nie znikają one z końcem roku szkolnego. Gromadzimy je od początku istnienia Hogwartu. Popatrz uważnie, Maurice; każdy z tych małych kamyczków symbolizuje dobry uczynek, może całkiem drobny, a może taki, który diametralnie zmienił czyjeś życie. Miliony prób zmienienia świata na lepsze. – Popatrzył na mnie z uśmiechem. – Niezłe, nie?
Wpatrywałem się w tę górę bursztynu i musiałem przyznać; byłem pod wrażeniem.
Finley klepnął mnie mocniej w ramię i cofnął rękę, wciąż się uśmiechając.
– Żałujesz teraz tego rzutu monetą, co?
– Daj spokój – mruknąłem tylko.
– Rzutu monetą? – zapytała podejrzliwie Morrigan.
– Nie ma o czym mówić – wymamrotałem. – To naprawdę esencja dyptamu?
– Tak. Wyciągnij rękę.
Rozwiązałem chustkę od Hagrida i podałem dłoń dziewczynce. Ta w skupieniu wylała kilka kropel wywaru na ranę.
Skrzywiłem się mimowolnie, czując pieczenie, ale sekundę później rozcięcie zasklepiło się.
– I jak? Działa? – zainteresował się Finley.
Kilkakrotnie na przemian zacisnąłem dłoń w pięść i rozprostowałem ją.
– Bez zarzutu.
– No dobrze, Maurice. To jak, kawki, herbatki? – Finley klasnął w dłonie i skinął głową w kierunku fotelów. – Źle, że trafiłeś akurat przed wycieczką do Hogsmeade, zostały nam tylko jakieś herbatniki.
Musiałem patrzeć na niego w bardzo głupi sposób, bo nagle parsknął śmiechem; pozostali Puchoni przyglądający się scenie wydawali się również rozbawieni.
– Wy tak… na poważnie? – zapytałem w końcu cicho.
Finley wzruszył ramionami.
– A co, mamy cię z widłami pogonić, to by było poważne? Na dobrą sprawę, nie ma podstawy prawnej. Regulamin szkoły nie zabrania ci tu być, co innego, gdybyś chciał tu przenocować. A nie chcesz?
– Nie, nie planuję.
– Daj sam sobie Hufflepunkty – poradziła Morrigan. – Niegonienie go widłami jest koleżeńskie.
– A właśnie, a właśnie… – Finley podszedł do stolika i sięgnął po swój legendarny notes; popatrzył w skupieniu na ostatnią stronę. – Kochani, brakuje nam sześćdziesięciu dziewięciu tysięcy sześciuset dwudziestu jeden Hufflepunktów do pełnych, okrągłych dwustu milionów. Wybaczcie mi brak dokładnych wyliczeń, ale rachuję w pamięci, otóż: jeśli każdy z nas zdobędzie mniej więcej dwanaście Hufflepunktów dziennie, damy radę dobić do tej liczby jeszcze w tym roku. – Rozejrzał się po zgromadzonych. – To jak, próbujemy?
Odpowiedziały mu pomruki aprobaty.
– Świetnie, świetnie. – Finley zanotował coś na marginesie. – Wyjdzie czy nie wyjdzie, postarać się warto.
– Chciałeś rozmawiać na osobności – przypomniała mi Morrigan.
– Tak? – Finley popatrzył na mnie. – Pilne? Jak tak, to da się coś na szybko zorganizować.
– Właściwie to nie. – Trochę peszyła mnie jego gościnność. – To może poczekać do jutra.
– Tamten róg można oddzielić kotarą, musisz mi zaufać, że magiczną. Nic nie słychać. – Finley machnął ręką w kierunku dwóch fotelów i niewielkiego stolika. – Nie pytaj mnie, do czego używamy go zazwyczaj, bo i tak nie mogę ci powiedzieć.
– Co dotyczy Hufflepuffu, zostaje w Hufflepuffie?
– Właśnie tak. Dzielimy się wszystkim co mamy, tylko nie tajemnicami.
Po chwili wahania podszedłem do wskazanego przez Finleya kąta. Morrigan ruszyła za mną; pewnym ruchem zasłoniła kotarę i rozsiadła się na fotelu.
– Możesz mówić – powiedziała uroczyście.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Na pewno nas nie słychać?
– Finley to najgorszy prefekt w historii Hogwartu! – zawołała nagle Morrigan.
Obejrzałem się za siebie, czekając, aż ktoś przyjdzie wymierzyć sprawiedliwość za tę zniewagę, ale najwyraźniej zasłona naprawdę czyniła nas niesłyszalnymi.
Usiadłem w wolnym fotelu, patrząc na dziewczynkę w zamyśleniu.
– Morrigan – odezwałem się w końcu, starannie ważąc słowa – naprawdę uważasz, że człowiek może do ciebie należeć?
– Tak.
W jej głosie nie wyczułem ani nuty skrępowania, jakby nie dostrzegała w tym nic złego.
– Wiesz… – zawahałem się – uważam, że każdy rodzaj relacji między ludźmi jest dozwolony, o ile obie strony się na niego świadomie zgadzają. Nie mogę powiedzieć, żeby mi przynależność do kogokolwiek odpowiadała.
– Dlaczego?
Popatrzyłem na nią zdumiony, ale nim zdążyłem odpowiedzieć, Morrigan zaczęła mówić dalej:
– Beery udał, że jest mu smutno i zrobiłeś, co chciał. Gdyby twoi rodzice zabronili ci grać, zrobiłbyś, co każą. Nie chciałeś rozmawiać z Priscillą, a rozmawiałeś, bo ona tego chciała! I tak zawsze jesteś na dole. My przynajmniej nie zmuszamy cię do niczego, czego nie chcesz. Lubisz opowiadać. Naprawiłam ci rękę.
Spojrzałem na swoją dłoń.
– Wydaje ci się, że może być tak, że nikt nie jest na górze ani na dole. Ale dla ciebie też jestem na dole! My uważamy, że jesteśmy takie, jakie powinnyśmy być, a ty chcesz, żebym była inna. Tylko dlatego zacząłeś ze mną rozmawiać.
Podniosłem wzrok na dziewczynkę. Była spokojna i poważna; w przeciwieństwie do mnie.
– Nie sądziłem, że… – zająknąłem się; odetchnąłem głębiej i podjąłem na nowo: – Wygląda na to, że nie doceniłem cię, Morrigan. Tak, to jeden z powodów, dla których zacząłem z tobą rozmawiać, ale dlaczego mówisz o tym tak, jakby to było coś złego?
Zmarszczyła brwi.
– Myślę, że powinnaś umieć nawiązywać prawdziwe przyjaźnie, oparte na czymś głębszym niż poczuciu, że ktoś do ciebie należy. Albo inaczej; myślę, że każdy powinien to umieć. Jeśli uznasz, że przyjaźń nie jest ci potrzebna albo że nikt na twoją przyjaźń nie zasługuje … cóż, to trochę inna sytuacja. Jeśli próbę nauczenia cię czegoś uważasz za chęć zmienienia cię, to jestem jak najbardziej winny.
– Dlaczego każdy powinien?
– Dlaczego? – powtórzyłem zamyślonym tonem. – Może trafisz na taką osobę, która będzie chciała do ciebie należeć. Inni będą się oszukiwać, że czujesz do nich coś innego, jeszcze inni będą próbowali odejść, a ci, którym się to nie uda, zaczną cię nienawidzić. Wydaje mi się to smutne. Wiem, że ja nie chciałbym żyć w ten sposób.
– Posiadać kogoś znaczy móc się bawić. – Wyprostowała się i popatrzyła mi w oczy. – Pamiętaj, Maurice. Ja bardzo lubię się bawić.
Wpatrywałem się w nią długo.
– To… schlebiające. Świadomość, że jestem źródłem rozrywki – mruknąłem, zaraz jednak westchnąłem i spojrzałem na nią spokojnie. – Nie chcę znajdować się… na dole. Wolałbym być twoim przyjacielem.
Milczała przez chwilę.
– Nie lubimy takich słów. Przyjaźń, miłość, rodzina.
– A pakt? – zaproponowałem, a widząc jej zdziwioną minę, uśmiechnąłem się lekko. – Zawrzyjmy pakt, Morrigan.
Przyglądała mi się zaintrygowana.
– Spróbujmy zrobić tak, żeby nikt nie był, jak to określiłaś… na górze i na dole. Możliwie najbardziej równo.
– Chcesz zrobić Grubą Kreskę?
– Grubą Kreskę? – Uniosłem brwi.
Wyciągnęła różdżkę i przycisnęła jej koniec do ust, chwilę się nad czymś zastanawiając. W końcu w powietrzu nakreśliła dwie ludzkie sylwetki; zawisły w pewnej odległości od siebie i nie poruszały się, ale ich kontury drżały wyraźnie.
– Nigdy nie jest całkiem równo – powiedziała Morrigan; wodziła różdżką od jednej postaci do drugiej, zostawiając między nimi cienkie, srebrne niteczki. Niektóre z nich znajdowały się niemal równolegle do podłogi, większość łączyła jednak sylwetki pod ukosem, przecinając się w wielu miejscach. – Popatrz. Tak to najczęściej wygląda. Czasem myślę, że chociaż jedna linia jest całkiem równa, ale nawet jeśli równo leży, to okazuje się, że z jednej strony jest trochę grubsza.
Przyjrzałem się schematowi ze zmarszczonymi brwiami.
– Nigdy nie widziałam takiej prawdziwej Skoczni ani Grubej Kreski – kontynuowała Morrigan; machnęła różdżką, a nitki między sylwetkami zniknęły. Dziewczynka zaczęła snuć nowe; tym razem wszystkie zaczynały się od głowy jednego ludzika, by połączyć się z drugim na wysokości jego stóp. – Widzisz? Skocznia. Nikt nie chce być aż tak mocno na dole. Nie. – Pokręciła głową. – Nikt nie potrafi tak bardzo być, nawet jeśli chce. – Ponownie nagłym ruchem wymazała linie. Tym razem połączyła postacie blisko ułożonymi pod sobą nitkami; ich końce znajdowały się na tej samej wysokości. Bez świadomości, że składa się ona z cieniutkich, pojedynczych linii, można by odnieść wrażenie, że między sylwetkami znajduje się jedna, grubsza. – Żeby to była prawdziwa Gruba Kreska, wszystkie muszą być równo i nie mogą wyglądać grubiej z którejś strony – wyjaśniła cicho. – Nie da się tak zrobić naprawdę. Ludzie zawsze stawiają się trochę wyżej lub niżej i nawet o tym nie wiedzą. I zawsze ktoś czuje trochę mocniej.
– Gruba Kreska brzmi przyjemniej niż Skocznia – stwierdziłem niepewnie.
Morrigan nie odpowiedziała; wpatrywała się w stworzony przez siebie schemat.
– Chcesz zrobić Grubą Kreskę? – powtórzyła nagle, patrząc mi w oczy.
Nie byłem pewien, czy zrozumiałem ten koncept, czy tylko mi się wydawało – jeśli dobrze zinterpretowałem słowa dziewczynki, rozważała moją propozycję zawiązania możliwie najbardziej równej relacji.
– Tak.
– Ale… – zawahała się – nie powiesz nikomu?
– Obiecuję.
Podniosła się z fotela i dmuchnęła w wiszący w powietrzu rysunek. Rozpłynął się niczym dym.
Również wstałem, odwróciłem się i wyciągnąłem dłoń w kierunku kotary.
– Maurice?
Obejrzałem się na Morrigan przez ramię. Przyglądała mi się dziwnie.
– Tak?
– Ty… na pewno dobrze się czujesz?
– Tak… tak myślę – odpowiedziałem ze zdziwieniem. – Morrigan, dlaczego ciągle zadajesz to pytanie?
– Nie ciągle. Dwa razy.
– Brzmisz tak, jakbym był śmiertelnie chory.
Pokręciła stanowczo głową.
– Nie jesteś.
Patrzyłem jeszcze na nią przez chwilę, po czym westchnąłem i uchyliłem kotarę.
W czasie mojej rozmowy z Morrigan pokój wspólny Puchonów znacznie się wyludnił. Poza Finleyem znajdowało się tu tylko kilka osób z młodszych roczników. Grali w gargulki.
– O, wysłali szpiega – odezwała się jedna ze zgromadzonych; niejasno kojarzyłem, że miała na imię Bonnie albo Minnie. – Podpatrzy mi taktykę.
– E tam, Krukoni to nie problem. – Finley machnął lekceważąco ręką, po chwili się zreflektował i odchrząknął. – Bez urazy, Maurice. Pamiętaj, Millie, pełna koncentracja na Ślizgonach, mają najlepszych zawodników. Zwłaszcza ta mała Prince potrafi dać w kość. Zbierasz się już, Maurice?
– Tak, chyba tak.
– Poczekaj. – Wstał i podszedł do mnie w dwóch krokach. – Odprowadzę cię.
Zaskoczyła mnie jego propozycja, ale nie protestowałem. Wyszliśmy razem na korytarz; Finley poczekał, aż wejście się zamknie, po czym uśmiechnął się do mnie.
– Dzięki – powiedział lekko.
Otworzyłem szerzej oczy.
– Za co? To ja byłem waszym gościem. Wam należą się podziękowania.
– Nie, nie. Za Morrigan. Nie umiemy za bardzo z nią złapać kontaktu, ale tobie poszło lepiej. Chcę tylko powiedzieć, że zasłużyłeś na masę Hufflepunktów.
Wpatrywałem się w niego, nie znajdując słów odpowiedzi.
– Mów co chcesz, ja uważam, że z tą monetą to było jakieś szachrajstwo – dodał po chwili. – Jeśli coś, to termin przyjmowania podań jeszcze nie minął.
– Będę to miał na uwadze. – Uśmiechnąłem się mimowolnie.
– Dobranoc, Maurice.
– Dobranoc.
W połowie drogi do dormitorium Krukonów pomyślałem, że może pomysł z monetą nie był trafiony.

36 komentarzy:

  1. Hufflepunkty <3. Tego się nie da opisać s(ł)owami.
    Jezus Maria, jak ja kocham Morrigan.
    I Maurice'a.
    Strasznie lubię to, że on jest mądry i bardzo dużo wie, a jednocześnie nie jest typowym kujonem. To, że niezbyt dobrze mu idzie czarowanie jest cudowne.
    Strasznie lubię Morrigan. Wspominałam już o tym? Czytając o niej wyobrażam sobie Wednesday Addams. Od początku tak mam. Mimo to i tak uważam, że ona jest pod pewnymi względami inna. Te linie strasznie mnie interesują i cieszę się, że wreszcie wytłumaczyła, o co z nimi chodzi. Może nie wszystko, ale jednak coś.
    Zaczęłam się przez to zastanawiać, jakie linie łączą mnie i moich znajomych. Jak, na przykład, wygląda jednostronna miłość?
    Uwielbiam te pojawiające się znikąd postacie. Chodzi mi o to, że podoba mi się, jak przedstawiasz Riddle'a. Tak niby mimochodem, a jednak wszyscy wiedzą, że to, co robi, nie skończy się dobrze.
    I jest Marta. Szkoda, że umrze.
    Czekaj. Mam takie jedno pytanie. Czy to przedstawienie, które odbędzie się w Hogwarcie nie jest przypadkiem... eee... Fontanną Godziwego Losu? tym przedstawieniem, którego przebieg opisany jest w Baśniach Bearda Biddle'a (czy jakkolwiek inaczej się to pisze?)?
    Coś mi się wydaje, że mam rację.
    Finley jest zaczepisty. Po prostu najlepszy Puchon na świecie! Choć nie... wolę Willa z mojego opowiadania. Mimo to uwielbiam Finleya!
    To liczenie Hufflepunktów :D. Uwielbiam je. Skradłabym ci, gdyby nie to, że już nie mogę ;-;. Mimo to podziwiam za pomysłowość.
    Aragog...
    AAAAAA.
    Nie chcę go...
    Zabić zanim złoży jaja!
    Za późno...
    Ci Puchoni z tym ich: O, cześć Maurice.
    żadnych wideł... zawiodłam się.
    Dobra, kończę. Po prsotu kocham to, co piszesz. Jestem od tego u-za-le-żnio-na!
    Weny!
    Okej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaki miły komentarz! :)
      Linie to trochę skomplikowany koncept, więc nie chciałem, by wszystko zamknęło się w jednej rozmowie. Do tematu jeszcze będziemy wracać.
      Jednostronna miłość? Zależy. Czy druga osoba jest świadoma tego uczucia? Czy je wykorzystuje? Ignoruje? Cierpi z powodu tego, że ktoś bliski cierpi? Wszystko to dałoby trochę inny obraz. Morrigan nie pokazała tego na schemacie, ale możliwe jest istnienie linii, które wychodzą od jednej osoby i choć nakierowane są w stronę drugiej, nie łączą się z nią. To nie oznacza każdego nieodwzajemnionego uczucia i nie zawsze coś tragicznego. Na przykład - gdybyś anonimowo pomagała jakiejś rodzinie, mogłabyś mieć dużo linii nakierowanych w ich stronę, ale oni nie mieliby "połączenia" z Tobą; nie wiedzieliby o Twoim istnieniu.
      I tak, to będzie to przedstawienie. Jak katastrofa, to pełną parą.
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
  2. Gęś zdecydowanie jest najlepszą postacią w tym opowiadaniu. Trzeba przyznać, że gdyby nie ona zaprowadziła Maurice'a(nie wiem jak go odmieniać, sorki) do Morrigan,to dziewczynka dalej by go unikała, więc wszystko co dobre, zawdzięczamy Gęsi. Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału z jej perspektywy! Jestem ciekawa, czy Gęś też zbiera Hafflepunkty, to byłoby interesujące. Natomiast sam pomysł na te punkty jest wspaniały, pod względem opowiadania jak i normalnego wychowania, więc ładnie mnie zaskoczyłaś tą wersją Hafflepuffu, a do tego ich gościnnością, sama się zdziwiłam, że tak miło zareagowali na gościa. Trochę to smutne, że mają mniejszy pokój wspólny niż reszta domów, ale ma to swój urok. A jeszcze większy urok ma Finley, heh.
    Przyznam, że nie spodziewałam się Aragoga, ale nie to, że mi się to nie podoba. Uwielbiałam go w oryginale i uwielbiam go tu, choć był krótko, ale przynajmniej nie chciał nikogo zjeść. Jeszcze.
    Moja wypowiedź nie jest składna fabularnie, ale olać.
    W bardzo fajny sposób opisałaś te linie, które tak ciekawiły mnie (i chyba wszystkich czytelników) od początku. To całkiem fajne, jak Morrigan się otworzyła na przyjaciela, bo tłumacząc te linie na swój sposób to zrobiła. No i miała rację, jak dla mnie, ktoś w relacjach zawsze się bardziej angażuje, a ktoś jest na dole, choć brzmi to trochę dwuznacznie. To "na dole", hyhy.
    W skrócie, czegokolwiek byś nie wymyśliła, to będę to uwielbiać, głównie za twój styl pisania. Widać, że nie jesteś głupia, a postacie, które stworzyłaś, tym bardziej. Maurice, mimo swojej delikatnej tchórzliwości, nie wychodzi na totalnego ciotę, za co jestem wdzięczna, bo wystarczy mi ich w prawdziwym życiu, obrażając wszystkich moich "kolegów" z bliskiego otoczenia. Wolałabym takiego Maurice'a, albo i Mard, bo czasem zachowuje się jak ja. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze, ale mnie osobiście to cieszy.
    Co do błędów, po drodze widziałam tylko jeden, gdzie w słowie przecież zapomniałaś ż. I tyle, ale musiałam się przyczepić, przepraszam :') To tak na koniec, żeby za bardzo tobie nie słodzić, choć ci się należy, za tak wspaniałe opowiadanie.
    Nie umiem prawić komplementów, ani pisać całkowicie zrozumiałych komentarzy, ale mam nadzieję, że choć trochę z tekstu powyżej jest zrozumiałe. Skracając, świetna książka, świetne postacie i wszystko świetnie. Nie wiem, jak to powiedzieć lepiej.
    Nie mogę się doczekać już kolejnego rozdziału i mam nadzieję, że będzie więcej Gęsi. Pozdrawiam.
    PS. Soreczka za błędy, ale mnie wywieźli i nie piszę na swoim ukochanym laptopku, tylko jakimś gracie. Starałam się poprawiać na bieżąco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aragog nie tyle "jeszcze" nie chce nikogo zjeść, co w ogóle. W drugiej części też nie próbował zjeść Harry'ego i Rona - po prostu nie zabronił tego swojej rodzinie. :)
      A komentarz naprawdę sympatyczny, nie masz co się kajać. Dzięki za miłe słowa.
      (Tak tylko nieśmiało zauważam, że opowiadanie ma autora, nie autorkę.)

      Usuń
    2. Rany, przepraszam! Po prostu praktycznie wszędzie, gdzie się nie trafi, piszą dziewczyny, dlatego tak... Ale mi teraz wstyd za takie stereotypowe myślenie.
      A z Aragogiem chodziło mi o to, że nie chciał tu być postrzegany jako ktoś, kto od razu po zobaczeniu człowieka myśli o nim, jak o zwierzynie do upolowania, a w oryginale mu to różnicy nie robiło, skoro pozwolił na to swojemu gatunkowi, mimo że on sam nic nie zrobił. Stanie bezczynnie, widząc zbrodnie to dla mnie prawie to samo co doprowadzić do zbrodni, niezależnie od sytuacji, a prawie wcale nie robi wielkiej różnicy.
      Jeszcze raz przepraszam za wzięcie cię za kobietę, po prostu nie widziałam jeszcze chłopaka, który pisze tak dobrze i przy tym tak ładnie w stylistycznym sensie, a do tego nie jest światowym pisarzem (choć np. taki Coben jest sławny, a według mnie nie pisze aż tak dobrze). Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe, naprawdę.

      Usuń
    3. W porządku, biorę pod uwagę, że ta strona blogosfery jest mocno sfeminizowana, nie ma co się obrażać o ewentualne pomyłki.
      Jeśli o akromantule chodzi, to trzeba brać pod uwagę, że pomimo ludzkiego intelektu, mają zwierzęcą emocjonalność. Aragog szanował Hagrida, wiele mu zawdzięczał i z tego powodu zależało mu na jego bezpieczeństwie (nawet okazał troskę o niego, gdy Ron i Harry powiedzieli, że półolbrzym został zamknięty w Azkabanie). Jego "empatia" nie sięgała jednak tak daleko, by zrozumieć, że... zjedzenie przyjaciół Hagrida wyrządzi mu emocjonalną krzywdę. Ba, całkiem beztrosko pożegnał się słowami "żegnajcie, przyjaciele Hagrida!". Ciężko mi oceniać akromantule na poziomie moralnym, wydaje mi się, że już dużym sukcesem pedagogicznym Rubeusa było nakłonienie Aragoga do niejedzenia ludzkiego mięsa i nie sądzę, by dało się je wychować na bardziej etyczne.
      Choć dziwne, że Hagrid zakazał Aragogowi spożywania TYLKO ludzkiego mięsa. Wygląda na to, że centaurze mógł jeść bez wyrzutów sumienia. :P

      Usuń
  3. Jestem zachwycona opowiadaniem. Będę czytac regularnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo miło mi to czytać, dziękuję za komentarz. :)

      Usuń
  4. Rozdział, jak zazwyczaj, świetny, ale ja nie o tym chciałam. W wersji na komórki ostatnie zdanie jest w innym kolorze, dałoby sie cos z tym zrobić? Chciałam jeszcze tylko powiedzieć, ze masz we mnie cicha, ale wierna czytelniczkę; twoje opowiadanie jest jednym z najlepszych, jakie ostatnio czytałam.

    E.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym zdaniu coś się zepsuło z htmlem, poprawię.
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
  5. cześć :) trafiłam na ten blog dzieki Wrażliwiątku i zdecydowanie nie żałuję. Może być trochę chaotycznie, bo komentuję zbiorczo, wybacz.
    Nie da się ukryć, że to opowiadanie potterowskie jest bardzo, bardzo oryginalne. Nie chodzi o sam wybór "pokolenia", ale o sposób pisania i przedstawiania szkolnej rzeczywistości. No a przede wszystkim o Gęś (<3). Dawno nie czytałam czegoś tak zaskakującego w tej materii, może nawet nigdy? A przy okazji naprawdę świetnie napisanego.
    Kiedy zaczęłam pierwszy rozdział, przez dłuższą chwilę byłam pewna, że to nie historia autorska. Tak więc zdziwiłam się nieco, jak okazało się, że dzieci dokuczają dziewczynce... na terenie Hogwartu. To był bardzo oryginalny początek i wiedziałam już wtedy, że będę czytać dalej, nawet jeśli czułam się też nieco zdezorientowana. Bo to był najlepszy rodzaj zaskoczenia, jakie autor może zaserwować czytelnikowi.
    Nie będzie chyba żadną nowością, jak powiem, że kocham Gęś i proszę o więcej bonusów z jej perspektywy. Zdaję sobie sprawę, że ona i Morrigan to bardziej złe niż dobre istoty, a już z pewnością niebezpieczne. Nie potrafię jednak nie ubóstwiać żadnej z nich. Gęś nie jest chyba tym ptakiem z legendy, podejrzewam, że byłaby w stanie robić gorsze rzeczy niż drozd, ale wydaje się o wiele inteligentniejsza niż ludzie. Zastanawia mnie bardzo, jak to się stało, że nauczyciele pozwolili dziewczynce ją trzymać. Nie muszę chyba dodawać, że sama Marrigold też cholernie mnie zastanawia. Jestem prawie pewna, że jak już cos mówi, to nie kłamie, więc dlatego podobnie jak Maurrice'a przeraża mnie, ale jednocześnie wprawia w osłupienie to, jak dziwacznie reaguje na różne rzeczy. Nie można powiedzieć, że ona nie czuje emocji. Mimo wszystko, kiedy zauwazyła zagrożenie w Rosier, to zareagowała. Jest przywiązana zarówno do Gęsi, jak i Maurrice'a. Ale jak jedenastoletnia dziewczynka może w taki sposób mówić o ludziach, własnych rodzicach, którzy nie żyją, jak może... jak może taka, jaka jest?! To nienormalne, zdecydowanie Cóż, wydaje sie prawie pewne, że ona nie jest po prostu jedenastoletnią dziewczynką. Ale kim jest? To, w jaki sposób ją przedstawiasz, jest niesamowicie tajemnicze i niesamowicie wciągające. Trochę szkoda, że nie wiemy dokładnie, jak ona wygląda, ale czern Gęsi oddziałuje na wyobraźnię. Mam jednak pewne zastrzeżenie merytoryczne: na początku wydawało mi się dziwne, że Maurice nie znał wcześniej tej dziewczynki, skoro własciwie wszyscy, nawet siódmoklasiści, ją znali i to jakby od dawna. Dlatego jeszcze mniej logiczne wydało mi się to, kiedy okazało się, że skoro dopiero niedawno zaczął się październik, to już na początku, we wrześniu, praktycznie wszyscy wiedzieli o Morrigan i Gęsi, i o tym, co potrafią jako duet. Tzn. o tym, że mała dziewczynka ma takiego ptaka, mogli wiedzieć, bo trudno tego nie zauważyć (Maurice najwyraźniej przespał ucztę powitalną xD), ale skąd tak szybko uznali, że stanowi zagrożenie? nie mówię o dzieciach, które jej dokuczały, ale o starszych uczniach. Wydało mi się to nieco naciągane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli przeszłam uwag, to może będę kontynuować. Brakowało mi początkowo jakiegoś odniesienia. Brakowało mi powiedzenia, że rozpoczał się rok szkolny. Przez długi czas wydawało m się, ze Tom musi być na tym samym roku co Maurice, a później okazało się, że jednak nie. To skąd się znają aż tak dobrze? NIe rozumiem swoją drogą, czemu M. tak zależy na opinii piętnastolatka. Na początku brakowało mi też innych ludzi. Maurice jest artystą, a więc może nie zależy mu aż tak na znajomościach, ale mimo wszustko wydawało mi sie naprawdę dużą luką to, że nie wiedizeliśmy tak długo nic o jego współlokatorach czy innych uczniach z rocznika (z drugiej strony M. twierdzi, że lubi rozmawiać z ludźmi, a na początku gadał tylko z Marrigold i bibliotekarzem, co trochę kłóci się z późniejszymi rozdziałami). Wytłumaczenie z siostrą było bardzo dobre i bardzo ładnie przestawione, w formie dialogu ze współlokatorami, ale wydaje mi się, że powinieneś wcześniej przynajmniej wspomnieć o znajomych Maurice'a. Szczerze mówiąc, OC cały czas mi się mylą. Przez brak opisów poszczególnych postaci nie sposób jest sobie to uporządkować. Sama też popełniam ten błąd, który został mi niedawno uświadomiony... Owszem, pamiętam, że jeden kolega zaatakował nieco Maurice'a, a drugi próbował go bronic, pamiętam też wyjątkowo dziwną Gryfonkę, którą Maurice namówił na poszukiwanie pierścionka Marrigold. Ale bez jakiegoś tła, opisu tych postaci, nie mogę wyrobić sobie o nich głębszej opinii. Na przykład... dlaczego ta Gryfonka jest aż tak dziwna? Skąd Maurce ją zna? Skąd zna na przykład taką Martę, która zapewne jest przyszłą Jęczącą Martą, i dlaczego nie napisałeś więcej o dręczeniu tej dziewczyny?
      więcej zastrzeżeń właściwie nie mam. Piszesz bardzo dobrze i dość specyficznie, ale mi to odpowiada. Rzadko zdarza się brak przecinka albo jakiś inny, niewielki błąd bądź powtórzenie. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się, że łaczysz ze sobą postaci z różnych domów. jeszcze bardziej to, że Maurice to artysta. Zarówno wiesze, jak i gra na pianinie w pełni mnie przekonują. Chyba sam musisz się na tym znać, bo opisujesz to bardzo profesjonalnie, za co kolejny ogromny plus. Uważam za świetny pomysł autorskie pomysły w stylu legend, jak również niespotykane pochodzenie głównego bohatera. Podoba mi się, że wplątujesz w to opowiadanie wiele postaci znanych z sagi (o, co do Flitwicka, nadal nie rozumiem, co złego jest w jego wybrance, szkoda, że tego nie napisałeś w odpowiednim miejscu). Jest, jak już wspomniałam na początku, bardzo nietuzinkowo! Również styl taki jest i bardzo mi odpowiada.
      Na koniec jeszcze kilka słów o głównym wątku: właściwie znajomość siedemnastolatka z jedenastolatką brzmi dziwnie i JEST dziwna, choć w innym sensie, niż można by to napisać. Z jednej strony chciałabym, żeby Maurice rozgryzł Morrigan i Gęś (co chyba jest jednak niemożliwe), a z drugiej strony czuję, że to niebezpieczne. Ale i tak nie mogę prosić o nic innego. Obawiam się jednak, że może mieć to związek z Tomem... aż dziwne, że Morrigan z Gęsią nic o nim nie mówią, tzn. czegoś więcej. Choć własciwie Gęsi może się podobać Riddle, kto Ją tam wie :D.
      Zapraszam na moje opowiadanie: niezależność-hp.blogspot.com i czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.

      Usuń
    2. A, i uwielbiam Finleya :D totalnie go kocham, no i te Hufflepunkty :D on i Gęś :*:*

      Usuń
    3. Jak miło poczytać taki długi komentarz! :D
      Spróbuję odnieść się do wszystkiego, jeśli coś pominę, to proszę zwrócić uwagę. ;)
      1. To nie jest tak, że Morrigan i Gęś istniały całkowicie poza świadomością Maurice'a. Maurice w pierwszym rozdziale zdziwiony obecnością Gęsi, więc można domniemywać, że wiedział o jej istnieniu (nawet planowałem gdzieś umieścić fragment w stylu "słyszałem o dziewczynce z gęsią, ale...", tylko nie pamiętam dlaczego z niego zrezygnowałem). Akcja opowiadania chwilowo obejmuje trochę ponad trzy tygodnie, zaczyna się mnie więcej w połowie września. Reakcje bohaterów nie zlewają się w jedną wielką histerię - w ten sposób reagują raczej rówieśnicy Morrigan, których najbardziej może przerażać jej zachowanie. Ze starszych - jedna uczennica ma problem z Gęsią, drugi stwierdza, że nawet lubi dziewczynkę, Finley tylko stoi na straży regulaminu, ale nie wydaje się, by sam dostrzegał w tym duecie coś strasznego. Każdy reaguje trochę inaczej i ma inną tolerancję na "dziwność" dziewczynki. Mniej więcej podobną uwagę miały oceniające na pomackamy i przyznałem, że powinienem zarysować w pierwszym rozdziale, że Maurice coś tam o Morrigan słyszał, ale reakcje starszych uczniów nie wydają mi się jakoś mocno przesadzone.
      2. Tom i Maurice zapoznali się bardziej na spotkaniach Klubu Ślimaka, do którego obydwaj należą. Co więcej, tak naprawdę dzieli ich tylko rok różnicy. Maurice urodził się w 1925 roku, Tom w 1924. Riddle po prostu miał pecha i przyszedł na świat po pierwszym września, a jak wiemy z serii, naukę w danym roku szkolnym zaczynają dzieci, które do jego rozpoczęcia ukończą pełne jedenaście lat. Ten sam los spotkał między innymi Hermionę Granger, która jest rocznikowo starsza od Rona i Harry'ego. ;)
      W każdym razie - dlaczego Maurice'owi tak bardzo zależy na opinii Toma? Jeszcze to wyjaśnię, to nie jest przypadkowe. :)
      3. "z drugiej strony M. twierdzi, że lubi rozmawiać z ludźmi, a na początku gadał tylko z Marrigold i bibliotekarzem, co trochę kłóci się z późniejszymi rozdziałami" - lubić a umieć to dwie różne rzeczy. ;) Maurice jest mocno przewrażliwiony, jeśli chodzi o to, jak zostaje odbierany przez otoczenie, co trochę "blokuje" możliwość swobodnej rozmowy. Zdarzają mu się krótkie pogawędki z innymi, nie jest całkiem odludkiem, ale jak przyznał Morrigan, nie ma bliskich przyjaciół.

      Usuń
    4. 4. Większość OCek jest wyłącznie tłem. Niedobrze, jeśli się zlewają w jedność, przejrzę poprzednie rozdziały pod tym kątem, ale to też nie tak, że wszyscy muszą Wam zapadać w pamięć. Większość to gwiazdy jednego rozdziału.
      5. Co do tego skąd Marta i Maurice się znają - oboje należą do jednego domu, co więcej, Marta jest obecnie na trzecim roku, jeśli dobrze pamiętam. Myślę, że dwa lata to dość, by przynajmniej zapamiętać jej imię i zorientować się, że reszta Krukonów specjalnie jej nie lubi. Nie napisałem więcej o jej dręczeniu z dwóch powodów. Raz, dopiero poruszyłem ten wątek, nie ma potrzeby, by od razu go rozwijać i zakończyć na przestrzeni jednego rozdziału. Dwa, staram się trzymać narracji pierwszoosobowej, która nie pozwala mi rozwlekać się nad różnymi tematami w zupełnej dowolności. Mogę pisać o tym, o czym w danej sytuacji mógł pomyśleć Maurice. Nad Martą nie dumał długo, bo skupiał się na zupełnie innej sprawie. Gdybym zdecydował się na narrację trzecioosobową, miałbym przywilej robienia długich dygresji na różne tematy.
      6. Do wybranki Filiusa Maurice nie ma zastrzeżeń, miał obawy w stosunku do jej rodziny. ;) Nazwał ją "Marianne Bulstrode" (Bulstrode - znany czystokrwisty ród), tymczasem Filius nie tylko nie może pochwalić się nieskazitelnym rodowodem, ale również nie jest do końca człowiekiem. Łatwo dowiedzieć się, co by się działo, gdyby ich romans wyszedł na jaw.
      Dzięki bardzo za komentarz! :D

      Usuń
    5. Wiedziałem, że o czymś zapomnę.
      "Zarówno wiesze, jak i gra na pianinie w pełni mnie przekonują. Chyba sam musisz się na tym znać, bo opisujesz to bardzo profesjonalnie." - właśnie nie, heh. Talentu poetyckiego nie mam za grosz, nawet więcej, za poezją nie przepadam i rozumiem ją najwyżej w trzech czwartych. ;) Do muzyki mi trochę bliżej, ale absolutnie nie można mnie nazwać artystą, gram dla przyjemności samego uczenia się i to na dużo mniej wymagającym instrumencie niż fortepian. Zwykle staram się dobrze przygotować do tego, co piszę, nawet jeśli opowiadanie to dla mnie wprawka, to zależy mi na jej jakości.

      Usuń
    6. No tak, założyłam, ze różnica jest dwuletnia, ale w Hogwarcie faktycznie rożnie to bywa :D opis zwiazany z gra na fortepianie miał profesjonalne wstawki, stad moje założenie, ale jeszcze bardziej chwali sie porządny research. Czytałam tez komentarze na dole :D najbardziej podoba mi się mugol wiedzący o magii, napisz o tym prosze :) zapraszam takze na nowosc na Niezależności :)

      Usuń
  6. Przed chwila przeczytałam twój komentarz, w którym pisałeś, ze myślałeś nad napisaniem ff o córce Voldemorta. Błagam, napisz to, ja pragnę tego opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam też pomysł na ff o mugolu, który jako dziecko jest świadkiem magicznej katastrofy, ale ministerstwo pomija go przy czyszczeniu pamięci. Dorasta jako dziwak, który próbuje udowodnić światu, że MAGIA ISTNIEJE, aż w końcu w wyniku różnych perypetii zostaje wmieszany w wojnę czarodziejów.
      I na takie z akcją osadzoną w Durmstrangu, z fabułą mocno inspirowaną "Małą Księżniczką", bo why not.
      Muszę wybrać jedno!

      Usuń
    2. Och. :D Może któryś z tych pomysłów dałoby się wykorzystać w jakiejś miniaturce?

      Usuń
    3. Pewnie dałoby się, tylko kto ją za mnie napisze? :D
      Tak na poważnie, może się wezmę za jakiś krótszy projekt poboczny, pomimo mojej determinacji, by skończyć MMJD, czasem mam ochotę odpocząć od tych bohaterów (patrzę na ciebie, Maurice).

      Usuń
    4. Imho świat potrzebuje córki Voldemorta i opowiadania o mugolu, co w magię wierzy. To o Durmstrangu to chyba jednak dałoby sie ogarnąć jako miniaturkę, tylko jednak dość długa. No, ale i tak przeczytam wszystko co napiszesz :)

      Usuń
    5. No to spróbuję tak zorganizować czas, by wszystkie te fanfiki dla Was spisać. ;)

      Usuń
    6. Dzię-ku-je-my!

      Usuń
    7. Ja się podłączam pod prośbę o córkę Voldemorta! :D

      Usuń
  7. Hej, ocena się właśnie ukazała. Link do niej: http://wspolnymi-silami.blogspot.com/2016/08/84-ocena-bloga-morrigan-mard-jest_14.html
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Rozdział mi się podobał.
    Trochę wrażeń (z dystansu, bo przeczytałam już w dniu publikacji, ale komentowanie to trudna sztuka i wymaga czasu):
     Jak dla mnie wygląda to na przemieszczenie (mechanizm obronny polegający na przesunięcie uczuć z jednego obiektu [Aspen] na inny [Morrigan], bezpieczniejszy, albo bardziej dostępny). Niech Maurice sądzi, co chce na ten temat, ale tak się przeciw temu zapierając, raczej potwierdza swój problem (wyparcie). W ogóle jestem przekonana, że Morrigan się w nim zakochała (oczywiście jej zakochanie to coś innego niż to, co powszechnie kryje się pod tym słowem, raczej coś w stylu: pragnienia posiadania, przywiązania i poczucia kontroli), tak jak mówiła Priscilla.
     Zastanawiam się, dlaczego Marucie ma takie opory przed małżeństwem z Priscillą. Sam stwierdził, że nie trafił na najgorszą narzeczoną – Priscilla jest ładna i sympatyczna, wydaje się też cicha i raczej bezproblemowa. Czego mógłby chcieć więcej? Jako arystokrata i tak zostanie wyswatany i musi o tym wiedzieć i być na to przygotowany w zasadzie od zawsze. Więc dlaczego przeszkadza mu Priscilla? (W tej chwili uroiłam sobie, że może zaplanowałeś dla niego związek z Morrigan, gdzieś… w przyszłości, ale to pewnie nie to?). Może warto by było wrzucić gdzieś w tekst jakąś wskazówkę, dlaczego Maurice tak się przed narzeczeństwem wzdraga? Owszem, napisałeś, że nie chce się żenić w ogóle (to zasugerował), ale w tej chwili nie wiem, i mogę się tylko domyślać, dlaczego: czuje się niedojrzały i niegotowy, więc boi się, że tak szybko skończy się jego młodość, czy może raczej jest romantykiem i czeka na miłość swojego życia? A może jest homoseksualny (i czeka na niego romans z Tomem?XD) Nie mając informacji na temat tego, co nim kieruje, odbieram ten jego lęk jako trochę przesadzony (bo niezrozumiały).
     Podoba mi się postać Marty. Zdecydowanie w punkt, jest jęcząca, ale nie przesadzona. Naprawdę wygląda na kogoś bardzo zmaltretowanego przez innych.
     Scena z Aragogiem w moim mniemaniu bardzo kanoniczna. Podoba mi się, że próbujesz oddać książkowy styl wypowiedzi Hagrida.
     Lubię Finley’a – to znaczy, uważam go za nadętego dupka, ale trzeba przyznać, że ma charakter i miło się o nim czyta. W pierwszej chwili nie pasował mi do Hufflepuffu, ale z drugiej strony, gdzie indziej mógłby się odnalexc taki obsesyjny perfekcjonista? Nadaje pikanterii temu puchatemu Hufflepuffowi. No i – jak się okazuje – ostatecznie jest całkiem miłym gościem. Tak przy okazji, po przejrzeniu komentarzy, nie zauważyłam, żeby ktoś zwrócił na to uwagę, a to powinno być dla Ciebie dosyć istotne. To melduję, że zauważyłam dwukrotne odniesienie do monety Maurice’a. Mój pomysł na to jest taki: Maurice nie wiedział, czy woli trafić do Ravenclawu czy Hufflepufu, a wiedząc, że Tiara bierze pod uwagę sugestie uczniów, rzucił monetą (bo sam nie mógł się zdecydować). Oczywiście nie robił tego, siedząc na krześle z Tiarą na głowie. Raczej wcześniej, może w pociągu do Hogwartu?
     Co do linii – ciekawie, spodziewałam się raczej, że Morrigan widzi linie losu, że to raczej widzenie przyszłości, niż dostrzeganie związków pomiędzy ludzmi. Zaskoczyłeś mnie.
     Z innej beczki, tak bardziej ogólnie: ktoś stwierdził, że mylą mu się postacie epizodyczne. Mnie nie, więc nie sądzę, aby to była wina tego, jak to przedstawiłeś. Raczej czegoś innego. Niemniej, ja zrozumiałam Twoje intencje, że ci bohaterowie są niejako bohaterowi jednego rozdziału (zazwyczaj) i nie są zbyt istotni dla historii, poza Maurice’em, Morrigan i Tomem (Trójkątem opowieści). Za to mnie doskwiera coś innego: to już 8. Rozdział, a wciąż nie wskazałeś żadnego celu, do którego historia ma zmierzyć. Chodzi mi choćby o sugestię odpowiedzi na temat: po co ta opowieść? Do czego to ma zmierzyć? (mamy na razie cel poboczny: przedstawienie, ale wątpię, żeby o to chodziło). W tej chwili Twój tekst wygląda bardziej na zbiór scenek niż powieść (mamy tylko jeden wyraźny wątek: relacja Maurice’a z Morrigan).
    Szukaniem błędów zajmę się później. Pozdrowionka,
    ~DeathAwaits

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Tak, jego reakcja podczas rozmowy z Conlethem i Ethanem była nerwowa, co więcej, zamiast próbować przekonać ich, że nie mają racji, wolał wywołać poczucie winy w chłopakach i uciąć niewygodny temat. W narracji pierwszoosobowej nie mogę wprost pisać o tym, z czego bohater nie zdaje sobie sprawy, fajnie, że ktoś to jednak wyłapuje i poddaje analizie.
      2. Uspokajam, nie planuję żadnego związku między Mauricem i Morrigan. Nawet gdyby Morrigan była już dorosła, taki motyw w stylu "wychowam sobie żonę" wydaje mi się co najmniej kontrowersyjny. A co do powodów, dla których Maurice nie chce się żenić; te przedstawione przez Ciebie nie wykluczają się wzajemnie. Wyjaśnię to w końcu, po drodze sypnąłem paroma wskazówkami, ale chyba nie dość jednoznacznymi.
      3. Do tego zainspirował mnie jeden dialog, który usłyszałem jeszcze za czasów gimnazjum. Bohaterki scenki, powiedzmy, Kasia i Beata, chodziły razem do jednej szkoły podstawowej, Beata była kiedyś gnębiona. Przy rozmowie w szerszym, klasowym gronie, Kasia zwróciła się bezpośrednio do Beaty:
      - Ty się bardzo zmieniłaś. Kiedyś mało kto cię lubił.
      Na co Beata cierpko:
      - Zauważyłam. Nie traktowaliście mnie za dobrze.
      - No wiem, że trochę się z ciebie naśmiewaliśmy, ale cały czas ryczałaś - stwierdziła beztrosko Kasia.
      Beata nic nie odpowiedziała, ale pamiętam, że mi się zrobiło trochę smutno. Myślę, że z Martą było bardzo podobnie. Dlaczego wszyscy śmiali się z Jęczącej Marty? Bo wiecznie jęczała. Dlaczego jęczała? Bo wszyscy się z niej śmiali.
      4. To trudne, tym bardziej, że ciężko idzie mi wyobrażenie sobie Hagrida jako dziecka, może dlatego, że jako dorosły był taki, hm... zatrzymany w czasie, w rozwoju emocjonalnym? Bardzo łatwo zaprzyjaźnił się z dziećmi i nie był to rodzaj przyjaźni, który zwykle rozwija się między dzieckiem i dorosłym, gdzie niespokrewniony dorosły staje się kolejnym opiekunem, powiernikiem, pełniącym też jakąś rolę wychowawczą. Hagrid emocjonalnie po prostu odnajdywał się w kontaktach z dziećmi, rozmawiał z nimi jak równy z równym, wtajemniczał je w swoje problemy i nie raz narażał przez to ich bezpieczeństwo. Wciąż lubię tę postać, tak zaznaczam. :D
      5. Z monetą - bardzo blisko!
      6. Morrigan powiedziała, że linie "są między ludźmi i w ludziach". Linie to trochę szersze pojęcie, będę je wyjaśniał w dalszych rozdziałach. Zastanawiałem się, czy nie zrobić tego już tutaj, ale nie chciałem przeładować czytelnika informacjami.
      7. Akcja przyspieszy po przerwie świątecznej, ale do tego momentu trochę się zadzieje. Główną fabułę mam już rozplanowaną, więc to nie jest tak, że poszczególne scenki są zapchajdziurami, pisanymi w nadziei, że odpowiedź na pytanie "co dalej?" w końcu mi się przyśni. ;)

      Usuń
  9. Gdzie nowy rozdział? Tęsknimy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety to ultraszybkie tempo dodawania nowych rozdziałów trochę musi zwolnić, mam nową i bardziej czasochłonną pracę. Spokojnie, niczego nie porzucam, piszę w wolnej chwili.

      Usuń
  10. Mój komentarz będzie krótki, bo w moim obecnym stanie próby napisania czegoś dłuższego spełzły na niczym. Uwielbiam Morrigan. Początkowo myślałam, że jest jasnowidzem, ale gdy wspomniała o 20 lipca, uznałam, że moja teoria jest błędna. Bardzo fascynują mnie te Linie i to, co dzięki nimi dostrzega i nie mogę się doczekać, kiedy nieco bardziej wyjaśnisz, jak dokładnie to wszystko działa. Gęś również fascynująca, chętnie zobaczyłabym kolejny dodatek z jej perspektywy. No i Maurice jako główny bohater i narrator sprawdza się znakomicie: polubiłam go, sposób, w jaki patrzy na świat i po prostu nie potrafiłabym go nie lubić, skoro jest tchórzem i jest tego świadomy, dokładnie tak jak ja. :D
    Po prostu chciałam pogratulować Ci wspaniałego opowiadania, bo rzadko kiedy spotykam coś tak interesującego, oryginalnego i ładnie wykonanego. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych rozdziałów, Toma i całej akcji z Komnatą Tajemnic. (Kocham Cię za wybranie pokolenia Toma i akurat tego roku jego nauki, po prostu kocham).
    Pozdrawiam Cię serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę więcej o Liniach już niedługo. ;)
      Dzięki za komentarz, naprawdę miły!

      Usuń
  11. Zapowiedź nowego serialu luźno opartego na motywach MMJD: http://zapisz.net/images/590_housemards.jpg
    Szykuje się niskobudżetówka, ale zawsze to coś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W roli Maurice'a Dummonda Kacper Kuszewski. <3

      Usuń
    2. Wciąż prowadzony jest casting do roli Gęsi Mard.

      Usuń
  12. Hej!
    Kiedyś obiecałam obszernie skomentować i poszukać błędów w jednym ze starych rozdziałów. Wtedy akurat byłam strasznie zabiegana i nie miałam czasu, a pózniej (choć wstyd się przyznać) zapomniałam o opowiadaniu. Chciałam wiec tylko dać znać, ze nadrabiam rozdziały i ciagle śledzę bloga, a obietnicy wyszukania błędów dotrzymam :)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy