piątek, 29 lipca 2016

VII. Tracę suwerenność

Co to za miejsce?
Rozejrzałem się ostrożnie. Długi, pusty, słabo oświetlony korytarz. Nie pamiętałem, jak się tutaj znalazłem, ale przecież w Hogwarcie znajdowało się wiele tajemnych przejść, które otwierały się w dziwnych, niespodziewanych momentach. Czasem wystarczyło zamknąć na kilka sekund oczy, by ocknąć się w kompletnie innej części zamku. Musiałem się zamyślić i nawet nie zauważyć, jak wszedłem… w coś. Obejrzałem się za siebie; powinienem zawrócić, ale koniec korytarza tonął w nieprzeniknionej czerni. Pójście w nieznane może było mniej rozsądnym pomysłem, ale wolałem już to, niż cofnąć się w ten mrok.
Po kilku kolejnych krokach coś błysnęło pod moimi stopami. Schyliłem się, by podnieść czarne pióro; zmarszczyłem brwi na jego widok. Teraz wydawało się całkowicie matowe, a jednak sekundę temu wyraźnie zalśniło.
Schowałem je do kieszeni. Kilka metrów dalej znalazłem kolejne, tym razem trochę większe.

– To nie jest zabawne – powiedziałem cicho, ale nikt mi nie odpowiedział. Zaczynałem odczuwać coraz silniejszy niepokój.
Podczas dalszej wędrówki napotykałem na coraz więcej piór, aż w końcu cała podłoga była pokryta kilkucentymetrową warstwą pierza. Już dawno przestało przypominać to gęsie – większość z nich wyglądała jak lotki dużych, drapieżnych ptaków, inne miały tak fantazyjne kształty, że prawdziwe wyzwanie stanowiło wyobrażenie sobie zwierzęcia noszącego coś podobnego na sobie.
Przystanąłem, dostrzegając w oddali jakiś kształt. Przez chwilę próbowałem go zidentyfikować, ale nie przypominał niczego mi znanego, podszedłem więc do niego i z pewnym zdziwieniem stwierdziłem, że to zwykłe przewrócone krzesło.
– Dziwne – mruknąłem, wyciągając rękę w stronę mebla; zaraz jednak cofnąłem ją i rozejrzałem się dookoła. – Ktoś tu jest? – dodałem głośniej. – Gęś…? Morrigan…? Ktokolwiek…?
Cisza.
Nabrałem powietrza w płuca i wypuściłem je powoli drżącym strumieniem. Nie wiedziałem, co tu się działo i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie chciałem w to brnąć głębiej.
Obejrzałem się przez ramię. Ciemność wydawała się jeszcze bardziej przerażająca niż wcześniej i jakby… bliższa. Objąłem się ramionami i zacząłem powoli iść do przodu.
Krzesło okazało się niejedynym meblem w dotychczas pustym korytarzu. Im dalej się zapuszczałem, tym więcej ich spotykałem. Naszła mnie absurdalna myśl, że wkrótce zginę, przygnieciony ciężarem piór, komód, szafek, foteli i stolików, ale nie wydawało mi się to możliwe. Kolejne przedmioty nie pojawiały się magicznie przed moimi oczami, po prostu w każdym kolejnym odcinku korytarza znajdowało się ich więcej.
Było to na swój sposób pocieszające. Coraz bardziej zagracona podłoga oznaczała zapewne, że zbliżałem się do końca pomieszczenia – a przynajmniej taką miałem nadzieję.
– Co ty robisz?
Zamrugałem. Na jednej z komód stała Morrigan – ręce założyła na klatce piersiowej, patrząc na mnie z mieszaniną niezrozumienia i złości.
– Nie wolno po nich chodzić! – zawołała. Pomyliłem się, uznając ją za zwyczajnie złą; teraz wydawała mi się wręcz wściekła.
Zrozumiałem, że mówiła o piórach. Szybko wskoczyłem na jedno z krzeseł.
– Przepraszam, nie wiedziałem – usprawiedliwiłem się, sam będąc tylko trochę zdenerwowanym. Obecność Morrigan, choć urażonej, mimo wszystko dodawała mi otuchy. – Nie wiem, jak to się stało, po prostu…
– Już za późno – przerwała mi dziewczynka.
– Za pó… – urwałem, czując dziwne ciepło rozlewające się od kieszeni marynarki. Wyciągnąłem z niej pióro; promieniowało gorącem, a jednocześnie w dotyku zdawało się miękkie.
Krzyknąłem z bólu i zaskoczenia, gdy zmieniło we wrzącą, czarną maź. W pierwszym odruchu machnąłem energicznie dłonią, chcąc pozbyć się substancji, ale ta powoli spływała z mojej skóry gęstymi kroplami, zostawiając bolesne ślady oparzeń.
– Morrigan! – zawołałem, ściskając zdrową ręką nadgarstek.
Dziewczynka patrzyła na mnie z wyrzutem i smutkiem. Odwróciła się i skoczyła zgrabnie na stolik do kawy.
Warstwa piór poruszała się leniwie.
Byłem przerażony.
– Morrigan!
Próbowałem ją doścignąć, ale nie potrafiłem jak ona skakać bez namysłu i lęku na kolejne meble. Z każdym następnym skokiem chwiałem się i miałem wrażenie, że spadnę.
– Morrigan!
Zatrzymała się dopiero, kiedy dystans między nami urósł tak bardzo, że lada chwila straciłbym ją z oczu. Dywan z piór zmienił się już całkowicie w ocean czarnej brei.
Bałem się coraz mocniej i chciałem uciec jak najdalej od bijącego gorącem podłoża, spróbowałem więc uczepić się najwyższego mebla pozostającego w moim zasięgu. Ledwo zdołałem wspiąć się na szczyt wiekowej szafy – mimo starań, by oszczędzić oparzoną dłoń, pod powiekami i tak czułem łzy bólu.
Z góry widziałem już, że nie zdołam uciec. Ta dziwna pochodząca z piór substancja pochłonęła wszystko wokół – z wyjątkiem stojącej spokojnie na blacie Morrigan.
Hej, Maurice.
Wyszeptałem bezgłośnie prośbę na pomoc. Wpatrywała się we mnie milcząco, aż wreszcie odwróciła wzrok.
Dlaczego to oglądasz?
– Nie mogę – powiedziała. Znowu spojrzała na mnie. – Maurice – wypowiedziała moje imię dziwnie miękko – wiesz przecież.
Wiesz, że możesz...
– Wiem – zgodziłem się drżącym głosem.
...po prostu...
– Nie jesteś… dość dobry. – Skrzywiła się lekko, wypowiadając te słowa.
...obudzić się?
Szafa przechyliła się raptownie. Nie zdążyłem w porę niczego się przytrzymać, ale spadając nie czułem już lęku.
...otworzyłem oczy.
Podniosłem się ostrożnie do pozycji półsiedzącej. Odetchnąłem głośno i schowałem twarz za dłońmi. Przez chwilę pocierałem skórę wokół oczu; naprawdę nie pamiętałem, kiedy ostatnio miałem tak paskudny sen. Pomimo jego absurdalnej natury trudno mi było potraktować go jako zwykły, pozbawiony głębszego sensu koszmar.
Kiedy odjąłem ręce od twarzy, zobaczyłem Morrigan.
Cofnąłem się raptownie, uderzając plecami o wezgłowie łóżka. Ze wstrzymanym oddechem i dłonią na sercu wpatrywałem się w dziewczynkę.
Filius zachrapał głośno, a Conleth wymamrotał coś niewyraźnie przez sen. Odczekałem kilka chwil, a kiedy upewniłem się, że żadnego nie zdołałem obudzić, odetchnąłem cicho.
– Co ty tu robisz? – Podniosłem wzrok na dziewczynkę.
– Miałeś takie Linie, jakbyś miał zaraz umrzeć.
– Och. Tak. Tak… – Potarłem nerwowo czoło. – Tak myślę.
– Czasem tak jest przy bardzo złych snach – stwierdziła ponurym tonem. – Nawet one mogą kłamać.
– Nie jesteś chyba zawiedziona? – zażartowałem bez przekonania.
– Nie. Niektórzy są ciekawsi, kiedy są żywi.
Bez słowa wygrzebałem się spod kołdry. Czułem się fatalnie. Dopiero po wyjściu z łóżka zauważyłem stojącą obok Morrigan Gęś. Poruszyła się, szeleszcząc piórami.
– Ciszej… – szepnąłem.
– Nie usłyszą nas. – Morrigan położyła dłonie na biodrach. – Ty bądź ciszej.
Wyszedłem na korytarz; było na nim przyjemnie chłodno. Dziewczynka i Gęś poszły za mną.
– Często masz koszmary? – zapytała Morrigan, zamykając drzwi.
– Czasem.
– Myślę, że mogę zrobić tak, żeby twoje ciało spało, ale głowa nie – stwierdziła po namyśle. – Wtedy nie będziesz mógł śnić.
Milczałem przez chwilę. Wstydziłem się, że w ogóle rozważałem tę propozycję.
– Nie… to chyba nie jest dobry pomysł.
Spokojnym krokiem przeszedłem do pokoju wspólnego. Spojrzałem w górę; w przeciwieństwie do sufitu z Wielkiej Sali, ten nasz nie był dokładną mapą nieba nad szkołą; namalowane na nim gwiazdy, choć lśniły jak prawdziwe, tkwiły nieprzerwanie w tym samym miejscu. Legenda głosiła, że Rowena Ravenclaw zleciła wykonanie gwieździstego fresku w dniu, kiedy „runęło dla niej niebo”.
Wyciągnąłem rękę do sufitu, choć przecież nie miałem najmniejszej szansy, by go dosięgnąć. Ciekawe, jaka siła zdołała rozłamać nieboskłon.
– Finley powiedział, że kiedyś wzruszyłeś się do łez na astronomii – odezwała się nagle Morrigan, tonem, jakby właśnie sobie o tym przypomniała.
– Hm? – Drgnąłem, wyrwany z zamyślenia. – Co za bzdura – mruknąłem z zażenowaniem. – Nie z wzruszenia, tylko przypomniałem sobie coś… kolosalnie smutnego.
– My nie lubimy gwiazd. Mi się nie podobają, a dla Gęsi są za daleko, by je zjeść.
Uśmiechnąłem się lekko.
– Gwiazdy same w sobie nie są aż tak interesujące… ale tyle w nich historii. – Popatrzyłem na chwilę w okno, na prawdziwe niebo, by zaraz znów spojrzeć na dziewczynkę. – Jak tu weszłyście? Rozwiązałaś zagadkę?
– Prawie. Gęś podpowiedziała.
– Gęś? – zdziwiłem się. Ptak uniósł łebek trochę wyżej. – Jak brzmiała ta zagadka?
Gdy tylko przybywam, czegoś ubywa. Choć bezsprzeczne me istnienie, sama jestem mniej niż cieniem – wyrecytowała Morrigan.
Zamrugałem i pełen złych przeczuć podszedłem do drzwi. Ziała w nich dziura dość spora, by przecisnęły się przez nią obie.
Przechyliłem tylko głowę, patrząc na ślady po tym akcie dewastacji z pewnym zrezygnowaniem. Jak niby miałem to wytłumaczyć? Nawet gdybym chciał, by Gęś za to odpowiedziała, wskazanie jej jako winnej ośmieszyłoby mnie przed profesor Merrythought. Nasza opiekunka domu z góry odrzucała każdy wniosek czy pomysł nie dość dla niej rozsądny, a oskarżanie o włamanie ptaka gospodarczego mijało się całkowicie z rozsądkiem.
Ukucnąłem przed dziurą i dotknąłem jej krawędzi.
– Nie wiem, jak udało jej się to zrobić, nie budząc nikogo – westchnąłem.
– Gęsi udaje się wiele rzeczy – odpowiedziała Morrigan.
Pokręciłem głową i wstałem, by zawrócić do sypialni. W progu pokoju wspólnego przystanąłem na moment.
– Nie zobaczą was? – zapytałem, odwracając się przez ramię do dziewczynki.
– Nie.
Miałem nadzieję, że tym razem nie żartowała – Morrigan nie była jednak głupia i zapewne domyślała się, że dla wielu nauczycieli niszczenie mienia szkoły stanowiło poważne pogwałcenie regulaminu. Poszedłem więc dalej i, wahając się tylko trochę, stanąłem nad łóżkiem Filiusa.
– Hej, Filiusie… śpisz? – To zapewne zabrzmiało całkiem głupio, zważywszy, że przed chwilą smacznie chrapał.
Nieco skrzywiony uchylił jedną powiekę, po czym potarł oczy.
– Teraz już nie. – Zasłonił dłonią usta, nim ziewnął. – O co chodzi?
– Wybacz, że cię obudziłem, ale zdarzył się pewien… wypadek…
Filius wyglądał na zdziwionego.
– A-ale wypadek jakiej natury? – bąknął.
– Może lepiej sam to zobacz. W każdym razie byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś usunął jego… – Odchrząknąłem – konsekwencje.
Posłał mi podejrzliwe spojrzenie i wyskoczył z łóżka, zgarnąwszy z szafki nocnej różdżkę. Zaprowadziłem go do pokoju wspólnego. Z początku rozglądał się, wciąż trochę zaspany, a nie napotkawszy spojrzeniem niczego, co mogłoby być rezultatem straszliwego wypadku, otworzył usta, by zapewne mnie o to zapytać – ale w tej samej chwili jego wzrok spoczął na dziurze w drzwiach.
Wpatrywał się w nią przez kilka sekund. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio widziałem na jego twarzy wyraz tak czystego zdumienia.
– Na Rowenę, jakżeś to zrobił? – wydusił z siebie w końcu, podchodząc do drzwi.
Przygryzłem dolną wargę i wzruszyłem ramionami.
– Przecież one są zaklęte – kontynuował wyraźnie przejęty Filius. – Nic nie powinno z taką łatwością ich uszkodzić… – Dotknął różdżką krawędzi dziury, marszcząc przy tym brwi. – To… jesteś pewien, że ty to zrobiłeś? – Obejrzał się na mnie przez ramię.
– Testowałem… coś – bąknąłem.
– Coś…?
– Zaklęcie.
– Jakie?
Hawwāmtī mumtil'ah bi'anqalaysūn – powiedziałem bez zastanowienia.
– No tak… nawet nie próbuję tego powtórzyć – mruknął Filius. – Zaklęcia ochronne niekoniecznie musiały być tak wszechstronne, by działały na arabskie klątwy. – Stuknął różdżką w drzwi, mamrocząc coś pod nosem. Brakujący fragment drewna odrósł nagle; Filius odwrócił się, patrząc na mnie ze sceptycznym wyrazem twarzy. – Dziwne. Nie zachowało się jak uszkodzenie natury magicznej. Takie nie dałoby się zreperować tak prostym czarem.
– Nie mam pojęcia, to ty lepiej znasz się na zaklęciach. – Rozłożyłem bezradnie ramiona. – Może źle przepisałem tę formułę – dodałem po namyśle.
– Słowotwórstwo w zaklęciach przynosi czasem zaskakujące skutki – zgodził się Filius, choć bez specjalnego przekonania w głosie. – Jak miało działać to zaklęcie?
– Miało rozprowadzić delikatną woń jaśminu…? – zaproponowałem niepewnie.
– Tak… pewnie. – Filius uśmiechnął się samymi kącikami ust. – Przyjmijmy taką wersję.
– Przyjmijmy – zgodziłem się natychmiast.
Wydawał się rozbawiony i jakaś część mnie chciała dowiedzieć się, jakie działanie zaklęcia on zakładał, ale z drugiej strony nie byłem pewien, czy to naprawdę dobry pomysł.
– Wracam do łóżka – poinformował mnie. – Dobranoc. – Nucąc coś cichutko pod nosem, wyszedł na korytarz.
Wypuściłem głośno powietrze z płuc i popatrzyłem na Morrigan. Dziewczynka stała wciąż w tym samym miejscu, Gęś natomiast poczłapała w stronę wyjścia. Profilaktycznie ją dogoniłem i otworzyłem drzwi, zanim uznałaby za stosowne znowu zrobić w nich dziurę.
– Dobranoc, Maurice – powiedziała Morrigan.
– Dobranoc.
Odprowadziłem je wzrokiem, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Przymknąłem powieki; byłem zmęczony, ale jednocześnie na tyle rozbudzony, by wiedzieć, że próba zaśnięcia nie miała szans na powodzenie. W końcu usiadłem na fotelu i zawiesiłem wzrok na oknie.


*


Obudziło mnie pełne dezaprobaty odchrząknięcie. Uchyliłem powieki, by zauważyć stojącą nad fotelem Wilhelminę.
Nie miałem pojęcia, jak to robiła, ale ze wszystkich Krukonów zawsze była najwcześniej gotowa do zajęć. Obojętnie, o której godzinie bym nie wstał, mogłem być pewien, że ona już zdążyła obudzić się, ubrać i zaczesać włosy w ciasny kok.
– Och – skomentowałem moje niezbyt przystające dżentelmenowi zaśnięcie w fotelu.
– Och – zgodziła się ze mną Wilhelmina, kręcąc głową. – Do łazienki i biegiem na śniadanie, Dummond.
– Przepraszam. – Wstałem pospiesznie, nawet nie kryjąc zażenowania. – To się już nie powtórzy.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Oddaliłem się szybkim krokiem, czując na sobie jej palące spojrzenie.
Nie pamiętałem, kiedy ostatnio byłem na nogach tak wcześnie. Zapinając guziki koszuli, myślałem o tym, że miałem do spożytkowania naprawdę długi dzień. Mógłbym poćwiczyć transmutację, albo chociaż wczytać się w kompozycję profesora Beery’ego – sam nie wiedziałem, która opcja była bardziej bolesna.
Odrobinę zaskoczyło mnie, że Wilhelmina najwidoczniej czekała na mnie w pokoju wspólnym. Siedziała w fotelu z wczorajszym numerem Proroka Codziennego rozłożonym przed twarzą. Na mój widok odłożyła gazetę na stolik i wstała.
Wyszliśmy razem i maszerowaliśmy ramię w ramię w dół schodów. Wilhelmina milczała, ale nigdy nie należała do rozmownych dziewcząt. Czasem mnie to w niej przerażało, choć oczywiście nie uważałem jej za złą osobę. Po prostu nie rozumiałem jej skrajnie pragmatycznego podejścia – potrzeba mówienia i zostania wysłuchanym wydawała mi się naturalna dla każdego człowieka.
Drzwi do Wielkiej Sali były otwarte na oścież i pomimo wczesnej pory dało się dojrzeć kilkunastu uczniów w środku. W drodze do stołu Ravenclawu ktoś zagrodził mi drogę.
Priscilla Rosier.
Zatrzymałem się zdumiony; Wilhelmina również przystanęła, unosząc lekko brwi.
– Cześć – przywitała się Priscilla, uśmiechając się nieśmiało.
– Cześć – odpowiedziałem, również wysiliwszy się na uśmiech, choć podejrzewałem, że wyszedł dość nerwowo.
Na jej widok nie mogłem powstrzymać gonitwy myśli. Mama napisała w liście, że pobyt w Maroku miał być dla mnie niespodzianką, zapewne powiadomiła mnie o nim bez konsultacji z ojcem. Czy przed dziećmi państwa Rosierów również trzymano wyjazd w sekrecie? Jeśli nie, czy Priscilla wiedziała, że rodzice postanowili mi o nim nie mówić? A jeśli tak, czy w jakiś sposób doniesiono jej, że mama nie dotrzymała tajemnicy?
– Piękna dziś pogoda – stwierdziła trochę niezręcznie Priscilla.
Zerknąłem szybko za okno; wyglądało na to, że słońce faktycznie wyjątkowo dziś dopisywało.
– To prawda.
Priscilla splotła ręce z tyłu i przygryzła dolną wargę, patrząc gdzieś w bok. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oczekiwała czegoś ode mnie, ale nie miałem pojęcia, co powinienem zrobić.
Tak naprawdę nie znałem Priscilli Rosier. Uczęszczaliśmy czasem na zajęcia i zdarzało nam się zamienić kilka słów, jednak nigdy nie zawiązaliśmy głębszej relacji. Skłamałbym mówiąc, że nie lubiłem jej wcale; po prostu do tej pory należeliśmy do zupełnie innych światów i ta niespodziewana kolizja wcale nie była mi na rękę.
Wilhelmina rzuciła krótkie spojrzenie na Priscillę, a potem zawiesiła wzrok na mnie. Uniosłem dyskretnie ramiona w odpowiedzi na niezadane pytanie.
Dopiero teraz, kiedy obie znajdowały się tak blisko, uderzył mnie kontrast między nimi. Surowe lico Wilhelminy i jej ascetyczne uczesanie dziwnie prezentowały się przy Priscilli, której jasne loki i delikatne rysy twarzy kojarzyły się z porcelanową laleczką.
– Profesor Slughorn powiedział, że szykuje dziś dla nas niespodziankę – odezwała się Rosierówna.
Uśmiechnąłem się lekko.
– W przypadku profesora Slughorna „niespodzianka” może oznaczać wiele rzeczy. Nie zdradził, co miał na myśli?
– Nie, zrobił z tego wielką tajemnicę. Mam nadzieję, że oszczędzi nam prezentacji albumu ze zdjęciami genialnych absolwentów.
– Tak, to byłoby dość rozczarowujące – zgodziłem się z odrobinę szerszym uśmiechem. Przechwałki na temat sukcesów dawnych uczniów nieodmiennie stanowiły jego główną rozrywkę.
– Zostawię was samych – stwierdziła Wilhelmina, nim minęła Priscillę.
Popatrzyłem za nią zdziwiony.
– Pomyślałam, że jeśli profesor przewidywałby pracę w parach, moglibyśmy działać razem – odezwała się bardzo szybko Priscilla, robiąc mały krok w bok, zasłaniając tym samym sylwetkę Wilhelminy. – Eliksiry to mój konik. To znaczy, nie sugeruję, że ty byś sobie nie poradził. – Uśmiechnęła się lekko. – Po prostu moglibyśmy być dobrą parą.
Ta niespodziewana propozycja wydawała mi się trochę dziwna.
– Nie wiem, czy profesor zezwoliłby na parę złożoną z członków dwóch różnych domów… – powiedziałem ostrożnie, ale dostrzegając rozczarowanie na twarzy Priscilli dodałem szybko: –  Jeśli nie miałby nic przeciwko temu, też nie widzę przeciwwskazań.
Skinęła głową.
– Do zobaczenia na lekcji – pożegnała się jeszcze z nieśmiałym uśmiechem, zanim odwróciła się i przeszła do stołu Ślizgonów.
Poczułem niewyjaśnioną ulgę, gdy dziewczyna się oddaliła. Coś podpowiadało mi jednak, że czegokolwiek oczekiwała, nie udało mi się jej usatysfakcjonować. Cóż, skoro zaproponowała współpracę, nie mogła darzyć mnie antypatią.
Spochmurniałem, gdy uzmysłowiłem sobie, że samą Priscillę też zapewne spotkała presja ze strony rodziców, by w ciągu tego roku szkolnego zbliżyć się do mnie. Nie chciałem, by ktokolwiek uważał za swój obowiązek zaprzyjaźnienie się ze mną, ani tym bardziej… wychodzenie za mnie.
Może powinienem być wdzięczny losowi? Z własnej woli nigdy nie ożeniłbym się z Priscillą, ale musiałem przyznać, że wielu młodych mężczyzn trafiało na dużo bardziej męczące czy odpychające narzeczone. Panna Rosier była całkiem przyjemna z wyglądu, a co ważniejsze, wydawała się miła.
Nieco zamyślony, dopiero po chwili zorientowałem się, że coś skubało nogawkę moich spodni. Odwróciłem się i bez zdziwienia jako sprawczynię zidentyfikowałem Gęś. Obok niej stała Morrigan; na jej zazwyczaj poważnej twarzy widniał grymas niezadowolenia.
– Nie będziecie dobrą parą – orzekła chłodnym głosem.
Zmarszczyłem lekko brwi zaskoczony jej zachowaniem.
– Miała na myśli, że pójdzie nam dobrze, jeśli będziemy pracować razem – sprostowałem.
– Wcale nie to miała na myśli.
– Morrigan – upomniałem ją – rozmawiałem z nią. Zresztą, dlaczego to cię interesuje? – dodałem obronnym tonem.
Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, po czym spojrzała na Gęś. Przez chwilę obie patrzyły na siebie w skupieniu.
Odchrząknąłem, zwracając na siebie ich uwagę.
– Możesz już sobie iść – orzekła lekceważąco dziewczynka.
Nabrałem gwałtownie powietrza w płuca, a Morrigan i Gęś, korzystając z mojego zdumienia, przeszły obojętnie obok. Odwróciłem się za nimi, ale zatrzymywanie ich nie miało najmniejszego sensu. Nie chciałem wzbudzać sensacji sprzeczką toczącą się na oczach wszystkich zgromadzonych w Wielkiej Sali.
Pokręciłem głową i ruszyłem w stronę stołu Krukonów. Przysiadłem się do Wilhelminy; dziewczyna ze spokojnym wyrazem twarzy obierała jabłko.
– Znalazłeś się, że tak to ujmę – odezwała się – między młotem a kowadłem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – mruknąłem, choć doskonale wiedziałem, co miała na myśli.
– Słyszałam plotki, ale ciężko było mi wziąć je na poważnie – kontynuowała Wilhelmina.
– Plotki?
– O tobie i Priscilli.
Uniosłem brwi. Nie miałem pojęcia, kto rozpuszczał jakieś pogłoski na nasz temat i jak dokładnie brzmiały, ani dlaczego krótka pogawędka między mną a Priscillą miałaby cokolwiek potwierdzać. Nim zdążyłem zadać pytanie, usłyszałem łopot skrzydeł i syczenie Gęsi.
Pełen najgorszych obaw wstałem i odwróciłem się do stołu Ślizgonów. Priscilla, widocznie wzburzona, tłumaczyła coś Morrigan, żywo gestykulując.
Dziewczynka nawet nie zamierzała wysłuchać jej do końca; odwróciła się na pięcie, a Gęś podreptała za nią, wciąż jednak oglądając się na Priscillę i sycząc ostrzegawczo. Sama Priscilla stała w bezruchu – wydawała się jednocześnie zdumiona i smutna.
Przez chwilę biłem się z myślami, nie wiedząc, do kogo powinienem podejść. Wielka Sala zaludniała się coraz bardziej, przez co nie mogłem liczyć na spokojną rozmowę z Priscillą. Zdecydowałem się w końcu dogonić Morrigan, która niestrudzenie szła wraz z Gęsią w stronę wyjścia. Wyrównałem z nią krok i razem przeszliśmy na korytarz.
– Coś ty jej powiedziała? – zapytałem zdenerwowany.
Morrigan popatrzyła na mnie obojętnie.
– To samo, co tobie. Że nie będziecie dobrą parą.
– To wszystko? – Nie chciało mi się wierzyć, że taka awantura wynikła z powodu nieporozumienia
– Nie. Powiedziałam, że ma cię zostawić w spokoju, bo już należysz. Masz opowiadać.
Zatrzymałem się. Morrigan przeszła beze mnie kilka kroków, nim również stanęła w miejscu; spojrzała na mnie z niewielkim zaskoczeniem, jakby nie rozumiała, dlaczego jej słowa zrobiły na mnie takie wrażenie.
Pomyślałem, że popełniłem błąd, zbliżając się do Morrigan Mard. Drobne przejawy sympatii czy troski z jej strony, które brałem za swoje małe sukcesy, nagle zdały mi się zupełnie nieważne wobec jednego faktu; dziewczynka była przekonana, że w jakiś sposób stałem się jej własnością.
Mimowolnie przypomniałem sobie, że kiedyś porównała stratę pierścionka z utratą przyjaciela i poczułem złość na siebie. Powinienem szybciej się zorientować.
– Maurice? – ponagliła mnie do reakcji Morrigan.
– To zaszło za daleko – stwierdziłem cicho. – Nie należę do ciebie, Gęsi ani do kogokolwiek innego.
Założyła ręce na klatce piersiowej i chociaż nie powiedziała tego głośno, byłem przekonany, że nie zgodziła się ze mną w myślach.
– Pójdę przeprosić Priscillę – poinformowałem chłodnym tonem. – Jeśli zależy ci na naszej znajomości, powinnaś liczyć na to, że nie zdołałaś jej mocno urazić.
– Nie możesz przeprosić za coś, co powiedziałam!
Przez moment przyglądałem jej się w milczeniu.
– Nie – zgodziłem się. – Mogę przeprosić Priscillę za to, że moje decyzje doprowadziły do przykrej dla niej sytuacji.
Odwróciłem się i wróciłem do Wielkiej Sali. Nie wiedziałem, czy zachowałem się we właściwy sposób, prawdę powiedziawszy, miałem co do tego wiele wątpliwości. Byłem pewien jednego; w takiej formie moja znajomość z Morrigan Mard zwyczajnie nie mogła trwać dalej.


*


Okazję do porozmawiania z Priscillą bez osób trzecich złapałem dopiero przed eliksirami. Dziewczyna stała samotnie obok drzwi do sali lekcyjnej; wydawała się zamyślona. Po chwili wahania podszedłem do niej – podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się lekko.
– Chciałbym cię przeprosić za to, co stało się w Wielkiej Sali – odezwałem się, może odrobinę zbyt ponurym głosem. – Naprawdę nie sądziłem, że Morrigan mogłaby… zachować się w ten sposób.
Potrząsnęła głową, a jej uśmiech stał się odrobinę szerszy.
– Nie przejmuj się tym. Teraz nawet myślę, że to całkiem urocze – stwierdziła lekkim tonem.
Zamrugałem.
– U...rocze? – powtórzyłem, nie rozumiejąc, co rozkosznego mogła znaleźć w tej sytuacji.
Popatrzyła na mnie z pewnym politowaniem.
– Nie zauważyłeś? Ona się w tobie ewidentnie zadurzyła.
– Morrigan? – upewniłem się, co najmniej zszokowany taką możliwością. – Myślę, że za mało ją znasz – dodałem po chwili, uśmiechając się słabo.
– Wiesz, możesz być jedynym mężczyzną spoza rodziny, z którym ma bliższy kontakt. Tak czy inaczej, bycie pierwszą miłością młodej dziewczyny to duża odpowiedzialność.
Szczerze wątpiłem, by Priscilla chociażby zbliżyła się do prawdy. Nie byłem ekspertem od zakochanych dziewczynek, ale Morrigan z całą pewnością nie marzyła o tym, że któregoś dnia staniemy razem na ślubnym kobiercu. Perspektywa mojego związku z Priscillą mogła ją zdenerwować z innego powodu; chociażby tego, że zajęty nowym związkiem, całkiem zapomniałbym o niej i Gęsi.
Nie chciałem jednak dyskutować o tym z kimś całkowicie obcym dla Morrigan, skinąłem więc tylko głową na słowa Priscilli.
Tak naprawdę bardziej od tego, dlaczego dziewczynka dała popis zazdrości, zastanawiało mnie, jak rozwiązać ten problem. Z jednej strony czułem, że zrobiłem ogromny postęp w sprawie Morrigan, z drugiej nie mogłem pozwolić, aby tkwiła w iluzorycznym przekonaniu, że ludźmi może rozporządzać jak własnym majątkiem.
Chwilami miałem przecież wrażenie, że udało mi się zobaczyć jej bardziej ludzką, wrażliwszą stronę. Gdybym ją porzucił, mógłbym uczynić ją gorszą niż była, gdy trafiła do Hogwartu.
Dopiero po niezręcznie długiej chwili zorientowałem się, że w zamyśleniu wpatrywałem się w punkt ponad ramieniem Priscilli, nie mówiąc ani słowa. Poruszyłem się nerwowo.
– Przepraszam – mruknąłem, speszony.
– Nie, nie szkodzi. – Dziewczyna pokręciła głową, uśmiechając się trochę melancholijnie. – Uznanie mnie za nudną rozmówczynię zdarza się całkiem często.
Otworzyłem szerzej oczy.
– Nie, skąd, ja wcale… – Przerwało mi bicie szkolnego dzwonu.
– Naprawdę nie masz czym się przejmować – oświadczyła i podeszła do drzwi.
Ruszyłem za nią, nie mogąc jednak odgonić wyrzutów sumienia. Chyba ostatnio faktycznie zbyt często traciłem kontakt z rzeczywistością; co prawda nie robiłem tego umyślnie, nie zmieniało to jednak faktu, że nikt nie lubi czuć się ignorowanym.
Profesor Slughorn otworzył klasę od wewnątrz i gestem zaprosił nas do środka. Lubiłem eliksiry z dwóch powodów; przede wszystkim, do sukcesu wystarczało uważne postępowanie zgodnie z instrukcją, czego nie można było powiedzieć o zaklęciach czy transmutacji, które potrafiły przynosić różne rezultaty w zależności od stanu umysłu czy wrodzonych zdolności magicznych. Po drugie, na moim roczniku eliksiry kontynuowała ledwie garstka uczniów – profesor czasem żartował, że w tym roku cierpi przez nas na nadmiar wolnego czasu. Miało to dużą zaletę; na zajęciach panowała luźniejsza atmosfera i każdy uczestnik mógł liczyć na pomoc ze strony nauczyciela.
Brak Avery’ego w zasięgu wzroku to też miła odmiana. Nigdy nie przyznałbym się głośno, ale odczułem pewną satysfakcję, gdy okazało się, że niski wynik z SUMów nie pozwolił mu na kontynuowanie nauki eliksirów.
Priscilla bez słowa usiadła obok mnie; Conleth, który zwykle zajmował to miejsce, po krótkiej chwili konsternacji, wycofał się.
Dziwne zainteresowanie, jakie nagle zaczęła żywić względem mnie Priscilla Rosier, stawało się dla mnie coraz bardziej krępujące. Kompletnie nie wiedziałem, jak i czy powinienem odwzajemnić jej uwagę; zaczynałem myśleć, że może zwyczajnie zapomniano mi donieść o drobnostce w stylu oficjalnego ogłoszenia naszych zaręczyn, ale przecież taki scenariusz byłby zupełnie absurdalny.
Coś jednak najwyraźniej wydarzyło się za moimi plecami.
Profesor stanął przed katedrą, uśmiechając się tajemniczo.
– Moi drodzy, nasze dzisiejsze spotkanie będzie wyjątkowe z dwóch powodów. Po pierwsze: spróbujemy rozbudzić w sobie ducha rywalizacji i przeprowadzimy zajęcia w formie konkursu. Za zwycięzcę uznajemy tego ucznia, który do końca lekcji najbardziej zbliży się do oczekiwanego rezultatu.
– A drugi powód? – zapytał Conleth, gdy profesor umilknął, obserwując tylko nasze reakcje.
– Ach, tak. – Pan Slughorn, wyraźnie zadowolony, że to nie on poruszył ten temat, obszedł katedrę i z szufladki biurka wyjął niewielki flakonik wypełniony cieczą o złotym połysku. – To. Czy ktoś z was potrafi mi powiedzieć, jak brzmi nazwa tego eliksiru?
– Felix Felicis – powiedziała bez wahania Priscilla.
Zerknąłem na nią z zaciekawieniem; czytałem kiedyś o człowieku uzależnionym od Płynnego Szczęścia – zginął, skacząc z wysokości, przekonany, że potrafi latać bez pomocy żadnych zaklęć. Nigdy jednak nie widziałem tego eliksiru i nie potrafiłbym go rozpoznać na pierwszy rzut oka.
– Zgadza się, panno Rosier. Znasz zapewne jego ciekawe właściwości?
– Przynosi szczęście każdemu, kto go wypije. – Priscilla zerknęła na niewielki kawałek pergaminu, schowany za okładką podręcznika.
– Tak, doskonale, panno Rosier. – Profesor odłożył buteleczkę na biurko. – To jeden z najtrudniejszych do uwarzenia, najrzadszych i najdroższych eliksirów. Sam sprawiłem sobie przyjemność wypicia go tylko raz, choć, rzecz jasna, jestem w stanie zapewnić sobie dożywotni zapas.
Ponownie umilknął tajemniczo, najwyraźniej znów oczekując naszej reakcji.
– Skoro mógłby go pan pić codziennie, profesorze, dlaczego pan tego nie robi? – zapytałem, choć przecież doskonale wiedziałem, dlaczego. Znałem jednak nauczyciela eliksirów na tyle długo, by przewidzieć, że sam nie pociągnie tematu, dopóki nie uświadczy minimalnego zainteresowania z naszej strony.
– Cieszę się, że zapytałeś, drogi chłopcze. Widzicie, Felix Felicis ma silne działanie uzależniające, a co więcej, często zażywany, zupełnie zaburza postrzeganie rzeczywistości. Kilka dawek zażytych w zbyt rzadkich odstępach sprawia, że granica między możliwym a niemożliwym zupełnie zanika; biedacy, którzy znaleźli się w takim stanie, niestety kończyli w bardzo smutny sposób. Pamiętajcie również, że istnieje bezwzględny zakaz stosowania tego specyfiku podczas egzaminów i zawodów sportowych. – Zrobił krótką przerwę. – Niemniej pomimo wszelkich związanych z nim niebezpieczeństw, myślę, że każda dość odpowiedzialna i rozsądna osoba powinna móc przeżyć chociaż jeden niezwykły dzień w życiu. Dlatego ta porcja eliksiru będzie nagrodą za wasze dzisiejsze starania.
Większość uczniów wychyliła się z ławek, jakby to w jakiś sposób mogło przybliżyć ich do zdobycia Płynnego Szczęścia. Profesor zaczął objaśniać szczegóły przyrządzenia mikstury, nad którą mieliśmy dzisiaj pracować, ale prawdę powiedziawszy, na tym etapie straciłem już zainteresowanie. Czy chciałbym zdobyć Felix Felicis? Oczywiście, zapewne jak każdy w klasie. Szczerze wątpiłem, że to właśnie mi się uda wykazać talentem i wiedzą. Radziłem sobie w eliksirach, ale nie należałem do ścisłej czołówki najlepszych uczniów profesora Slughorna; niemal zawsze komuś udawało się uwarzyć dany wywar lepiej i szybciej ode mnie, a biorąc pod uwagę fakt, że tym razem cała klasa była zmotywowana, by wypaść jak najlepiej, szanse na zwycięstwo oceniałem na wyjątkowo marne.
Dyskretnie popatrzyłem na Priscillę – zdawała się w ogóle nie słuchać profesora. Notowała tylko coś na kawałku pergaminu, co jakiś czas nieruchomiejąc i wpatrując się we własne zapiski.
Widząc, że część uczniów zabrała się już za warzenie eliksiru, sam otworzyłem podręcznik na odpowiedniej stronie. Profesor zlecił nam wykonanie Wywaru Czuwania; u osoby, która go zażyje, usuwa wszelkie uczucie zmęczenia. Nie eliminuje jednak zupełnie potrzeby snu, tylko odczuwalne symptomy znużenia. Opisano kilka przypadków, kiedy ludzie pod długotrwałym wpływem tego eliksiru umierali nagle z wyczerpania, mimo że pozornie tryskali energią i wydawali się w doskonałej kondycji.
Przejrzałem wzrokiem listę ingrediencji – szczęśliwie nie zawierała niczego, co uważałem za szczególnie obrzydliwe. Wywar składał się głównie z ziół.
Wkrótce pracownię wypełnił charakterystyczny zapach mięty, stanowiącej jeden ze składników bazy mikstury. Chętnie przedłużyłbym ten etap warzenia, niestety, z każdym kolejnym pękiem liści czy korzeniem wrzucanym do kociołka wydobywająca się z niego woń stawała się coraz cięższa i mniej przyjemna. Po wsypaniu do wywaru szczypty sproszkowanego rogu jednorożca i zamieszaniu w nim chochlą wiedziałem już, że zapewne gdzieś popełniłem błąd: według instrukcji zapach mięty nie powinien być już wyraźny, wciąż jednak wyczuwałem ją w swoim eliksirze. Cóż, przynajmniej kolor i gęstość cieczy zgadzały się z opisem w podręczniku.
Zerknąłem na Priscillę – ani razu jeszcze nie zajrzała do instrukcji, za to niemal bez przerwy notowała coś na kawałku pergaminu. Zaczynało mnie zastanawiać, jakim cudem nie zapełniła jeszcze tak niewielkiej powierzchni, odpowiedź przyszła jednak szybciej, niż się spodziewałem.
Napisane przez Priscillę zdanie zniknęło, by po kilku sekundach na pergaminie pojawiło się nowe, napisane zupełnie innym pismem.
Uniosłem brwi ze zdziwienia, dalej obserwując dziewczynę. Ta przeczytała wiadomość i przez chwilę zastanawiała się nad czymś, po czym w otwartym kufrze z ingrediencjami wyszukała płócienny woreczek. Bez wahania wysypała z niego kilka nasion na dłoń, by wrzucić je do swojego kociołka.
Żadne nasiona z pewnością nie znajdowały się na liście; jakaś część mnie chciała powstrzymać Priscillę przed potencjalnie niebezpiecznym mieszaniem w przepisie, ale przeważyła ciekawość tego, co się stanie. Niezbyt zgodna z podręcznikowym opisem maź zabulgotała żywo w kociołku dziewczyny, rozrzedziła się i zmieniła kolor na beżowy. Zerknąłem na własny eliksir; teraz wydawał się gęściejszy i ciemniejszy niż ten Priscilli.
Znałem tylko jedną osobę dość utalentowaną i pewną siebie, by wypróbowywać własne receptury zamiast tych podręcznikowych. Uśmiechnąłem się krzywo, gdy kolejna wiadomość od rozmówcy Priscilli upewniła mnie co do jego tożsamości. Znałem przecież pismo Toma Riddle’a.
Nie miałem pojęcia, dlaczego pomagał właśnie pannie Rosier, tym bardziej, że było to co najmniej niesprawiedliwe wobec reszty jego szkolnych znajomych. Pokręciłem tylko głową i zająłem się krojeniem korzenia rachłystki czarnej. Skupiwszy swoją uwagę na poczynaniach Priscilli, zaniedbałem trochę swój eliksir – większość klasy znajdowała się na dalszym etapie niż ja.
Pod koniec wywar wydzielał nieprzyjemną, ostrą woń. Powinien nabrać korzennego aromatu, w tym dziwnym zapachu nie wyczuwałem jednak żadnego dominującego składnika.
– No, kochani. – Profesor Slughorn wyciągnął zegarek z kieszonki kamizelki – wygląda na to, że czas właśnie minął. – Jakby na zawołanie rozległ się dźwięk szkolnego dzwonu.
Zwykle na sygnał końca lekcji uczniowie jak najszybciej pakowali się i wychodzili na korytarz – w końcu pracownia pełna dusznych zapachów niekoniecznie była miejscem, w którym chciałoby się długo przebywać. Tym razem jednak wszyscy cierpliwie poczekali, aż profesor dokładnie zrecenzuje zawartość ich kociołków.
– Panno Grubbly-Plank, podręcznikowa konsystencja, ale w aromacie wyraźnie brakuje mocy, panie Hogan, zdaje się, że, hm, szczęście panu wyjątkowo dziś nie dopisało. Panie Dummond, nieźle, ale wygląda na to, że pozwolił pan na odparowanie zbyt dużej ilości wody w późnej fazie warzenia, prawda? I… panno Rosier, niebywałe. – Zatrzymał się przy naszej ławce, widocznie zdumiony. – Kochani, spójrzcie, jak wygląda doskonale uwarzony Wywar Czuwania.
Część uczniów zgromadziła się przy kociołku Priscilli, zaglądając do środka. Nauczyciel natomiast podszedł do swojego biurka i uroczyście uniósł fiolkę z Płynnym Szczęściem.
– Nie mamy chyba wątpliwości, kto zasłużył na nagrodę dnia? Proszę, moja droga. Mam nadzieję, że zrobisz z niej dobry użytek.
– Na pewno. – Rozpromieniona Priscilla odebrała od profesora fiolkę.
Poczułem się odrobinę zniesmaczony jej niezasłużonym zwycięstwem, ale brak wyraźnego poszkodowanego nie pozwolił mi na większe oburzenie – po pobieżnym zapoznaniu się z efektem pracy pozostałych uczniów nie potrafiłem rozstrzygnąć, komu należałby się eliksir, gdyby Priscilla nie oszukiwała.
Wyraźnie podekscytowana zwyciężczyni niemal wyfrunęła z klasy; obejrzałem się tylko na nią ze zdziwieniem, po czym sam niespiesznie zacząłem się pakować.
Tknęła mnie nagła myśl i z jakiegoś powodu bardzo mnie zdenerwowała, jednak nie potrafiłem z niej zrezygnować. Staranniej niż zwykle posegregowałem niezużyte składniki, czekając, aż reszta uczniów wyjdzie – Conleth, który najwyraźniej miał kilka pytań do profesora, zajął go rozmową, co również było mi na rękę. Lekko drżącą dłonią ostrożnie nabrałem trochę wywaru Priscilli do pustej fiolki i dyskretnie schowałem ją do szkolnej torby.
Popatrzyłem na profesora i Conletha, wyglądało jednak na to, że żaden niczego nie zauważył. Odetchnąłem cicho i wyszedłem na korytarz.
Ku mojemu zdumieniu czekała tam na mnie dziwnie radosna Priscilla.
– Zamknij oczy – poprosiła. – I wyciągnij rękę przed siebie.
Zamrugałem, cokolwiek zdziwiony, w końcu jednak uśmiechnąłem się wymuszenie.
– Niespodzianka? Dobrze. – Przymknąłem powieki i zaraz poczułem w dłoni chłód szkła.
Domyśliłem się, czym jest tajemniczy prezent, nim go zobaczyłem.
Fiolka z Płynnym Szczęściem.
Przez chwilę wpatrywałem się w nią, nie rozumiejąc, dlaczego wręczyła mi coś tak cennego.
– Nie mogę tego przyjąć – stwierdziłem w końcu.
Priscilla pokręciła z przejęciem głową.
– Musisz, Maurice. Przecież wygrałam go dla ciebie.
Spiąłem się mimowolnie na te słowa. Może powinienem uznać jej zachowanie za miłe, ale postrzegałem je jako coś dziwnego i podejrzanego.
– Dla mnie? – powtórzyłem cicho.
Uśmiechnęła się smutno.
– Pomyślałam, że możesz potrzebować trochę szczęścia, skoro… – zmieszała się wyraźnie.
Domyśliłem się, że miała na myśli Aspen. Zacisnąłem palce na fiolce.
– Dziękuję – rzuciłem tylko sucho i schowałem buteleczkę do kieszeni.
Priscilla patrzyła na mnie zdumiona; najwyraźniej nie przewidziała takiej reakcji z mojej strony.
– Do zobaczenia – dodałem ciszej, odwracając się od niej i szybkim krokiem odszedłem w głąb korytarza.


*


Poprosiłem jakiegoś pierwszorocznego Ślizgona o wywołanie Riddle’a z Pokoju Wspólnego. Chłopiec z niezwykle poważną miną oznajmił, że muszę oddalić się o kilka metrów od wejścia, bym przypadkiem nie usłyszał tajnego hasła; czekałem więc na Toma w wyznaczonym przez malca miejscu, oparty plecami o ścianę.
Gdy tylko wyszedł, sięgnąłem do kieszeni marynarki.
– Mam coś dla ciebie – oznajmiłem, wyciągając fiolkę.
Na jej widok źrenice Toma rozszerzyły się lekko. Wydawał się zaskoczony.
– Wygrałeś? – zapytał cicho.
Uśmiechnąłem się ponuro.
– Skąd. Ty wygrałeś. Priscilla z bliżej nieznanego powodu oddała mi eliksir.
Na milisekundę znieruchomiał, a w jego oczach pojawił się dziwny błysk. A może tylko mi się wydawało? Po całej godzinie wdychania oparów z eliksirów dość często zdarzały się drobne przywidzenia.
– Oddała ci go – powtórzył spokojnym tonem Tom. – Cóż – dodał po chwili, uśmiechając się samymi kącikami ust – tego nie przewidziałem.
Wręczyłem mu fiolkę z poważnym wyrazem twarzy.
– Dlaczego jej pomagałeś? Wiesz, że gdyby Slughorn ją przyłapał, też miałbyś problemy.
– Obiecała podzielić się nagrodą, gdybym zapewnił jej sukces – przyznał Tom. – Widzisz, Maurice, profesor wyznał mi kiedyś, że swoim ulubionym rocznikom urządza taką rywalizację. W szóstej lub siódmej, zależnie od poziomu. Nigdy wcześniej. Jeśli reszta mojego rocznika poradziłaby sobie dość dobrze, pierwszą dawkę Felix Felicis zdobyłbym za rok, jeśli nie, za dwa.
– Zależało ci tak bardzo, by ryzykować?
– Może to głupie, ale tak. – Przyjrzał się fiolce zamyślony.
– Dlaczego?
– Nie wiem, czy zrozumiesz. – Podniósł na mnie wzrok. – Moja matka umarła przy porodzie. Ojciec prawdopodobnie żyje, ale nie wiem, czy zdaje sobie sprawę z mojego istnienia. Chciałbym go odnaleźć, a nie mam żadnego punktu zaczepienia… ale z tym eliksirem… moje szanse znacznie by wzrosły.
Milczałem przez chwilę.
– Rozumiem – powiedziałem w końcu.
– Mogę liczyć na twoją dyskrecję, Maurice?
– Masz moje słowo.
Uśmiechnął się nieznacznie i schował fiolkę do kieszeni.
– Dziękuję. – Przyglądał mi się przez chwilę, widocznie nad czymś się zastanawiając. – Priscilla okazała się niesłowna, ale… przynajmniej dzięki tej całej sytuacji wiem, kto jest bardziej pewny.
Zaskoczyło mnie użyte przez niego słowo. Tom tylko uśmiechnął się odrobinę szerzej.
– Do zobaczenia, Maurice. Zapamiętam to. – Dotknął wybrzuszenia w kieszeni i zawrócił w stronę wejścia do dormitorium Slytherinu.
Dziwne. Byłem całkowicie pewien, że naprawdę tego nie zapomni.




- Masz Tommy, szukaj taty, Tommy.
- Ta.
(Rysunek sponsorowany przez Anonimową Czytelniczkę Załamaną Derpowatością Głównego Bohatera)

29 komentarzy:

  1. CZEŚĆ,

    widzę, że Maurice w dzieciństwie doświadczył czegoś porażającego w związku z zabawą PODŁOGA TO LAWA, CHODŹ PO MEBLACH, skoro nawiedza go to w snach, tyle że tam musi uważać, aby nie nastąpić na czarną breję, w którą zamieniły się pióra... Brzmi nonsensownie, ale w końcu taka natura snów – mnie na przykład ostatnio śniła się gęś. Co prawda nie Gęś, tylko zwykłe brzydkie ptaszysko, które chciało zamordować mnie i, eee, koty, ale, w jakiś być może pokręcony sposób, zmotywowało mnie to do napisania komentarza.
    Mam wrażenie, że Maurice robi się coraz bardziej rozlazły, nawet mimo tego, że dał się poznać jako przyszły tekściarz grupy Monty Pythona. Najbardziej (albo w ogóle, nie wiem, w zasadzie wielu rzeczy nie wiem, to ciężkie) lubię go w scenach powiązanych tak czy inaczej ze sztuką, wtedy jego rozmiękczenie nie przeszkadza i automatycznie staje się bardziej krukoński (swoją drogą, ładny motyw z tymi absolwentami Ravenclaw, którzy zostawiają w pokoju wspólnym książki) – no i towarzyszą temu ciekawe opowiastki, a że wyobrażam sobie, że Maurice umie całkiem ładnie mówić, to punkty sympatii do niego fruną. Tak że z zainteresowaniem patrzę na wątek dotyczący przedstawienia, w które główny bohater dał się wrobić.
    Ale jak i Maurice się nieco rozlazł, tak i ten rozdział też sprawia takie wrażenie, przejściówka? Tzn. widzę, że teraz zostały zapoczątkowane nowe wątki i na scenę wkroczyła (tym razem personalnie, bo pamiętam, że wcześniej była wspominana) nowa postać, która być może jest dla całości bardzo ważna, ale nieco gorzej mi się to czytało niż wcześniejsze teksty. Poza tym trochę kręcę nosem na ten motyw z Feliksem Felicisem, bo to już było – Harry/Priscilla wygrywają eliksir tylko dlatego że korzystali przede wszystkim z komentarzy do podręcznikowego przepisu... Dochodzi do tego jeszcze taka sprawa, że, o ile mnie pamięć nie myli, Slughorn w szóstej części powiedział, że do tej pory tylko jeden uczeń zdobył na zajęciach Płynne Szczęście i dość naturalnym zdawało się, że był nim Severus Snape – ale okej, nie było to wyrażone explicite, więc wiem, że to bardziej headcanon niż kanon. Co nie zmienia faktu, że całościowo mnie to nie zachwyciło, choć wybieg z Riddle'em przypadł mi do gustu – wprawka do tworzenia dziennika...? Którym w sumie już powinien zacząć się zajmować. Hej, czy Gęś pobije się z bazyliszkiem? I czy zindoktrynuje w pełni Maurice, czy Krukonowi uda się odzyskać autonomię? Czy przedstawienie nie okaże się taką klapą, na jaką się zapowiada, Priscilli Rosier uda się ujść z życiem, czy też rozsypie się w proch jak porcelanowa laleczka po kontakcie z łapskami destrukcyjnego dzieciaka, a sowa Pietruszka powróci do Hogwartu, najadłszy się biszkoptów? Na te i inne pytania mam nadzieję poznać odpowiedź w kolejnych rozdziałach, he.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przejściówka. Mnie też wymęczyła mocno, miałem małe obawy przed publikacją, tym bardziej, że MMJD samo w sobie nie jest dynamicznym tekstem, więc jeszcze mniejsza ilość akcji mogła dobić rozdział. Niestety, kiedyś tę pannę musiałem z Wami zapoznać.
      Co do motywu z Feliksem; zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z tego wątku. Dla tej konkretnie historii (z punktu widzenia Maurice'a) nie jest on ważny (zresztą znakiem tego jest to, że w chwilę po tym, jak trafia w łapska głównego bohatera, ten bezmyślnie go oddaje), ale coś innego budziło mój niepokój. JAK Tom znalazł Komnatę Tajemnic? Szukało jej wielu historyków, łowców skarbów, podejrzewam, że w każdej dekadzie zdarzał się jakiś uczeń czy nauczyciel, chętny na własną rękę odnaleźć legendarną Komnatę. Okej, żaden z nich nie był zapewne wężousty, ale to tłumaczy, dlaczego nikt przed Tomem nie otworzył Komnaty, a nie dlaczego nikt jej nie zlokalizował. To, że Tom wspomógł własne poszukiwania Feliksem, według mnie trochę uwiarygadnia tę historię.
      Naprawdę Horacy tak powiedział? Wspominał na pewno, że użył eliksiru tylko dwa razy w życiu, raz mając lat dwadzieścia parę i raz po pięćdziesiątce.
      Uznałem, że nauczyciel, który wraca po emeryturze do nauczania, nie sięgnie raczej po jakiś nowy trik. To nie młodzik zaczynający karierę w edukacji, pełen nowych, świeżych pomysłów, po iluś latach pracy zwykle jedzie się wypracowanymi schematami.
      Chociaż możliwe, że Slughorn chciał błysnąć przed Harrym. ;)
      Dzięki za komentarz.

      Usuń
    2. Tak mi się nasunęło na myśl... skoro ptaszysko z Twojego snu miało mordercze instynkty, może to jednak była Gęś, a nie gęś? ;)

      Usuń
    3. Gęś z mojego snu była, oprócz tego, że bojowa nastawiona, niesamowicie głupia, poza tym nie miała nic wspólnego z magią, więc... Myślę też, że agresja nie jest niczym niespotykanym u tych ptaków. :D
      PRZEPRASZAM, chyba jednak nic takiego nie powiedział, a byłam pewna, że tak. Tzn. jutro z ciekawości aż to sprawdzę w wersji papierowej, bo w tym konkretnym momencie nie mam dostępu do książki, jednak w nieoficjalnych tłumaczeniach dostępnych w sieci Slughorn takich słów nie wypowiada. Kurczę, a mogłabym to zacytować z pamięci! ;D Tzn. „zacytować”, skoro w rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca. Teraz tak sobie myślę, że może rzeczywiście coś w tym stylu powiedział, ale w innej sytuacji – np. Harry uwarzył świetny eliksir, a zachwycony Slughorn wykrzyczał, że wcześniej tylko jeden jego uczeń zrobił coś równie doskonałego.
      Może Tom usłyszał kiedyś bazyliszka, który wyczuł, że w Hogwarcie jest potomek Slytherina i zdradził mu, jak dostać się do Komnaty? W ogóle w kanonie było cokolwiek powiedziane, co się z bazyliszkiem działo przez te wszystkie lata, kiedy akurat nie mordował mugolaków? W jakiś sposób był... uśpiony – i dlatego Harry zaczął go słyszeć dopiero na drugim roku?
      Tak czy inaczej, zawsze mogłeś się uciec do ślicznego wybiegu z rodzaju Deus ex machina! Ale trochę rozumiem tego Feliksa, dzięki niemu można było upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, szkoda tylko, że Maurice, okazując się tak nieposzlakowanie uczciwym, wzgardził prezentem od Priscilli – i że pewnie Rosier jednego dnia zyskała trzech wrogów.

      Usuń
    4. Ciągle zapominam napisać, ale bardzo mi się podoba nowa opcja na tym blogu, tzn. te reakcje. Można przeczytać rozdział, kliknąć na guziczek, żeby oddać peany Gęsi – i już, rozgrzeszenie, nie trzeba komentować, skoro już dało się wyraz zadowolenia. :D Fajne, ale rozleniwia nieco!

      Usuń
    5. http://67.media.tumblr.com/609767e96470b848f16888df9da86b27/tumblr_inline_nqvqs8Vtxg1rcojp8_540.png agresja u gęsi zdecydowanie nie należy do rzadkości. :') Zawsze się zastanawiałem, jakim cudem to ludzie je jedzą, a nie one nas.
      Teraz kiedy wspomniałaś o tym możliwym cytacie Slughorna, sam jestem prawie pewien, że takie słowa faktycznie padły w serii. To znaczy, że do tej pory tylko jeden uczeń tak świetnie poradził sobie z danym zadaniem.
      Bazyliszek raczej nie powinien budzić się sam z siebie - pianie koguta było dla niego zabójcze. Zanim Tom wypuścił go rękoma Ginny, zadbał o to, by wszystkie kurki zostały uduszone.
      W domyśle potomkowie Salazara z pokolenia na pokolenie mieli sobie przekazywać lokalizację Komnaty, nie istniała więc potrzeba, by bazyliszek ich do niej kierował. Salazar ani jego zwierzak nie mogli przewidzieć, że ród ulegnie splugawieniu i ostatni potomek Slytherina będzie wychowywał się u mugoli, a co za tym idzie, będzie potrzebował wskazówek.
      Poza tym - Harry też nie słyszał bazyliszka cały czas, tylko kiedy ten przemieszczał się w pobliżu. Nawet gdyby bazyliszek wołał Toma za jego czasów szkolnych, ten nie mógłby go usłyszeć z Komnaty.
      Chyba że może przypadkiem znalazł się bardzo blisko Komnaty? Usłyszał chrapanie węża? Nie wiem. :D

      Usuń
    6. A co do reakcji - oprócz możliwości wyśpiewywania peanów na cześć Gęsi była też opcja popatrzenia z dezaprobatą na Maurice'a, ale zrezygnowałem z niej, gdy okazało się, że można wybrać TYLKO JEDNĄ. Nie mogłem pozwolić, by Maurice kradł peany!

      Usuń
    7. Wiem, wiem, jak byłam mała, to miałam książeczkę (ambitne lektury już od najmłodszych lat!) o Reksiu, tam wyjaśniono profesjonalnie, jakie z gęsi są zołzy. Być może w jednym z alternatywnych światów to one zjadają ludzi, po coś te przerażające języki w końcu mają. A skoro już przy tych ptaszyskach – gęsi syk działa tak samo jak kogucie pianie? ;D
      Ok, przekazywanie z pokolenia na pokolenie brzmi sensownie, zapewne dlatego o tym nie pomyślałam, ale wybaczam sobie, w końcu spośród założycieli Hogwartu to nie Slytherin jest moim ulubieńcem.
      Nie śledzę wywiadów z Rowling, pottermore też nie, ale wiem, że autorka opowiada tam o stu tysiącach miliardów rzeczy, może zdradziła, że Tom R. – w celu uzyskania informacji – uwodził duchy albo po prostu uważnie studiował krany w damskich toaletach? Niektórzy zbierają znaczki, reszta ma inne hobby, no. A z Feliksem byłoby o tyle zabawnie, że skoro już raz by go użył, dlaczego nie przyszłoby mu do głowy, żeby łyknąć go ponowie przed podjęciem próby zamordowania Pottera? Dobra, właściwie mógł to zrobić nawet jeśli wcześniej nie miał okazji posmakować Płynnego Szczęścia. Chyba że psychoeliksiry nie działają na mutantów.
      Niewątpliwym plusem jednej możliwości jest to, że nie pozostawia wyboru (ok, zawsze można nie kliknąć, ale uważam, że kilkalne punkty mają w sobie coś takiego, co każe kliknąć!), przynajmniej nie trzeba się zastanawiać. Ale peany są lepsze, wzrasta szansa na zostanie przy życiu, a popatrzenie z dezaprobatą na Maurice'a i tak chyba by na niego nie wpłynęło.

      Usuń
    8. Nie tak samo, ale podobnie. Po usłyszeniu syku Gęsi Bazyliszek dochodzi do wniosku, że już po nim i posłusznie umiera, by nie sprawiać nikomu niepotrzebnego kłopotu. :)
      Na pewno uwiódł jednego ducha (Heleno, nie wstyd Ci, był jakieś tysiąc lat młodszy od ciebie!). Wizja Toma żywo zainteresowanego kranami w damskich ubikacjach to za dużo nawet jak na moją wyobraźnię. :D Nawet rozejrzałbym się sam po pottermore, czy Rowling kiedyś nie wyjaśniła, jak Tom znalazł Komnatę Tajemnic, gdyby nie to, że odkąd dowiedziałem się, jak wygląda fabuła Przeklętego Dziecka, mam już w głębokim poważaniu, co ta pani ma do powiedzenia. Kanoniczna córka Lorda Voldemorta? Harry hejtujące własne dziecko za trafienie do Slytherinu? The hell?
      W sumie kto wie, czy Voldemort nie był na wiecznym haju spowodowanym ciągłym zażywaniu Feliksa? To by tłumaczyło, dlaczego był taki głu... ekhm, przesadnie pewien siebie.
      Niestety, Maurice jest niereformowalny. :') Zdecydowanie bardziej opłacalne są peany.

      Usuń
  2. Jak już mówiłam: skoro ja czytam i mam z tego frajdę, to i Ty – Autorze – miej jakąś frajdę z tego, co czytam. Poniżej lista błędów, którą udało mi się znaleźć, być może zechcesz coś poprawić, albo (kiedyś) dowiesz się ode mnie czegoś nowego na temat pisania.

    1). „Nie pamiętałem, jak się tutaj znalazłem, ale przecież w Hogwarcie znajdowało się wiele tajemnych przejść, które otwierały się w dziwnych, KOMPLETNIE niespodziewanych momentach. Czasem wystarczyło zamknąć na kilka sekund oczy, by ocknąć się w KOMPLETNIE innej części zamku.”
    Zamień jedno „kompletnie” na coś innego, albo w ogóle usuń któreś „kompletnie”.
    2). „Podczas dalszej wędrówki napotykałem się na coraz więcej piór, aż w końcu cała podłoga była pokryta kilkucentymetrową warstwą pierza.”
    Napotykać to nie jest czasownik zwrotny, więc bez „się”, powinno to brzmieć „napotykałem coraz więcej piór” albo „natykałem się na coraz więcej piór”. Poza tym to zdanie jest trochę kulawe. Podmiot w pierwszej części to Maurice, w drugiej podłoga. Lepiej byłoby to ujednolicić, ewentualnie oddzielić czymś mocniejszym niż tylko przecinek. Może coś w stylu (improwizuję): Podczas dalszej wędrówki napotykałem coraz więcej piór, aż w końcu nie mogłem przejść po podłodze, nie depcząc któregoś. Opcji jest dużo.
    3). „Przez chwilę próbowałem go zidentyfikować, ale nie przypominał niczego mi znanego, podszedłem więc do niego i z pewnym zdziwieniem stwierdziłem, że to zwykłe, przewrócone krzesło.”
    Przed „przewrócone krzesło” przecinek nie jest potrzebny. Przymiotnik „zwykłe” odnosi się do „przewrócone krzesło”, więc nie jest jednym z przecinków stosowanych do opisów.
    4). „Wyciągnąłem z niej pióro; promieniowało gorącem, a jednocześnie w dotyku zdawało się miękkie, wręcz plastyczne.”
    Miękkość nie implikuje od razu plastyczności (dajmy na to wielka poducha – niekoniecznie plastyczna), więc bez „wręcz”.
    5). „W pierwszym odruchu strzepnąłem energicznie dłonią, chcąc pozbyć się substancji, ale ta powoli spływała z mojej skóry gęstymi kroplami, zostawiając bolesne ślady oparzeń.”
    W tym wypadku lepiej niż „strzepnąłem dłonią” – „machnąłem dłonią”. Strzepywanie dłonią od razu nasuwa pytanie „co strzepujesz?”, a w zdaniu takiej bezpośredniej informacji brak (domyślnie, Maurice chyba próbuje strzepnąć pióro? Albo substancję, w którą pióro się zamieniło).
    6). „Dywan z piór zmienił się już całkowicie w bezkresny ocean czarnej brei.”
    Bezkresny ocean byłby, gdyby nie ograniczały go ściany pomieszczenia D: Może lepiej bez przymiotnika.
    7). „Bałem się coraz mocniej i chciałem uciec jak najdalej od bijącego gorącem podłoża, spróbowałem więc uczepić się najwyższego mebla, jaki pozostawał w moim zasięgu.”

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teoretycznie OK, ale ten natłok „jak”, „jaki” praktycznie w każdym akapicie prosi się o poprawkę. Lepiej: spróbowałem więc uczepić się najwyższego mebla pozostającego w moim zasięgu/ do którego dosięgałem.

      8). „Ta dziwna, pochodząca z piór substancja pochłonęła wszystko wokół”
      Bez przecinka po „dziwna”, w tym wypadku rzeczownikiem jest przecież „substancja pochodząca z piór”. Poza tym nie niezbędny przecinek spowalnia nam tekst.
      9). „Pomimo jego absurdalnej natury trudno mi było potraktować go jako zwykły, pozbawiony głębszego sensu koszmar.”
      Koszmary nigdy nie są pozbawione sensu XD Zignoruj to, moja prywatna wstawka, ale Maurice może myśleć, co chce.
      10). „Cofnąłem się raptownie, uderzając plecami o wezgłowie łóżka.”
      To jest ciekawe. Domyślam się, że Maurice leży na łóżku, więc trochę trudno mi sobie to wyobrazić. Wiem, co miałeś na myśli – że Maurice się wzdrygnął i uderzył o wezgłowie plecami, ale w tej chwili wyobrażam sobie, że stoi, cofa się i uderza plecami.
      11). „Ze wstrzymanym oddechem i dłonią na sercu, wpatrywałem się w dziewczynkę.”
      Przecinek nie jest potrzebny (nie oddziela niczego od siebie).
      12). „Przechyliłem tylko głowę, patrząc na ten akt dewastacji z pewnym zrezygnowaniem.”
      Raczej ślady po akcie, który nastąpił. Patrzeć na akt Marucie mógłby, gdyby był świadkiem, jak Gęś rozwala ścianę.
      OK, na jeden raz wystarczy. Dotarłam do „*”, resztą zajmę się później, jeśli wyrazisz taką chęć. Niemniej pozwolę sobie jeszcze wyrazić opinię na temat rozdziału (bowiem przeczytałam go już jakiś czas temu).

      Usuń
    2. Uważam, że ten rozdział jest najsłabszy ze wszystkich opublikowanych (uroki publikowania w Internecie, w powieści wolne części się bronią, bo znajdują się w towarzystwie mocnych, w systemie wrzutek na bloga to niestety nie wychodzi – wszystko musi być mocne), a fragment snu jest najsłabszy w ogóle.
      Rozdział jest słaby, ponieważ – jak sam wyżej przyznałeś – spowolniłeś akcję jeszcze bardziej. Spowolniłeś ją przede wszystkim snem (a nie wprowadzaniem nowej postaci). Sen to rodzaj introspekcji, zbliżenie na Maurice’a, co niekoniecznie jest dobrym zabiegiem w rozdziale, który jest pozbawiony jakiś (spektakularnych) wydarzeń, które mogłyby zrównoważyć wolniejsze fragmenty. Dobrym pomysłem byłoby przyczepić sen do innego rozdziału (może któregoś z wcześniejszych), a zamiast niego wstawić coś „bardziej cool”. Poza tym od początku sen wydawał się trochę naciągany. Już tłumaczę, o co mi chodzi. Wydaje mi się, że stosując taką konstrukcję: długi opis snu, nagłe obudzenie – chciałeś, aby czytelnik poczuł się zaskoczony („o rany! To był sen, to nie działo się naprawdę”), ale to zaskoczenie nie wyszło. W sumie od pierwszych zdań można było się domyślić, że to sen. Przede wszystkim z innego niż zazwyczaj sposobu prowadzenia narracji – wszystko było takie tajemnicze i niepokojące. Nie wiem, jak inni czytelnicy, ale kiedy ja wiem, że coś jest snem, to od razu tracę tym zainteresowanie (skoro nie dzieje się naprawdę, to próby wzbudzenia dramatyzmu spalają na panewce). Z drugiej strony wiem, że sen jest rodzajem foreshadowingu i najpewniej w jakiś symboliczny sposób ma być proroczy (albo tłumaczyć nam wydarzenia, które miały już miejsce) i jako taki jest w tekście niezbędny. Niemniej lepiej byłoby go skrócić, albo opisać w bardziej naturalny dla całości sposób (bez silenia się na tajemniczość), aby przekonać czytelnika, że to co się właśnie dzieje, dzieje się naprawdę i dzięki temu zyskać na dramatyczności. W tej chwili – taki przeciągnięty – wydaje się niepotrzebnie zapychać rozdział.
      Druga rzecz – po nieco głębszej analizie dostrzegam, że masz nawyk stosowania ogromnej ilości przymiotników (niekiedy aż trzech do opisania jednej rzeczy). Nie jest to de facto błąd, ale przymiotnikoza też skutecznie spowalnia czytanie i sprawia, że rozdział odbierany jest jako mało dynamiczny. Niekiedy taka ilość przymiotników nie jest potrzebna i wręcz psuje klimat. Bo czy taka dokładność w opisie jest niezbędna?
      Z innej beczki: mnie też wydaje się, że Slughorn mówił, że tylko jednemu uczniowi udało się kiedyś zdobyć Felix Felicis, ale może miał na myśli to, że tylko jeden uczeń uwarzył poprawny wywar żywej śmierci? Nie pamiętam dokładnie (a nie sprawdzę, bo nie mam książek). Niemniej średnio podoba mi się pomysł, że Tom ma zamiar wykorzystać Felix Felicis do otworzenia Komnaty. Rozumiem Twoje wnioskowanie i uważam, że jest poprawne, tutaj raczej mam pretensje do Rowling, która pisząc swój cykl, wymyślała świat na bieżąco (dlatego w kolejnych częściach pojawiają się przedmioty, które znacznie zmieniają świat i niekiedy podważają fabularnie części poprzednie, np. dlaczego skoro istnieją takie możliwości, Tom nie używał Felix notorycznie, albo dlaczego nikt nie wykorzystywał inaczej zmieniacz czasu niż do uczęszczania na zajęcia (!) Albo dlaczego: Lord Voldemort – w wersji bez nosa - jest takim idiotą, skoro jako Tom Riddle – z nosem – wydawał się bystrzachą?). Zastanawiam się też, dlaczego panna Rosier zamiast oddać Tomowi eliksir (skoro taka była umowa), podarowała go Maurice’owi? Czy nie obawiała się ewentualnej zemsty Riddle’a?

      ~DeathAwaits

      Usuń
    3. Hej, dzięki za wskazanie błędów - poprawię w wolnej chwili. Jeśli masz czas i chęci, by przeanalizować dalszą część tekstu, to jak najbardziej reflektuję. :)
      Jeszcze co do snu - skąd, nie miała to być niespodzianka! Korytarz bez końca to przecież tak typowy element pojawiający się w koszmarach, że co najmniej połowie czytelników skojarzyłby się z jakimś przykrym snem z przeszłości, a druga połowa z powodzeniem domyśliłaby się, że Maurice śni, w ciągu kilku pierwszych akapitów.
      Sen jest ważny przede wszystkim dla ukazania sytuacji emocjonalnej bohatera - okej, mógłbym napisać gdzieś przy okazji "a poza tym słabo się odżywiałem, źle sypiałem i miałem koszmary", ale wolę te wszystkie elementy przedstawić w tekście. Na pewno nie na przestrzeni jednego rozdziału, żeby uniknąć efektu biedna-sierotka-Maurice. Ale fakt - ta scena mogłaby się pojawić później lub wcześniej, nie była konieczna dokładnie teraz.
      Może kiedyś przearanżuję ten rozdział; z tym, że wymagałoby to więcej pracy niż poprawienie kilkunastu zdań, więc pewnie zabrałbym się za to po skończeniu tekstu. Mimo wszystko dzięki, że zgłaszacie takie problemy, wiem, na co mam uważać w przyszłości.
      Przymiotnikoza? Wielkie niebiosa, mam zamiar to leczyć. :D
      (W sumie podoba mi się myśl, że Voldemort od pewnego momentu w swoim życiu STALE zażywał Felix Felicis - to naprawdę w pewnym sensie tłumaczy, dlaczego analityczny, rozważny, szukający poparcia Tom zmienił się w "hurra-zabijmy-ich-teraz-albo-ja-sam-ja-wszystko-sam" Voldemorta. Nawet przestał dbać o sojuszników, przekonany (dlaczego?), że nigdy nie zostanie zdradzony - a w trakcie serii zdarzyło się to co najmniej kilka razy. Chociaż oczywiście - to tylko taki headcanon, który, jak myślę, trochę uwiarygadnia tę przemianę.
      Możemy też założyć, że Tomciowi nie poszła czarna magia i zamiast oderwać kawałek duszy, z każdym kolejnym horkruksem pozbywał się kawałka mózgu. :<

      Usuń
  3. Z dużą przyjemnością informuję o publikacji oceny :) http://pomackamy.blogspot.no/2016/08/0103-morrigan-mard-jest.html

    OdpowiedzUsuń
  4. 1. „Nie pamiętałem, kiedy ostatnio zdarzyło mi się tak wcześnie być już na nogach.”
    Poprawne, ale brzmi trochę nieporadnie. Lepiej: Nie pamiętałem, kiedy ostatnio zdarzyło mi się być na nogach tak wcześnie. Albo jeszcze lepiej: Nie pamiętałem, kiedy ostatnio byłem na nogach tak wcześnie.
    2. „Siedziała w fotelu, ze wczorajszym numerem Proroka Codziennego rozłożonym przed twarzą.”
    Bez przecinka, bo nie jest potrzebny – tylko spowalnia. A poza tym „z wczorajszym” brzmi lepiej ;)
    3. „Przeszliśmy razem przez przejście i maszerowaliśmy ramię w ramię w dół schodów.”
    Przeszliśmy przez przejście – dość niezręczne wyrażenie, takie lekko zakamuflowane powtórzenie. Poza tym, nie musisz opisywać takich oczywistości, wystarczyłoby proste: „Wyszliśmy i pomaszerowaliśmy ramię w ramię w dół schodów”.
    4. „Wręcz przeciwnie; odzywała się tylko wtedy, kiedy uznawała, że ma coś ważnego do powiedzenia”
    Zdanie formalnie poprawne, ale uważam, że na tyle znasz się na pisaniu, żeby sięgnąć na wyższą półkę. Jak już mówiłam, oczywistości nie trzeba pisać – chodzi mi o takie masła maślane i używanie słów, które nie są niezbędne do uchwycenia sensu. W tym wypadku skróciłabym to zdanie do: „Wręcz przeciwnie; odzywała się tylko wtedy, kiedy miała coś ważnego do powiedzenia”. Po pierwsze dlatego, że samo przez się rozumie, że Wilhelmina musiała uznać coś za na tyle ważne, by to wypowiedzieć i po drugie, dlatego, że Maurice jest narratorem (ale nie wszechwiedzącym), a w tym wypadku próbuje takiego udawać i wchodzi z butami do głowy Wilhelminy (jemu może się co najwyżej wydawać, że Wilhelmina uznaje, że ma coś ważnego do powiedzenia i w tedy mówi). A to włamanie śmierdzi już narratorem trzecioosobowym (auktorialnym?) i podważa autentyczność pierwszoosobowego tekstu.
    5. „Drzwi do Wielkiej Sali były otwarte na oścież i pomimo wczesnej pory, dało się dojrzeć kilkunastu uczniów w środku.”
    Dlaczego przed „dało się” wstawiłeś przecinek? Jeśli chcesz, aby to było wtrącenie, przecinek musisz wstawić też przed „pomimo”.
    6. „Zatrzymałem się, zdumiony;”
    Bez przecinka. Może być, ale niepotrzebnie wybija z rytmu.
    7. „Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oczekiwała czegoś ode mnie, ale nie miałem pojęcia, co powinienem powiedzieć”
    Tu raczej czepianie się. Raczej: co powinienem zrobić. Bo Priscilla czegoś oczekuje, Maurice nie wie czego, ale niekoniecznie panna Rosier musi oczekiwać słów, może to być równie dobrze gest, prawda? Ogólnie „zrobić” brzmiałoby mniej konkretnie, a w tym wypadku wzmocniłoby skonsternowanie Maurice’a.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8. „Uczęszczaliśmy czasem na zajęcia i czasem zdarzało nam się zamienić kilka słów, jednak nigdy nie nawiązaliśmy głębszej relacji.”
      Nie wiem, czy uznać to „czasem” za zamierzone powtórzenie, czy nie? I obstawiałabym „zawiązaliśmy” głębszej relacji, „nawiązanie” sugeruje jakikolwiek kontakt, a taki już za sobą mają. „Zawiązaliśmy” sugerowałoby właśnie takie pogłębienie „nawiązanego” już kontaktu.
      9. „Wilhelmina rzuciła krótkie spojrzenie na Priscillę, by zawiesić na mnie wzrok.”
      „By” sugeruje celowość pierwszego zdania (nadrzędnego). No a nie bardzo rozumiem, aby celem spoglądania na Priscillę było zawieszenie wzroku na Maurice’ie. Więc raczej „Wilhelmina rzuciła krótkie spojrzenie na Proscillę, a potem zawiesiła wzrok na mnie”.
      10. „Uniosłem minimalnie ramiona w odpowiedzi na niezadane pytanie.”
      Dlaczego tak nietypowo i zamiast proste „lekko”, aż „minimalnie”? Zdanie OK, ale niepotrzebnie wzbudza w czytelniku zastanowienie: jak to jest unieść minimalnie ramiona? Poza tym tutaj na przykład objawia się Twoja potrzeba dookreślania rzeczy – przymiotnikoza (przysłowkoza też). Czy dla akcji, sensu, poznania bohaterów, określenie uniesienia ramion jest naprawdę niezbędne? Raczej nie. Niepotrzebne słowa nie są… potrzebne. (Niemniej, to nie błąd. To raczej pochylenie się nad Twoim stylem i próba nadania mu elegancji ;) )
      11. „Dopiero teraz, kiedy obie znajdowały się tak blisko, uderzył mnie wizualny kontrast między nimi.”
      „Wizualny” – niepotrzebne. Bez tego słowa sens będzie zachowany.
      12. „Ta niespodziewana propozycja wydawała mi się trochę dziwną.”
      „Trochę dziwna”, niepotrzebne archaizowanie formy, zwłaszcza, że wcześniej tego nie robiłeś.

      13.” Spochmurniałem, gdy uzmysłowiłem sobie, że samą Priscillę też zapewne spotkała presja ze strony rodziców, by w ciągu tego roku szkolnego zbliżyła się do mnie.”

      „By zbliżyć się do mnie”, czasownik lepiej będzie brzmiał w bezokoliczniku. (No i ewentualnie usunęłabym „ze strony rodziców” – znając sytuację Maurice i wnioskując analogicznie, oczywistym dla czytelnika będzie, skąd ta presja).

      14.” Z własnej woli nigdy nie ożeniłbym się z Priscillą, ale musiałem przyznać, że wielu młodych mężczyzn trafiało na dużo bardziej męczące czy odpychające narzeczone.”
      Przecinek przed „czy”, dla wytchnienia.
      15. „Odwróciłem się i bez zdziwienia jako sprawczynię zidentyfikowałem Gęś.”
      Wystarczy „i bez zdziwienia zidentyfikowałem Gęś”. Chyba, że się uprzesz na tę sprawczynię : )
      16. „Zmarszczyłem lekko brwi, zaskoczony jej zachowaniem.”
      Przecinek OK, ale nie niezbędny. Spowalnia trochę czytanie, a na tym nam nie zależy w tym rozdziale, hm?
      17. „– Możesz już sobie iść – orzekła lekceważąco dziewczynka.”
      Morrigan lubi ORZEKAĆ. Czepialstwo.
      18. „– Coś ty jej powiedziała? – zapytałem, zdenerwowany.”
      Bez przecinka.
      19. „– Nie. Powiedziałam, że ma cię zostawić w spokoju, bo należysz. Masz opowiadać.”
      Nie wiem, czy coś Ci tu brakło, czy Morrigan miała tak dziwnie uciąć zdanie? Zakładając pierwszą opcję, to „należysz” – co? (Dopiero po jakimś czasie załapałam, że chodzi o to, że Maurice należy do Morrigan jako opowiadacz historyjek).
      Koniec na jedno posiedzenie, reszta następnym razem.

      Usuń
    2. Z innej beczki: zapomniałam wspomnieć, że lubię Maurice’a. Jest ciapą – to fakt. Jest beznadziejny, bierny, znerwicowany i naiwny, ale to dobrze. W porównaniu z „wyszczekanymi córkami Voldemorta”, czy innymi Draco Malfoy’ami, to ciekawy typ postaci. Zastanawiam się tylko, dlaczego nie trafił do Hufflepuffu – chyba lepiej by tam pasował ;)
      I tak z ciekawości, piszesz może coś własnego? Czy tylko to ff?
      (PS. Jak najbardziej jestem za tym, że tworząc horkruksy, Tomcio amputowywał sobie kawałki mózgu! To wszystko tłumaczy ;)
      PS 2 Odnosząc się jeszcze do snów – nie miałam na myśli redukowania snu do „miałem koszmary”, ale do takiego skrócenia tego snu, żeby pozostał maksymalny dramatyzm przy minimum opisanej treści. Czyli po prostu skrócenie tego koszmaru do kluczowego momentu, i ewentualnego zaznaczenia, że Maurice błądził po korytarzu.)

      ~DeathAwaits

      Usuń
    3. Dzięki, jesteś nieoceniona! :D Dokończę rozdział, a potem siądę nad poprawkami.
      "Nie wiem, czy coś Ci tu brakło, czy Morrigan miała tak dziwnie uciąć zdanie? Zakładając pierwszą opcję, to „należysz” – co? (Dopiero po jakimś czasie załapałam, że chodzi o to, że Maurice należy do Morrigan jako opowiadacz historyjek)." - Morrigan zdarzają się skróty myślowe, dziwne sformułowania, chociaż nie zawsze oznacza to, że są całkiem niezrozumiałe. Taka forma wypowiedzi jest celowa, ale niecelowe było prowadzanie chaosu. Dzięki za zwrócenie uwagi. Mógłbym dopisać, że Maurice jest skonfundowanymi słowami dziewczynki i dopiero po chwili dociera do niego, co dokładnie miała na myśli. Takie rozwiązanie nie wymuszałoby na Morrigan zmiany mówienia, a jednocześnie nie sprawiałoby, że czytelnik zawiesza się na dialogu i próbuje znaleźć w nim sens.
      "Zastanawiam się tylko, dlaczego nie trafił do Hufflepuffu – chyba lepiej by tam pasował ;)" - zależy pod jakim względem. Hufflepuff pomógłby mu w rozwoju emocjonalnym; Maurice-Puchon byłby pewnie spokojniejszy, może bardziej asertywny, myślę, że życie w takiej akceptującej i pozytywnej społeczności mogłoby go nauczyć, że nie ma sensu spalać się w próbie spełnienia oczekiwać najbliższych, bo ci najważniejsi i tak wezmą nas w pakiecie z wadami. ;) Z drugiej strony, Ravenclaw to doskonały dom dla potencjalnych naukowców i artystów, oferujący największe możliwości w rozwoju intelektualnym.
      Tiara ma czasem niezłą zagwozdkę, bo musi wybierać między domem, w którym uczeń najlepiej by się czuł, a w którym rozwinąłby swoje talenty.
      Z przydziałem Maurice'a wiąże się zresztą pewna anegdota i niedługo zostanie przytoczona. ;)
      I nie, nie piszę nic własnego, chociaż już postanowiłem sobie, że po skończeniu MMJD zacznę.

      Usuń
  5. Witaj, Narratorze :)

    Przychodzę z ocenialni Wspólnymi Siłami w poszukiwaniu bloga do oceny. Zainteresował mnie Twój, mam tylko dwa pytania. Raz: czy zależy Ci na kanonie? Oglądałam Harry'ego x razy, ale jako dziecko przy czytaniu poległam, dopiero teraz nadrabiam (ale jestem dopiero przy trzecim tomie), więc zapewne średnio orientuję się w szczegółach z kanonu. Gdybyś mógł się jakoś do tego ustosunkować, byłoby miło. :) A dwa: czy występuje tu jakiś dziwny humor, taki... niecodzienny, absurdalny? Przyznam, że przy ostatnio ocenianym blogu odkryłam, że takie coś kompletnie mi nie leży. Więc nie chciałabym się w coś takiego wpakować drugi raz.
    Możesz odpowiedzieć na komentarz tutaj albo na mojej podstronie czy na maila (cicercumcaulee@gmail.com), jest mi to zupełnie obojętne.

    Pozdrawiam,
    Bohaterka Realna,
    www.wspolnymi-silami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kanonu staram się pilnować na własną rękę. Chętnie przyjmuję wszelkie uwagi dotyczące ewentualnej niezgodności, ale nie jest to priorytet, wzorowa znajomość serii nie będzie konieczna.
      Zabiłaś mi za to ćwieka drugim pytaniem. ;) Trochę abstrakcji i czarnego humoru się znajdzie, nie wiem, czy mogę moje poczucie humoru nazwać dziwnym czy niecodziennym, z tego co obserwuję, sporo ludzi je podziela.
      Mogłabyś spróbować niezobowiązująco przejrzeć pierwsze rozdziały i zobaczyć, czy humor Cię nie zniechęca? Podobają mi się Twoje oceny, więc byłoby mi miło, gdybyś poddała analizie mój tekst, ale nie kosztem wielkiej irytacji z Twojej strony.
      Również pozdrawiam!

      Usuń
    2. Trochę mnie nie zabije, byleby to miało ręce i nogi. :D To wstępnie jestem na tak, teraz akurat jestem poza domem, więc gdy wrócę, wstawię Twojego bloga do swojej kolejki. Dzięki za odpowiedź i pozdrawiam. :)

      Usuń
    3. Dzięki i pozdrawiam również. :)

      Usuń
  6. przeczytałam dzisiaj wszystkie rozdziały i powiem ci, że masz talent! Będę czytać, powodzenia :D

    http://harrystylesneverloves.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. 1. „Okazję, by bez osób trzecich porozmawiać z Priscillą, złapałem dopiero przed eliksirami.”
    Lepiej – bo bez nadmiernych przecinków: Okazję do porozmawiania z Priscillą bez osób trzecich złapałem dopiero przed eliksirami.
    2. „Dziewczyna stała samotnie kilka metrów obok drzwi do sali lekcyjnej; wydawała się zamyślona.”
    Co za różnica, czy to było kilka metrów? I tak sobie nie wyobrażę tego tak dokładnie. Wystarczy informacja, że stała obok drzwi ;)
    3. „Dziewczyna STAŁA samotnie kilka metrów obok drzwi do sali lekcyjnej; wydawała się zamyślona. Po krótkiej chwili wahania STANĄŁEM obok niej – podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się lekko.”
    Podszedłem do niej? Informacja, że chwila była krótka nie jest niezbędna. Wystarczy chwila (warto zaznaczać, jeśli chwila się przeciąga, ale normalnie to raczej krótki odcinek czasu).
    4. „Z jednej strony czułem, że zrobiłem ogromny postęp w sprawie Morrigan, z drugiej nie mogłem jej pozwolić tkwić w deluzyjnym przekonaniu, że ludźmi może rozporządzać jak własnym majątkiem.”
    Deluzyjny to samo w sobie tyle, co „fałszywo-przekonaniowy”, w tym wypadku mamy „fałszywo-przekonaniowe przekonanie”. Wystarczy, że Morrigan tkwiła w fałszywym przekonaniu, albo iluzorycznym. I ładniej i bardziej elegancko: nie mogłem pozwolić, aby tkwiła w…
    5. „Gdybym ją porzucił, mógłbym uczynić ją gorszą, niż była, gdy trafiła do Hogwartu.”
    Gorszą niż była – bez przecinka pośrodku.
    6. „Uznanie mnie za nudną rozmówczynię zdarza mi się całkiem często.”
    Albo: często mi się zdarza, że ktoś uznaje mnie za nudną rozmówczynię. Albo: uznanie mnie za nudną rozmówczynię zdarza się całkiem często. Zachowany jeden podmiot w zdaniu. W formie, w jakiej to zdanie brzmi teraz mamy dwa podmioty – coś zdarza się Priscilli, no i uznanie też niejako robi tu za podmiot. Mętlik.
    7. „Chyba ostatnio faktycznie zbyt często zdarzało mi się tracić kontakt z rzeczywistością;”
    Lubisz formę „zdarza mi się”, prawda? Nie ma w tym nic złego, ale w samym tym fragmencie jest tego bardzo dużo.
    8. „do sukcesu wystarczało uważne postępowanie zgodnie z instrukcją,”
    I uważne i zgodnie określa nam to postępowanie i brzmi trochę nieelegancko (przymiotnikoza). Lepiej: do sukcesu wystarczało uważne postępowanie w zgodzie z instrukcją (w zgodzie to też przysłówek, ale brzmi płynniej).
    9. „Po drugie, na moim roczniku eliksiry kontynuowała ledwie garstka uczniów – profesor czasem żartował, że w tym toku cierpi przez nas na nadmiar wolnego czasu.”
    W toku? XD
    10. „Miało to dużą zaletę; na zajęciach panowała luźniejsza atmosfera i każdy uczestnik lekcji mógł liczyć na pomoc ze strony nauczyciela.”
    Wystarczy uczestnik – wiadomo, że uczestnik lekcji.
    11. „Po pierwsze; spróbujemy rozbudzić w sobie ducha rywalizacji i przeprowadzimy zajęcia w formie konkursu.”
    Dwukropek, nie średnik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. „Ach, tak. – Pan Slughorn, wyraźnie zadowolony, że to nie on poruszył ten temat, obszedł katedrę i z szufladki biurka wyjął niewielki flakonik wypełniony cieczą o złotym połysku. – To. Czy ktoś z was potrafi mi powiedzieć, jak brzmi nazwa tego eliksiru?”
      Jest ok, ale zastanawiam się nad nazywaniem Slughorna „pan”. Poprawne, jak najbardziej, ale o ile pamiętam książkę, profesorowie nigdy nie byli tak nazywani przez narratora. Do namysłu – czy zostajemy przy „panu” (bardziej swojsko, polsko i w ogóle), czy zamieniamy na „profesor” (powtórzenie aż tak nie będzie rzucać się w oczy w tym wypadku), nawiązując tym samym do oryginału.
      2. „Nigdy jednak nie wiedziałem tego eliksiru i nie potrafiłbym go rozpoznać na pierwszy rzut oka.”
      Widziałem. Nawiasem mówiąc, podoba mi się ta historia o gościu uzależnionym od FF, ale zastanawiam się nad tego kanonicznością. W końcu FF działało tak, że temu, kto je zażywał, udawało się wszystko. Czy raczej działanie eliksiru nie sprawiłoby, że skaczący (latający) człowiek, trafiłby np. na coś miękkiego, zamiast uderzyć w ziemię i i tak by przeżył? Aż mi się przypomina historia samobójcy, który skakał z wieży Eiffla i przypadkiem trafił na zaparkowany obok samochód. Przeżył.
      3. „Sam SPRAWIŁEM sobie przyjemność wypicia go tylko raz, choć, rzecz jasna, jestem w stanie SRPAWIĆ sobie dożywotni zapas.
      Jestem w stanie ZAPEWNIĆ?
      4. „Niemniej pomimo wszelkich związanych z nim niebezpieczeństw, myślę, że każda dość odpowiedzialna i rozsądna osoba powinna móc przeżyć jeden niezwykły dzień.”
      Dla zwiększenia dramatyzmu: myślę, że każda dość odpowiedzialna i rozsądna osoba powinna móc przeżyć CHOCIAŻ jeden niezwykły dzień W ŻYCIU. Badum tss.
      5. „Notowała tylko coś na kawałku pergaminu, by po chwili zrobić krótką przerwę i po paru sekundach wpatrywania się w zapiski, ponownie przystąpiła do pisania.”
      Notowała tylko coś na kawałku pergaminu, co jakiś czas nieruchomiejąc i wpatrując się we własne zapiski? Krócej i ładniej. Teraz to brzmi trochę kaleko.
      6. „Chętnie przedłużyłbym ten etap warzenia, niestety, z każdym kolejnym pękiem liści czy korzeniem wrzucanym do kociołka, wydobywająca się z niego woń stawała się coraz cięższa i mniej przyjemna.”
      Bez przecinka po kociołka.
      7. „Po wsypaniu do wywaru szczypty sproszkowanego rogu jednorożca i zamieszaniu w nim chochlą wiedziałem już, że zapewne gdzieś popełniłem błąd; według instrukcji zapach mięty nie powinien być już wyraźny, wciąż jednak wyczuwałem ją w swoim eliksirze.”
      Dwukropek zamiast średnika, w końcu to takie: popełniłem błąd [UWAGA, będę tłumaczył, gdzie] według instrukcji zapach mięty… itd. Dlatego dwukropek.
      8. „Cóż, przynajmniej kolor i gęstość cieczy zgadzały się z tymi opisanymi w podręczniku.”
      Ok, ale rozważ też formę: zgadzały się z opisem w podręczniku. Prościej.
      9. „Zerknąłem na Priscillę – ani razu jeszcze nie zajrzała do instrukcji, za to niemal bez przerwy notowała coś na kawałku pergaminu, by po chwili przyglądać się kartce w namyśleniu”
      Drugi raz przedstawiasz tą samą informację. Wystarczyłoby, że Priscilla wciąż coś tam pisała, zamiast przystąpić do warzenia eliksiru. Wiemy już, że notuje, przestaje i patrzy na to ;)

      Usuń
    2. 10. „Żadne nasiona z pewnością nie znajdowały się na liście; jakaś część mnie chciała powstrzymać Priscillę przed potencjalnie niebezpiecznym mieszaniu w przepisie, ale przeważyła ciekawość tego, co się stanie.”
      Przed potencjalnie niebezpiecznym MIESZANIEM w przepisie.
      11. „Niezbyt zgodna z podręcznikowym opisem maź gotująca się w kociołku dziewczyny zabulgotała żywo,”
      I gotowanie i bulgotanie na raz. Może: niezbyt zgodna z podręcznikowym opisem maź zabulgotała żywo w kociołku dziewczyny, rozrzedziła się itd.
      12. „większość klasy znajdowała się już na dalszym etapie niż ja.”
      Bez już.
      13. „– No, kochani – Profesor Slughorn wyciągnął zegarek”
      Kropka po kochani.
      14. „Poczułem się odrobinę zniesmaczony jej niezasłużonym zwycięstwem, ale brak wyraźnego poszkodowanego nie pozwolił mi większe oburzenie”
      Nie pozwolił mi NA większe oburzenie.
      15. „Staranniej niż zwykle posegregowałem niezużyte składniki, czekając aż reszta uczniów wyjdzie”
      Przecinek przed aż.
      16. „Zamrugałem, cokolwiek zdziwiony, zaraz uśmiechnąłem się wymuszenie.”
      Tak trochę… niejasno. Zamrugałem, cokolwiek zdziwiony I zaraz uśmiechnąłem się wymuszenie. Chociaż to brzmi tak, jakby już dostał do ręki fiolkę. A chodzi chyba o to, że nie wiedział, jak zareagować, więc to zdziwienie pokrył uśmiechem? Więc: zamrugałem, cokolwiek zdziwiony, w końcu jednak uśmiechnąłem się wymuszenie.
      17. „Domyśliłem się, czym jest tajemniczy prezent, nim go zobaczyłem.
      Fiolka z Płynnym Szczęściem.
      Przez chwilę wpatrywałem się w nią, nie rozumiejąc, dlaczego wręczyła mi tak drogi prezent.”
      Prezent, prezent. Może „dlaczego wręczyła mi COŚ TAKIEGO”.
      18. „Może powinienem uznać jej zachowanie za miłe, ale nie potrafiłem spojrzeć na nie inaczej, niż na coś dziwnego i podejrzanego.”
      „na nie inaczej, niż jak na coś dziwnego i podejrzanego”. Albo prościej: Może powinienem uznać jej zachowanie za miłe, ale postrzegałem je tylko jako coś dziwnego i podejrzanego.
      19. „Cóż – dodał po chwili, uśmiechając się samymi kącikami ust – tego nie przewidziałem.”
      Kropka po ust i wielka litera przy „tego”.
      20. „W szóstej lub siódmej klasie, w zależności od poziomu. Nigdy wcześniej. W zależności od tego, jak radziłaby sobie reszta mojego rocznika, pierwszą porcję Felix Felicis zdobyłbym za rok lub dopiero za dwa.”
      W zależności, w zależności. Może: w szóstej klasie, jeśli rocznik dobrze sobie radzi. Częściej w siódmej. Nigdy wcześniej. I dalej tak samo.
      21. „Ojciec prawdopodobnie żyje, nie wiem nawet, czy zdaje sobie sprawę z mojego istnienia.”
      Lubisz robić takie zdania-wyliczanki, bez spójników zapewniających im ciąg logiczny. Wygląda to jak kolejne sekwencje oddzielone przecinkami i myśl tu czytelniku, jak je połączył w całość. W tym wypadku „ojciec prawdopodobnie żyje, ALE nie wiem nawet, czy zdaje sobie sprawę z mojego istnienia”.
      22. „Chciałbym go odnaleźć, a nie mam żadnego punktu zaczepienia… ale z tym eliksirem… moje szanse znacznie wzrosły.”
      Tom chyba mówi, co by było, gdyby dostał ten eliksir – mówi z perspektywy przeszłej, czyli chwili, gdy jeszcze nie trzymał fiolki w ręce. Więc stosujemy tryb przypuszczający: „ale z tym eliksirem… moje szanse znacznie BY wzrosły”.

      Ok, koniec w tym rozdziale. Ależ to było! Najzabawniej, że kiedy czytałam to po prostu dla przyjemności – nie tak uważnie, to nie rzucały mi się w oczy żadne błędy ;) Niemniej, i tak jest bardzo dobrze. Może następnym razem lepiej wysłać Ci całość na maila, byłoby przejrzyściej i mogłabym to zaznaczać bezpośrednio w skopiowanym tekście.

      Odnosząc się do Twojego komentarza, szkoda, że nie piszesz nic własnego. To by mogło być ciekawe 

      Swoją drogą, zapoznałam się z fabułą „Przeklętego dziecka” i jestem w szoku (wizja Tomcia z Bellą w łóżku to… dużo).

      ~DeathAwaits

      Usuń
    3. Dzięki.
      Przez to dzikie "w toku" w środku zdania aż oniemiałem. Naprawdę nie mam pojęcia, jak się tam znalazło. I jestem prawie pewien, że wcześniej go nie było!
      Działanie FF polegało na tym, że eliksir niejako "podpowiadał", co należy zrobić. Na przykład osoba pod jego pływem nagle ma niesamowitą chęć, by się pochylić - i kiedy tylko to robi, kula przelatuje tuż nad jej plecami, co zapewne skończyłoby się tragicznie, gdyby rzeczony człowiek był wyprostowany.
      Raczej nie wpływa na środowisko, czyli facet kierujący ciężarówką z materacami nie poczuje nienormalnej chęci rozłożenia całego ładunku pod najwyższym budynkiem w mieście tylko dlatego, że nasz feliksiarz postanowi sobie z niego skoczyć. Wydaje mi się, że dlatego ten eliksir jest groźny. Dawkowany zbyt często, wypacza myślenie - bo jeśli z nim udaje się osiągnąć nieprawdopodobne, to może czas sięgnąć po niemożliwe?
      Mnie najbardziej boli, że wyeksploatowany wątek córki Voldemorta stał się... kanoniczny. To straszne!
      (Aż mam ochotę napisać własne opowiadanie o córce Voldemorta, ale kiedy myślę nad fabułą, dochodzę do wniosku, że byłoby zbyt brutalne.)

      Usuń
    4. Och, błagam napisz własne opowiadanie o córce Voldemorta. Nie ma nic złego w brutalności w literaturze, to jest nawet wskazane! :) Ale koniecznie musiałbyś zacząć od nocy poczęcia tej córki, Tomcio i miłosne karesy to naprawdę wspaniały temat, który nie może się zmarnować.

      Przy okazji, chciałam wspomnieć, że jutro skomentuję nowy rozdział :)

      ~DeathAwaits

      Usuń

Obserwatorzy