sobota, 16 lipca 2016

VI. Popełniam zbrodnię

Szanowny Panie Huckelberry,
przede wszystkim chciałbym Panu serdecznie podziękować z pomoc i przeprosić, że wcześniej nie znalazłem chwili, by przekazać Panu wyrazów jak najbardziej zasłużonej wdzięczności. Ostatnie kopie listów dotarły w doskonałym stanie i okazały się znacznie bardziej inspirujące, niż przypuszczałem. Pod koniec roku będę miał okazję odwiedzić Marrakesz i z pewnością prześlę Panu kilka ciekawszych znalezisk wraz z tłumaczeniami. Ideę Pańskiego Centrum Epistolarnego wspieram całym sercem i liczę na to, że przysłuży się jeszcze wielu amatorom historii.
Piszę nie tylko z podziękowaniem, ale również z prośbą. Byłbym wdzięczny za sprawdzenie, czy w Pańskich archiwach nie istnieje jakakolwiek korespondencja dotycząca rodziny Mard”. Obecnie przynajmniej część przedstawicieli tej familii zamieszkuje Wielką Brytanię, być może w przeszłości istniał jakiś ich związek ze Stanami Zjednoczonymi. Wiem, że dostarczam skąpych informacji, które zapewne wcale nie ułatwią Panu poszukiwań, ale niestety nie znajduję się w pozycji, która pozwoliłaby mi dowiedzieć się czegoś u źródła, a z różnych powodów historia Mardów szalenie mnie interesuje.
Z góry dziękuję za wszelką pomoc.
Z poważaniem,
Maurice H. Dummond

PS Jeśli będzie Pan tak uprzejmy, by przychylić się do mojej prośby, proszę nie odsyłać sowy od razu. I tak będzie musiała wrócić do domu, myślę więc, że rozsądniej będzie przetrzymać ją u Pana i wysłać od razu z odpowiedzią (i znalezioną korespondencją, jeśli nam obu dopisze szczęście i interesujące mnie listy znajdują się w Pana kolekcji), oszczędzając tym samym długiej podróży Pańskiej sowie. W kopercie znajduje się kwota, która powinna pokryć koszty utrzymania dodatkowego ptaka. Zapewniam, że nie będzie ona sprawiać problemów jest bardzo grzeczna i przyjacielska.
PPS Sowa ma na imię Pietruszka i lubi biszkopty.


Zakleiłem kopertę. W środku brzęczało kilka monet – tak naprawdę nie wiedziałem, ile kosztowało utrzymanie sowy. Nie mogło być bardzo dużym wydatkiem, w końcu nawet niemajętne rodziny pozwalały sobie na wyżywienie co najmniej jednej. Miałem nadzieję, że załączyłem dość pieniędzy, w innym wypadku chyba spaliłbym się ze wstydu.
Schodząc po schodach, minąłem się z Filiusem. Na mój widok spuścił wzrok i przyspieszył, jakby chciał jak najszybciej stracić mnie z oczu. Zaskoczyło to mnie i może trochę zirytowało – wydawało mi się, że wyjaśniliśmy sobie sprawę jego niedawnego nocnego zaginięcia. Czy to możliwe, że miał mnie za takiego łajdaka, by spodziewać się złamania obietnicy z mojej strony? Zaraz jednak pomyślałem sobie, że dla niego cały ten… romans to dość krępująca sprawa. Na jego miejscu pewnie nie chciałbym, by ktokolwiek wiedział, obojętnie, jak uczciwa i sympatyczna miałaby to być osoba.
Przy ostatnim stopniu zacząłem się zastanawiać, czy można trafić z obiektem uczuć gorzej niż on i z gorzkim uśmiechem stwierdziłem w duchu, że owszem, można – ale nie chciałem teraz nad tym rozmyślać.
W sowiarni jak zwykle panował lekki zaduch. Niektóre z ptaków wychyliły na mój widok głowy i wydały niski, gruchający, pełen zainteresowania dźwięk; większość nie przerwała nawet drzemki. Tylko Pietruszka wydawała się bardziej podekscytowana moim przybyciem. Ostrożnie stąpając po podłodze, podszedłem do niej i podrapałem pod dziobem.
– Przykro mi, ale czeka cię długa przeprawa.
Popatrzyła na mnie bez wyrzutu w ślepiach. Uznając to za przyzwolenie, przywiązałem list do jej łapki.
Często żałowałem, że nikt podobny panu Huckelberry’emu nie mieszkał w Wielkiej Brytanii. Nawet gdyby ktoś zaczął kolekcjonować listy z całego świata, minęłyby dekady, zanim zebrałby kolekcję dorównującą tej amerykańskiej.
Pożegnałem się jeszcze z Pietruszką, nim ta wyfrunęła przez okno. Przez chwilę obserwowałem jej coraz bardziej oddalającą się sylwetkę, nim westchnąłem cicho i odwróciłem się do wyjścia. Nie zdążyłem jednak zrobić kroku naprzód – wszystkie zgromadzone tu sowy nagle rozwinęły skrzydła i zerwały się w moją stronę.
Dopiero po ułamku sekundy dotarło do mnie, że chodzi im o okno, nie zmieniało to jednak faktu, że ja znajdowałem się na ich drodze. Wcisnąłem się pod ścianę, pospiesznie ukucnąłem i zasłoniłem rękoma głowę, trwając w tej pozycji, dopóki łopot skrzydeł nie ucichł. Dopiero wtedy poderwałem głowę, zerwałem się i obróciłem twarzą do okna. Całe stado sów w panice rozpierzchło się na wszystkie strony świata.
– Co do…? – zapytałem sam siebie; ale dotarło do mnie, że przecież znam odpowiedź. Odwróciłem się, zakładając ręce na klatce piersiowej. – Ty – stwierdziłem.
Gęś przechyliła łebek, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem dzioba.
– Gdzie jest Morrigan?
Ale Gęś milczała.
Bardzo powoli otworzyłem klapę szkolnej torby i włożyłem do środka dłoń.
Gęś wciąż mi się przyglądała.
Znalazłszy poszukiwany przedmiot, zacisnąłem na nim palce i niespiesznie wyciągnąłem z torby.
Gęś przechyliła łebek w drugą stronę.
Rzuciłem książkę przed siebie, mniej więcej w połowie odległości między mną a Gęsią. Ptak przyczłapał do woluminu, pochylił się nad nim i nagłym ruchem dzioba otworzył tomik, by bezwstydnie oderwać kawałek kartki i wessać niczym nitkę makaronu.
– Tak myślałem – powiedziałem, kładąc ręce na biodrach. – Nie – poprawiłem się – byłem pewien.
Gęś, nie zwracając na mnie uwagi, konsumowała książkę. Pokręciłem głową, zrobiłem krok naprzód i wyciągnąłem dłoń po tomik; Gęś syknęła ostrzegawczo, więc włożyłem obie dłonie do kieszeni marynarki i popatrzyłem w inną stronę.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak rozwiązać ten problem.
– Gęsi – odezwałem się w końcu – czas poważnie porozmawiać.
Podniosła łebek.
– Myślisz, że pożeranie zbiorów biblioteki to dobry pomysł?
W spojrzeniu Gęsi pojawiło się politowanie; a może tylko to sobie wyobraziłem.
– Ach tak – mruknąłem. – Skoro coś robisz, to musi to być dobry pomysł, prawda?
Zagęgała.
Uniosłem obie dłonie do góry w defensywnym geście.
– Więc inaczej. Proponuję układ. Jeśli będziesz dość łaskawa, by oszczędzić książki z biblioteki, obiecuję, że będę ci dostarczał coś w zamian. Jeszcze z twojego powodu naprawdę zamkną bibliotekę, a bez dostępu do niej… myślę, że nie przeżyję.
Gęś poruszyła lekko skrzydłami. Pomyślałem, że była wciąż nieprzekonana i potrzebowałem czegoś więcej, by zaakceptowała takie warunki umowy.
– Jesteśmy… jakby… – Poruszyłem ręką w nadgarstku, szukając odpowiedniego słowa – ...częścią jednego stada? Ty zrobisz coś na moją korzyść, ja na twoją. Jak to gęsi… gęsi tak robią, prawda?
Gęś mrugnęła, patrząc na mnie.
– O rany – westchnąłem, dotykając dłonią czoła.
Gęś przyczłapała w moją stronę. Odruchowo przycisnąłem plecami do ściany, ale to wcale jej nie zatrzymało; wciąż niestrudzenie parła do przodu. W końcu stanęła, wyciągnęła szyję do góry i rozłożyła lekko skrzydła.
– N-nie, czekaj, co ty wyprawiasz…? – bąknąłem, cokolwiek zaniepokojony. – Je-jeśli wolisz te biblioteczne, to… ał!
Gęś podskoczyła do góry i chapnęła dziobem mój krawat. Od niespodziewanego dodatkowego ciężaru pochyliłem się gwałtownie do przodu; Gęś wciąż trzymała się mocno, niewzruszona. Pospiesznie rozwiązałem krawat i wyprostowałem się; ptak zamachał skrzydłami i sprawiająca wrażenie bardzo zadowolonego z siebie, odwrócił się i odszedł z moją własnością w dziobie.
Rozmasowałem szyję.
– To bolało – rzuciłem za Gęsią, nie kryjąc urazy w głosie.
Spojrzałem w dół i w słomie zauważyłem krótkie, czarne pióro. Schyliłem się po nie i obejrzałem pod światło; sowie pióra widywałem już wielokrotnie, to jednak trochę się od nich różniło kształtem, a przede wszystkim kolorem. Czerń tego pióra wydawała się absolutna; nawet jego oś i miękki puch znajdujący się pod chorągiewką były całkowicie czarne. Nie dawało przy tym żadnego kolorowego pobłysku.
– Coś zgubiłaś – powiedziałem, podchodząc do wyjścia.
Gęś zagęgała, nie odwracając się nawet.
– Och, to dla mnie? Dziękuje, to bardzo miłe z twojej strony – mruknąłem.
Gęś zadarła łebek wyżej. Mój krawat wciąż zwisał z jej dzioba i prawdę mówiąc, pogodziłem się z jego stratą.
Razem zeszliśmy w dół wieży; Gęś człapała kilka kroków przede mną. Sam szedłem dość wolno, bawiąc się piórem. Wydawało mi się dziwne, choć nie potrafiłem wyjaśnić, na czym jego odmienność polegała. Może chodziło o sam kolor? W naturze rzadko spotyka się coś w barwie nieprzeniknionej czerni.
Zerknąłem na Gęś. Ona sama przecież też nie do końca podporządkowywała się prawom natury. A może miała swoje własne, prywatne.
Otworzyłem przed nią drzwi prowadzące na zewnątrz (co sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, jak weszła do środka, ale przecież nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła Gęś).
Ciekawe, czy cokolwiek zrozumiała? Nie wierzyłem, by była normalnym zwierzęciem, nie znaczyło to jednak, że musiała doskonale znać ludzkie języki. Z niektórymi – całkiem przecież inteligentnymi – magicznymi gatunkami nie porozumiałbym się, nawet używając jak najprostszych słów.
– Do zobaczenia – odezwałem się, widząc, że Gęś zaczyna zmierzać w stronę głównego budynku zamku.
Wsadziłem dłonie do kieszeni i popatrzyłem w niebo. Nie sądziłem, by Pietruszka zdołała przebyć tak długą trasę w mniej niż tydzień. Liczyłem się z faktem, że pan Huckelberry nic nie znajdzie, ani nawet nie zechce szukać – wiedziałem, że listy segregował według tematyki, miejsc i dat. Nawet jeśli posiadał w swoich zbiorach korespondencję dotyczącą Mardów, znalezienie jej wymagałoby przeszukania tysięcy listów.
Istniała też możliwość, że nie będzie musiał przeglądać swojej kolekcji. Jeśli pozostali członkowie rodziny byli równie unikalni jak Morrigan, cokolwiek napisanego przez nich, dla nich lub o nich mogło zapadać na tyle w pamięć, że pan Huckelberry od razu skojarzyłby, o kogo chodziło.
Wyciągnąłem z kieszeni pióro Gęsi i jeszcze raz mu się przyjrzałem. O czymś mi przypominało, choć nie potrafiłem jasno skonstruować tej myśli. Widziałem coś podobnego? Czytałem lub słyszałem o tym? Zmarszczyłem brwi, czując, że wrażenie to pogłębiło się. Czarne pióro? Czarne ptaki.
Otworzyłem szerzej oczy.
Wiedziałem, że musiałem się pospieszyć; ledwo zdołałem złapać tę myśl i jeśli odłożyłbym poszukiwania na później, mógłbym nie trafić ponownie na ten trop. Szybkim marszem ruszyłem ścieżką w stronę zamku, powtarzając w głowie niczym mantrę: legendy, Europa, przedmowa.
Część schodów przebiegłem, okazało się to jednak fatalnym pomysłem. Szybciej niż bym przypuszczał złapałem zadyszkę i zaczęły mnie nękać zawroty głowy. Morrigan miała rację, moje ciało nie znajdowało się w szczytowej kondycji. Zwolniłem, chociaż wciąż byłem dość podekscytowany perspektywą pierwszego sukcesu w rozwiązywaniu tajemnicy Mardów i gdybym tylko mógł, najchętniej aportowałbym się w pokoju wspólnym Krukonów.
Niestety, czekała mnie jeszcze rozmowa z kołatką, od której humoru zależało, jak długo będę stał przed wejściem.
Znasz imię tej, która sama się pogrzebała, nie zostawiając po sobie ni grobu, ni ciała? – zapytała kołatka.
– Och – westchnąłem. – Masz na myśli Palateę Alchemiczkę? W poszukiwaniu kamienia filozoficznego przypadkowo zmieniła się w rzeźbę z brązu.
Gratuluję rozumu. – Nie wiedzieć dlaczego, miałem wrażenie, że kołatka była rozczarowana tym, że zdołałem udzielić odpowiedzi.
Wejście do pokoju wspólnego stanęło przede mną otworem. Wszedłem do środka i od razu skierowałem się w stronę regału z książkami.
Zgodnie ze starą, krukońską tradycją każdy absolwent zostawiał w pokoju wspólnym książkę. Wybór tytułu nie mógł być przypadkowy; nie pozbywano się w ten sposób zbędnych pozycji, tylko dzielono się z przyszłymi uczniami Ravenclawu dziełami możliwie najbardziej dla nich przydatnymi, albo najlepiej przedstawiającymi sylwetki dawnych Krukonów. W związku z tym na wewnętrznych stronach okładek zgromadzonych tu książek można było znaleźć odręcznie spisane aforyzmy, rady, żartobliwe wierszyki, krótkie listy.
Sam niedługo miałem skończyć szkołę. Zastanawiałem się czasem, co powinienem po sobie zostawić.
Zamyśliłem się. Pamiętałem, że poszukiwany fragment znajdował się w przedmowie jakiegoś zbioru legend, dotyczącego europejskiego kraju, z pewnością leżącego poza Wielką Brytanią. Ukucnąłem, przeglądając najniższą półkę. Wiele książek nie posiadało tytułu na grzbiecie, niektóre nawet na przedzie okładki. Poszukiwania mogły zająć trochę czasu.
Jedną z pozycji zatytułowano w sposób, który rodził pewne nadzieje. „Śnieg i mrok – opowieści lapońskie.”
Otworzyłem ją na pierwszej stronie i nie zdołałem powstrzymać się przed przeczytaniem wiadomości, którą zostawił jej ostatni właściciel.
Znam straszliwą tajemnicę. E.M. oszukiwał na egzaminach.
Bądźcie uczciwi i niech Bóg ma was w opiece.
S. Boyle
– Rany – szepnąłem, odkładając książkę na miejsce. Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek wcześniej widział tę sensacyjną wiadomość, a to oznaczało, że musiałem szukać dalej.
Na wyższych półkach znalazłem zbiory legend z Francji, Austrii i Hiszpanii, ale bez zapoznawania się z ich zawartością wiedziałem, że nie tego potrzebowałem. Tamten tytuł prawie na pewno dotyczył biedniejszego państwa, leżącego… chyba na wschodzie.
Niech to, może jednak chodziło o tę Laponię?
Jednak kolejna pozbawiona widocznego na okładce tytułu książka okazała się kryć w sobie to, czego szukałem. „Legendy i baśnie rumuńskie. Podróż do kraju, w którym magia nigdy nie zaginęła.”
Zerknąłem tylko na notę od właściciela. Lakoniczne życzenie miłego czytania.
Przewróciłem stronę.

Rumuński folklor wciąż pełen jest nieodkrytych tajemnic. Chyba w żadnym innym kraju nie lekceważono tak mocno Ustawy o Tajności Czarów – przez wieki w świadomości mugoli czarodzieje, smoki, wampiry jak i jednorożce pozostawały jak najbardziej realne. Doprowadziło to do niebezpiecznej, choć również fascynującej sytuacji. Historia mugolska i czarodziejska splotły się nierozerwalnie ze sobą, a współcześni rumuńscy czarodzieje przeżywają katusze, próbując je mimo wszystko rozdzielić i zataić przed niemagicznymi skutki poczynań swoich przodków.
Sam uwielbiam rumuńskie legendy z jednego powodu – często stanowią jedyne świadectwo wydarzeń, wokół których dawni czarodzieje zawiązali zmowę milczenia. Informacje o dawnych zbrodniach i eksperymentach przetrwały dzięki mugolom, którzy widzieli tamte zdarzenia i choć niekoniecznie je rozumieli, byli świadomi ich nadnaturalnej natury.
Jedną z moich ulubionych legend jest opowieść o Czarnym Droździe. Czarodziejskie źródła niemal w ogóle o nim nie wspominają, pojawia się jednak w co najmniej kilku mugolskich podaniach.
Głównym bohaterem tej opowieści jest Scarlat Dabija (postać historyczna, urodzony między 1623 a 1645, zmarły w 1689), który w niewyjaśnionych okolicznościach wchodzi w posiadanie rzadkiego ptaka – czarnego drozda. Od momentu, w którym człowiek ten nabywa zwierzę, zaczyna mu się niesamowicie powodzić. Jego polityczni konkurenci giną, zamordowani we własnych sypialniach, bogactwo się mnoży dzięki nagłym spadkom, ciężko chora córka nagle wraca do pełni sił. Człowiek ten, znany ze swojego okrucieństwa, dla mugoli zasłynął głównie jako masowy morderca. Porwał, torturował i więził setki mugolskich chłopów – ocaleni często powtarzali, że okrutnik używał do znęcania się nad więźniami swojego drozda, który żywcem wyżerał kawałki ich ciał. Podobno na dzień przed swoją śmiercią Dabija przepłoszył krzykiem z komnaty swego dotychczasowego ptasiego kompana. Co ciekawsze, Dabija został brutalnie zamordowany, dokładnie w ten sam sposób, co jego wcześniejsze ofiary.
Historycy uważają, że Dabija najpewniej został zabity przez płatnych skrytobójców, wcześniej będących na jego usługach, lub padł ofiarą zemsty ze strony rodziny ludzi, którzy zmarli z jego polecenia. Według mnie nie można jednak umniejszać roli drozda – proszę wyobrazić sobie, jak przerażające musiało być to zwierzę, skoro przetrwało w świadomości historycznej mugoli przez tyle lat!
Liczne doniesienia o tym, że Dabija używał swojego drozda do torturowania więźniów, skłoniły mnie w stronę przypuszczeń, że prawdopodobnie było to magiczne stworzenie – historia dowodzi, że czarnoksiężnicy szczególnie upodobali sobie mięsożerne, drapieżne istoty. Nieobyci z czarodziejską fauną mugole mogli początkowo wziąć zwierzę Dabiji za zwykłego ptaka. Potężna moc zaklęta w tak małym ciałku mogła wzbudzać w mugolach dodatkowy strach, który wspomagał budowanie legendy czarnego drozda.
Czym w takim razie było to zwierzę? Z pewnością nie pochodziło ono z Europy – nie znamy mieszkającego na tych terenach odpowiadającego opisowi gatunku. Najbliższy stworzeniu z legendy byłby zamieszkujący Półwysep Arabski czerpun pięknoskrzydły – drapieżny ptak o silnie jadowitej ślinie, która, gdy dostanie się do krwi człowieka, powoduje bolesne konwulsje. Czerpuny mają zwykle ciemnogranatową barwę, choć spotyka się też takie z zielonkawym połyskiem piór. Dorosłe osobniki wzrostem bardziej przypominają jastrzębia niż drozda. Być może Dabija sprowadził sobie młodego, jeszcze nie do końca rozwiniętego czerpuna?

Zamknąłem książkę, nie doczytawszy kolejnej części przedmowy. Gęś nie była czerpunem pięknoskrzydłym, co do tego nie miałem wątpliwości. Jeśli coś łączyło ją z tamtym drozdem… co to oznaczało dla mnie? Dla Morrigan?
Sięgnąłem do kieszeni marynarki i wyciągnąłem gęsie pióro. Okręciłem je w zamyśleniu w palcach i po chwili włożyłem między strony zbioru legend. Zamknąłem książkę i odłożyłem ją na miejsce.

*

– Na mojej roślinie siedzi ślimak – stwierdził Aldo Hibbert.
– Zachowaj go dla siebie – mruknąłem, skupiając się na starannym obskubywaniu własnej sadzonki z chorych liści.
– Bez skorupy – dodał Aldo, uśmiechając się złośliwie. – Śluzowaty. Obrzydliwy, że hej.
Moja masochistyczna część osobowości zmusiła mnie do spojrzenia na wspomniany przez Alda okaz. Wzdrygnąłem się mimowolnie.
Poszukałem wzrokiem Finleya, który właśnie przesadzał swoją roślinę (i Merlin jeden wie, dlaczego wspomagał się również linijką). Jeśli obecność ślimaka na lekcji byłaby niezgodna z regulaminem, Pan Wzorowy Prefekt już zdążyłby zareagować.
Próbowałem ignorować niefortunnie ujawnioną egzystencję bezkręgowca, ale świadomość, że mieliśmy nieproszone towarzystwo, okazała się bardzo niepokojąca. Skoro ślimak znajdował się w szklarni, to mógł się poruszać, a skoro mógł się poruszać, to teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by zechciał przetransportować się w moją stronę.
Mój rzekomy lęk przed owadami i robactwem wszelkiego rodzaju stanowił czasem temat żartów, ale tak naprawdę nie bałem się ani ślimaka, ani jakiegokolwiek innego małego stworzonka. Nie lubiłem niczego, co było lepkie w dotyku albo zostawiało na skórze uczucie łaskotania przez setki mikroskopijnych odnóży. A to, że większość robaków wyglądała wysoce nieestetycznie, to już zupełnie inna historia.
– Wszyscy skończyli? – Profesor Beery rozejrzał się po uczniach, po czym zerknął na zegarek. – Muszę przyznać, że szybko się uwinęliście. Została nam jeszcze chwila, więc… – Podniósł głowę i przemknął wzrokiem po naszych twarzach. – Pan Hibbert powie nam, czym się różnią korzenie rzeźnicy południowej od jej bliskiej krewnej, rzeźnicy pospolitej.
– Mam przeczucie, że jednak nie powie, panie profesorze – odparł z lekkim uśmiechem Aldo.
– Nie?
Aldo wzruszył ramionami.
– A to szkoda. Odejmuję punkt Hufflepuffowi w nadziei, że to zachęci pana Hibberta do rozmowy.
Aldo otworzył usta.
– Rzeczowej – dodał szybko profesor Beery.
Finley pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie miałem pojęcia, czy rozczarowało go zachowanie przyjaciela czy opiekuna domu. Był ogromnym przeciwnikiem odpowiedzialności zbiorowej – petycję w sprawie zniesienia karania uczniów za indywidualne wykroczenia utratą punktów pisał co najmniej pięć razy.
Rozległ się dźwięk szkolnego dzwonu. Profesor popatrzył ze zdumieniem na swój zegarek i zapukał palcem w cyferblat. Uczniowie zaczęli ściągać ochronne rękawice i składować je w wyznaczonym miejscu.
– Przypominam, że następnej pełni spotykamy się na godzinę przed północą, by obserwować wypuszczenie zarodników przez skałogrzyby! Nie wlicza się to do zajęć obowiązkowych, ale kochani, następna taka okazja za pięć lat, będziecie żałować, jeśli nie skorzystacie. Krukoni, pamiętajcie o pisemnej zgodzie od profesor Merrythought! I… Dummond! – Profesor obrócił się do mnie, gdy miałem już opuścić szklarnię. – Pozwolisz na chwilę?
Z pewną rezerwą skinąłem głową, wiedziałem przecież, o czym zamierzał ze mną porozmawiać. Cofnąłem się o krok i poczekałem, aż pozostali uczniowie wyjdą.
Lubiłem profesora Beery’ego, ale mimo to zdawałem sobie sprawę z faktu, że to niebezpieczny człowiek. Nie pamiętałem, by kiedykolwiek przegrał – kiedy naprawdę na czymś mu zależało, potrafił przekonać do swojego pomysłu każdego, nawet dyrektora Dippeta, o którego oślim uporze krążyły przecież legendy. Mimo to było w nim coś budzącego sympatię, co nie pozwalało mieć go za zwykłego manipulatora; zresztą, to słowo kojarzyło mi się głównie z ludźmi próbującymi osiągnąć coś dla własnej, prywatnej korzyści. Profesor Beery natomiast wielokrotnie stawał w obronie uczniów, nie tylko Puchonów, ale każdego, kto według niego został niesprawiedliwie potraktowany.
A tak poza tym, z tego co wiedziałem, większość dziewcząt mniej lub bardziej jawnie marzyła o zostaniu panią Beery. Nie wydawało mi się to ani trochę dziwne – charyzmatyczny, przystojny, utalentowany; na tle większości moich rówieśników musiał prezentować się niczym półbóg.
Profesor domknął drzwi szklarni po ostatnim uczniu i odwrócił się do mnie z ledwie zapowiedzią uśmiechu.
– Ach, Dummond, chyba chcesz mi sprawić wielką przykrość. Od profesora Dumbledore’a wiem, że poinformowano cię o planach wystawienia sztuki, a jednak nie pisnąłeś nawet słówkiem o chęci udziału. Rozumiem, że jesteś całkowicie niezainteresowany?
– To nie do końca tak, profesorze – zaprzeczyłem szybko. – Po prostu nauka scenariusza, próby… to wszystko pewnie zabierze masę czasu, a ja powinienem skupić się na egzaminach.
– Scenariusza? Och, nie zamierzałem obsadzić cię jako aktora. Nie wątpię w twoje zdolności, ale wybrałem już uczniów, którzy spełnią się w swoich rolach wyśmienicie. – Uśmiechnął się lekko. – Uwierz mi, że talent to jedno, ale emocjonalna bliskość z graną postacią… tak, to coś nie do zastąpienia warsztatem.
Zamrugałem, zdziwiony i – chociaż nie potrafiłem tego wyjaśnić – poczułem się również odrobinę rozczarowany. Przecież nie zamierzałem i tak angażować się w to przedstawienie, dlaczego więc miałem przejmować się tym, jakie zajęcie wybrał dla mnie profesor?
– To znaczy… – zająknąłem się. – Planował mnie pan obsadzić w roli suflera?
Profesor Beery roześmiał się krótko, kręcąc głową.
– Skąd, skąd. To byłoby marnotrawstwo twojego potencjału, zgodzisz się chyba ze mną, Dummond?
Poczułem, że się zarumieniłem i zbeształem się za to w myślach.
– Co to za sztuka bez muzyki na żywo? Widzisz, oprócz popełnienia scenariusza jestem też winny napisania tła muzycznego. Na pewno podołasz i bez wielu godzin poświęconych na ćwiczenia.
– Nie wyobrażam sobie nie ćwiczyć w ogóle – zaoponowałem niemrawo.
– Dummond, zagrałbyś to a prima vista, zapewniam.
– Może, ale przecież nie będę występował sam, profesorze!
– Maurice, Maurice. – Profesor uniósł obie dłonie w uspokajającym geście. – O to, by wszystko zgrało się idealnie w czasie, zadbam już ja.
Byłem bliski przegrania tej bitwy.
– Naprawdę powinienem skupić się w tym roku na nauce, profesorze – stwierdziłem z rezygnacją. – Wzięcie na siebie zobowiązań, których nie mógłbym dotrzymać, byłoby z mojej strony bardziej niż nieodpowiedzialne.
Profesor przez chwilę przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy; wreszcie westchnął cicho.
– Tak, rozumiem.
– Naprawdę mi przykro.
– Nie, nie, masz rację, Dummond. Masz całkowitą rację. – Profesor odwrócił się do mnie tyłem i oparł dłonie na stole roboczym. – Wybacz, że aż tak nachalnie cię namawiałem.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem, odrobinę zażenowany.
Nauczyciel milczał; uznałem, że najwyższy czas się wycofać. Ledwie jednak zrobiłem krok do tyłu, a mój rozmówca ponownie się odezwał:
– Po prostu… – W jego głosie dało się wyczuć melancholię. – To może głupota, ale myślałem, że można w tym świecie pogodzić dwie wielkie pasje, Dummond. Naprawdę tak myślałem.
Zatrzymałem się, wpatrując się w jego sylwetkę niepewnie.
– Kiedy Celestyna zaczęła naukę w Hogwarcie – Mógłbym przysiąc, że uśmiechnął się, wymawiając to imię, choć przecież nie widziałem jego twarzy – poczułem, że w końcu nadeszła moja szansa. Ktoś z takim talentem, z nieograniczonym wręcz potencjałem… doprawdy, Maurice, każdy dzień w pracy zdawał mi się wtedy błogosławieństwem.
Wysłuchiwałem go w milczeniu, czując się coraz mnie pewny siebie.
– Powinienem wiedzieć, że to szansa jedna na milion – westchnął rozpaczliwie. – Już nigdy potem nie trafiłem na uczniów tak oddanych sztuce, tak… tak uduchowionych. Oczywiście, chętni byli. Szkolny chór, Filius, wielki talent… ale co z tego, skoro każde z nich traktuje to tylko jako czterdzieści pięć minut zabawy tygodniowo? Wszyscy mają zupełnie inne ambicje, a ten świat… ten świat potrzebuje prawdziwych artystów.
Pochylił się mocniej nad stołem.
– Może mieli rację. „Skup się na zielarstwie, Herbercie, to przynajmniej jest realne, Herbercie”.
– Profesorze…? – zapytałem słabym głosem, widząc, jak jego ramiona zadrżały.
– Nie, nie… – zaprzeczył płaczliwie. – Po prostu… po prostu…
– Proszę się nie załamywać…
Łkał niemal całkiem jawnie.
– Pocieszy pana, jeśli jednak zagram dla pana, profesorze? – Odrobinę się nienawidziłem za tę propozycję.
Pokiwał ledwo zauważalnie głową.
– Profesorze, ma pan przy sobie nuty?
Machnął ręką w stronę swojej torby zostawionej na stole. Westchnąłem i podszedłem do niej; faktycznie wystawał z niej rulon kilku zwiniętych, zapisanych nutami kartek.
– To ja… lepiej już pójdę – bąknąłem, ściskając rulon.
– Dzię-dziękuję – chlipnął.
Przygryzłem dolną wargę i wycofałem się do wyjścia. Otwierając drzwi, zdawało mi się, że usłyszałem ciche parsknięcie; jednak kiedy obróciłem się przez ramię, profesor wciąż stał pochylony nad stołem w dramatycznej pozie.

*

– To jest jakaś… zemsta szalonego kompozytora – powiedziałem, nawet nie kryjąc zgrozy w głosie.
Morrigan stanęła na palcach, by dokładnie obejrzeć trzymane przeze mnie nuty; po jej wyrazie twarzy zorientowałem się, że powaga sytuacji w ogóle do niej nie docierała. Nic dziwnego – dla większości ludzi wpatrywanie się w zapisaną pięciolinię nie dostarczało żadnych innych bodźców poza wzrokowym.
Nawet bez zagrania kompozycji profesora Beery’ego potrafiłem ją usłyszeć, czytając nuty. A to, co słyszałem, nie brzmiało dobrze.
– Wiesz, że mogłeś się nie zgodzić? – zapytała Morrigan.
Westchnąłem.
– To trochę bardziej skomplikowane. – Zwinąłem kartki w rulon. – Chcesz posłuchać?
Kiwnęła twierdząco głową.
Poszedłem z nią do gabinetu profesora Slughorna; po zapukaniu w drzwi naszła mnie myśl, że znowu nie wiedziałem, czy dziewczynka będzie widoczna również dla nauczyciela. Zerknąłem na Morrigan. Nie miała najmniejszego powodu, by teraz się ukrywać, ale z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że przed cudzym spojrzeniem chowała się głównie dla zabawy.
Profesor otworzył nam po krótkiej chwili.
– No proszę, Maurice i… panna Mard, mam rację? – Zawiesił spojrzenie na Morrigan, jednak uśmiechnął się przy tym przyjaźnie. – Wchodźcie, wchodźcie. Co was tutaj sprowadza?
– Sztuka profesora Beery’ego. – Rozwinąłem rulon z nutami. – Mam na niej zagrać, więc byłbym bardzo wdzięczny, gdyby udostępnił mi pan swój instrument do ćwiczeń.
W spojrzeniu profesora pojawił się błysk współczucia, co wywołało we mnie podejrzenie, że nauczyciel zielarstwa zaprezentował już naszemu Mistrzowi Eliksirów swoje arcydzieło.
– Oczywiście, nie ma najmniejszego problemu… Tylko tak się składa, że mam… eehm… coś do zrobienia. Nie obrazicie się, jeśli zostawię was samych?
– Dziękuję, profesorze. Proszę się nie przejmować.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
– Zamknijcie za sobą, gdy skończycie. Będę w pracowni. – Odsunęliśmy się, gdy zrobił krok w stronę drzwi. – Ach, i jeszcze jedno. – Popatrzył na mnie. – Nie potraktuj tego jako obrazy, drogi chłopcze, wiem, że intencje masz jak najczystsze, ale zdaję sobie też sprawę z tego, że bywasz dość zapominalski i nieostrożny. Pamiętaj proszę, by odpowiednio wcześnie zaprowadzić pannę Mard do siedziby Hufflepuffu. Młodej damie nie przystoi, by przebywać późną porą w towarzystwie kawalera.
Zamrugałem ze zdziwieniem.
– Tak, na pewno – odpowiedziałem, trochę zmieszany.
– Pozostaje mi tylko życzyć wam miłej pracy. Do zobaczenia. – Zamknął za sobą drzwi.
Morrigan popatrzyła na mnie i założyła ręce na klatce piersiowej.
– Jestem damą – powiedziała. – I wiem dużo lepiej, co powinna robić dama, niż jakiś stary ślimak.
– Ach, tak?
– Gęś nie jest damą – dodała po zastanowieniu.
– Chyba zdążyłem się zorientować. – Podszedłem do fortepianu i otworzyłem jego klapę. – Ukradła mi wczoraj krawat.
– Nie ukradła, tylko wzięła go sobie.
Zerknąłem na nią, rozkładając nuty.
– Wiesz, co z nim zrobiła?
– Tak. Uwiła.
Zmarszczyłem brwi.
– Uwiła?
– Gniazdo. Z niego i nie tylko niego.
– Rany… – Nie potrafiłem do końca powiedzieć, jaki miałem do tego stosunek.
– Powinieneś się cieszyć. Nie chce cię zjeść. – Zawahała się. – Nie jestem pewna dlaczego, ale nie chce.
Cóż, nie mogłem powiedzieć, że mi trochę nie ulżyło. Usiadłem przy klawiaturze i zawiesiłem dłonie nad klawiszami, zaraz jednak je cofnąłem, gdy tylko popatrzyłem w nuty.
– Na Rowenę, profesor nie ma pojęcia o budowaniu akordów – westchnąłem.
– Ręce ci się buntują przed graniem – zauważyła Morrigan.
– Bo nie chodzi o to, że to po prostu pozbawiona uczuć, amatorska kompozycja. To jest zbrodnia przeciwko muzyce. – Ponownie zmusiłem się do wyciągnięcia dłoni przed siebie, jednak po wstępnym przejrzeniu pracy profesora wiedziałem już, że niezależnie od przyjętej interpretacji nie zdołam tego zagrać dobrze.
– Jest taka choroba. Ręce przestają cię słuchać i zachowują się całkiem wbrew tobie.
– To okropne. – Pokręciłem głową.
– Zawsze można je uciąć.
– Nie można mówić takich rzeczy pianiście!
– Maurice…! – zawołała nagle z przejęciem.
Rozejrzałem się odruchowo.
– Co się stało? – zapytałem, nie dostrzegając niczego niepokojącego.
– Ciągle nie grasz.
Uśmiechnąłem się i przewróciłem kilka stron.
– Spójrz chociażby tutaj, Morrigan. – Wskazałem jeden z fragmentów. – Domyślam się, co chciał zobrazować tymi kilkoma taktami. Spadające krople wody, tak myślę, tylko że… – Zagrałem kilka bardzo krótkich, ostrych, wysokich dźwięków; profesor zdawał się zupełnie nie przejmować tym, w jakiej tonacji pisał. – Słyszysz, jak to brzmi?
– Jak myszy w agonii – stwierdziła po krótkim namyśle Morrigan.
– Interesujące porównanie… w każdym razie, to nie jest pierwszy raz, kiedy ktoś próbował za pomocą muzyki oddać dźwięki natury. Claude Belair, chociażby… pamiętasz, grałem tu jego utwór? – Popatrzyłem na nią, a ona skinęła twierdząco głową, więc zacząłem mówić dalej: – Belair w ostatnich latach życia dużo podróżował. W Bułgarii brał udział w czymś, co nazwał „Festiwalem Słońca i Wody”, ale nie znalazłem żadnej innej wzmianki o takim święcie, więc możliwe, że coś pomylił. Nie znał w końcu języka. Festiwal zainspirował go do napisania etiudy. – Zamknąłem oczy i zagrałem kilka taktów; nie pamiętałem, kiedy ostatnio widziałem zapis nutowy tego utworu, więc mogłem się pomylić. Nawet odrobinę zmodyfikowana, ta melodia wciąż dużo lepiej oddawała to, co chciał przekazać profesor Beery. Na część basową składały się miękkie dźwięki, powtarzające się co jakiś czas, a jednocześnie płynnie przechodzące w siebie nawzajem; skojarzenie z miarowo płynącymi wodami fontanny nasuwało się niemal samo. Lubiłem sobie wyobrażać, że gdy grałem ten fragment, młoteczki nie uderzały w struny instrumentu, a ledwo je muskały. W ścieżce melodycznej dominowały jasne, ciepłe dźwięki – czasem widziałem je jako refleksy słońca w wodzie, a czasem zbłąkane krople, które wybiły się za daleko od swoich sióstr i spadały pod nogi przechodniów, zamiast do basenu.
Cofnąłem dłonie od klawiatury i spojrzałem na Morrigan.
– Poszukaj więcej takich melodii i wstaw je zamiast tych od profesora – poradziła dziewczynka. – Nie zorientuje się.
Parsknąłem śmiechem.
– Co to za pomysł? Na pewno się zorientuje.
– W takim razie będziesz bardzo cierpieć.
– Będę i tak – mruknąłem ponuro. – Moi rodzice zdenerwują się, gdy się dowiedzą.
Popatrzyła na mnie zdziwiona.
– Nie lubią, gdy grasz?
Zamknąłem klapę fortepianu.
– To nie do końca tak. Przecież nie umiałbym wcale grać, gdyby nie zatrudnili dla mnie korepetytora. Po prostu uważają, że traktuję to zbyt poważnie.
– Ale Maurice, poza graniem nie jesteś ani trochę poważny. Powinno się równoważyć.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Dziękuję. Naprawdę. Zawsze wiesz, jak poprawić mi humor.
Dygnęła uprzejmie. Westchnąłem i wstałem.
– A twoi rodzice, Morrigan? Nie mają jakiegoś planu z tobą związanego?
– Moja mama miała.
– Miała? – Uniosłem brwi. – Rozmyśliła się?
– Nie. – Dziewczynka spojrzała na czubki swoich butów. – Umarła.
Zesztywniałem. Przez chwilę po prostu wpatrywałem się w dziewczynkę, nie wiedząc, co powinienem odpowiedzieć.
– Przykro mi – wydusiłem z siebie w końcu ten banał, odwracając od niej wzrok. – Mogłem się domyślić. Wspominałaś tylko o prababci, prawda?
– Tak – potwierdziła, nie unosząc głowy.
– Twój ojciec…?
– Też nie żyje.
Skinąłem nieznacznie głową, dalej nie znajdując odwagi, by spojrzeć na Morrigan. W głowie miałem mętlik. W rodzinie Mardów doszło do co najmniej trzech zgonów na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat. Ciężko byłoby mi uwierzyć, że były to śmierci całkowicie ze sobą niepowiązane. Jeśli wszystkie wynikały z przyczyn naturalnych lub nieszczęśliwych wypadków, Mardowie należeli do najbardziej pechowych rodzin Wielkiej Brytanii.
– Maurice? – zapytała z pewnym wahaniem w głosie Morrigan.
Poderwałem głowę i popatrzyłem na nią. Przyglądała mi się podejrzliwie.
– Ty… dobrze się czujesz?
Otworzyłem szerzej oczy, zaskoczony jej słowami. Zwykle takie pytania zadaje się, gdy rozmówca sprawia wrażenie chorego, a w tym momencie nie czułem się szczególnie osłabiony.
– A… coś się stało? – Dotknąłem policzka. – Zbladłem?
Pokręciła głową.
– Wyglądasz normalnie.
– Coś… popsuło mi się w Liniach? – Spróbowałem zgadnąć kolejną możliwość.
– Nie.
– Och. Więc… – Cofnąłem dłoń od twarzy i przyjrzałem się jej – myślę, że zważywszy na okoliczności, czuję się dobrze.
Kiwnęła głową w odpowiedzi.
– A ty...?
– Też dobrze.
– Cieszę się.
Możliwe, że Morrigan znowu robiła sobie ze mnie żarty, a może w jej pytaniu znajdował się jakiś ukryty sens. Zresztą, kto wie, czy w jej świecie takie oderwane od tematu rozmowy nie były niczym normalnym?
Spojrzałem na zegar ścienny.
– Wiesz, chyba straciłem ochotę do ćwiczeń – stwierdziłem.
– Ja nie mam ochoty tego słuchać. Wolę, kiedy grasz ładne rzeczy.
– Profesor Slughorn byłby zaskoczony, gdybym skończył tak szybko.
Morrigan pobiegła do okna i opuściła zasłony. Odwróciła się do mnie, splatając ręce z tyłu.
– Profesor Slughorn nie musi wiedzieć, co robimy.
– Wydaje mi się, że ktoś doniesie mu o zasłoniętym oknie i jednak o to zapyta – sprostowałem.
Dziewczynka podniosła palec wskazujący do góry.
– Powiedziałeś, że artystom wolno więcej, a Slughorn cię lubi. Wolno ci podwójnie więcej.
Założyłem ręce na klatce piersiowej, patrząc na dziewczynkę podejrzliwie.
– Zdradzisz, jakie fascynujące rozrywki dzisiaj dla nas przewidujesz?
Morrigan podeszła do kanapy, chwyciła za róg jedną z poduszek, wzięła niewielki zamach i bez specjalnego entuzjazmu trzepnęła mnie nią w ramię. Spojrzałem najpierw na poduszkę, a potem na dziewczynkę i uśmiechnąłem się lekko.
– Poduszkowa bitwa? Żartujesz, prawda?
– Tak – przyznała, odkładając poduszkę na miejsce. – Chcesz porobić czarną magię? Jesteś dość wysoki.
– Nie, dziękuję. Masz inne propozycje?
– Opowiesz o Claudzie Belairze?
– Na pewno? Wiesz, to nie jest historia w twoim guście. Żył raczej bezkrwawo.
– Tak. Opowiesz?
Usiadłem na kanapie, a Morrigan zajęła miejsce obok.
Z początku mówiłem dość niepewnie, spodziewając się, że dziewczynka w każdej chwili może przerwać, znudzona pozbawioną jakiejkolwiek akcji opowieścią, słuchała jednak z wnikliwą uwagą.
Belair stronił od awantur i unikał skandali; bynajmniej nie ze względu na swoją szczególną moralność. Zarówno jego kariera jak i życie prywatne naznaczone były piętnem choroby. Tajemnicza przypadłość nękająca kompozytora spowodowana została przez bezmyślność jego matki, która, będąc w ciąży, beztrosko spożywała autorskie mieszanki eliksirów, mające przedłużyć jej młodość i poprawić urodę. Rezultat okazał się zadziwiający. Claude nie tylko wyziębiał się nienaturalnie szybko, ale pod wpływem niskiej temperatury jego skóra pokrywała się cieniutką, szklaną taflą. Do tego momentu proces dało się jeszcze odwrócić; jeśli jednak nie zdążył w porę się ogrzać, przemiana utrwalała się i z każdym kolejnym wychłodzeniem choroba atakowała niżej położone tkanki. Najbardziej narażone na zeszklenie były te części ciała, które najszybciej traciły ciepło – w wieku dwudziestu dwóch lat Belair miał ponoć całkiem przezroczysty nos, a wieku lat dwudziestu pięciu przypadkowo stłukł sobie połowę stopy. Jako pianista, rzecz jasna, szczególnie dbał o swoje dłonie; ponoć nigdy nie wychodził bez specjalnie zaprojektowanych z myślą o jego dolegliwości, cienkich, ale mocno grzejących rękawiczek. Niestety, z wiekiem muzyk stawał się coraz bardziej wrażliwy na chłód i nawet francuska wiosna mogła spowodować u niego postęp choroby, nie wspominając o zimniejszych porach roku.
W rozpaczliwiej próbie uratowania zdrowia i życia wyjechał na południe Europy. Po niecałych trzech latach nawet klimat śródziemnomorski przestał mu sprzyjać. Belair szukał gorętszych miejsc do zamieszkania, ale jego los wydawał się przypieczętowany. Przyjaciele kompozytora wspominali, że nawet podczas najbardziej upalnych dni jego skóra była całkiem chłodna, zupełnie jakby nie potrafił już czerpać ciepła z promieni słonecznych.
Którejś nocy znaleziono go całkowicie przeobrażonego w szklaną rzeźbę. Wciąż trwały dyskusje na temat przyczyny śmierci – przy łóżku muzyka leżało kilka pustych buteleczek i nigdy nie ustalono, jakie konkretnie substancje się w nich znajdowały. Niektórzy utrzymywali, że Belair otruł się, inni, że w naczyniach znajdowały się medykamenty, które zażył w nadziei na poprawę stanu zdrowia.
Zmarł w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat.
Nie należał do łatwych osób. Ponoć był kapryśny, łatwo wpadał w gniew, potrafił bez wyraźnego powodu nie odzywać się do najbliższych przez kilka tygodni, by potem jak gdyby nigdy nic odnowić kontakt. Jedyna głośna afera z jego udziałem dotyczyła zarzutu ze strony konserwatywnych środowisk, utrzymujących, że Belair ochoczo zadawał się z mugolską bohemą. Kompozytor stanowczo zaprzeczał.
– Wiesz – powiedziałem, zamyślony – przez to, że tak młodo zmarł, wydaje mi się, że trzydzieści dwa to jakaś granica. Jeśli skończę trzydzieści dwa lata i okaże się, że niczego nie osiągnąłem, będę myślał, że Belair zdążył stworzyć moje ukochane utwory i zginął, będąc dla mnie równolatkiem.
– Jeszcze możesz zdążyć – odparła Morrigan. Wydawała się dziwnie zamyślona.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
– Liczę na to. – Zerknąłem na zegar, wstałem i podszedłem do fortepianu, by zgarnąć z pulpitu nuty od profesora Beery’ego. – Chodźmy już. Do Muzycznej Zbrodni wrócę kiedy indziej.
– Jeśli scenariusz jest tak samo zły jak ta muzyka, będziecie pośmiewiskiem na zawsze – zawyrokowała Morrigan.
Westchnąłem ciężko, otwierając przed nią drzwi.
– Nic nie mów. Mam naprawdę kiepskie przeczucia co do tego wszystkiego.

5 komentarzy:

  1. Rzadko komentuje opowiadania znalezione w Internecie, ale przeczytałam ramkę pod Spisem treści i zrobiło mi się smutno, że jeszcze nie nakarmiłam Gęsi. Zatem odważę się na komentarz (wiem, jakie znaczenie mają opinie dla twórcy, a skoro już wysiliłam się, żeby coś przeczytać, to - chciałoby się zapytać - dlaczego nie?).

    Zatem: przeczytałam całość. I to bardzo szybko, w ciągu paru godzin jednego dnia. Dawkowałam sobie tę przyjemność w sposób "rozdział po wykonaniu każdego obowiązku". Twoje opowiadanie stało się dla mnie nagrodą między innymi po umyciu łazienki, więc składam Ci, Autorze (Autorko?), podziękowania za niewątpliwe umilenie życia.

    Pozwól, że ten komentarz oprze się na ogólnikach. Bardziej szczegółowe opinie (bardziej techniczne) będę udzielać na bieżąco od następnego rozdziału. Przede wszystkim dlatego, że poprzednie rozdziały czytałam, skupiając się na treści (na samym początku zresztą nie miałam zamiaru komentować, więc pomijałam kwestie techniczne). Teraz natomiast zacznę czytać bardziej pod kątem ewentualnego wskazywania błędów czy niedociągnięć, abyś także mógł zyskać coś ode mnie, jako czytelnika.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znalazłam to opowiadanie przypadkiem. Pewnie wiesz, że TVN w wakacje emituje Harry'ego Pottera - "przypadkiem" obejrzałam ponownie wszystkie filmy i zapragnęłam znów zanurzyć się w tym świecie, no i zaczęłam poszukiwać fanfiction (i to dość sprecyzowanych, bo dotyczących Toma Riddle'a). Tym sposobem po mniej i bardziej udanych opowiadaniach trafiłam na Twój blog.

      Podoba mi się styl, którym się posługujesz. Ktoś Ci to już pisał: piszesz o rzeczach poważnych (a nawet mrocznych), ale nie tracisz niczego na lekkości, Twoje opowiadanie po prostu chce się czytać. Przy okazji jesteś na tyle wyważony, że pisząc sceny humorystyczne, nie popadasz w śmieszność. One są po prostu zabawne - takie, jakie powinny być - i nie odstają od reszty opowiadania.

      Podoba mi się, że postać Toma Riddle'a znajduje się niejako z boku całej opowieści, że nie skupiłeś się na przedstawieniu nam przyszłego Czarnego Pana, ale robisz to jakby mimochodem. Taki zabieg świetnie się sprawdza, zwłaszcza, że w czasach Maurice'a nikt nie przypuszczał, że tu obok właśnie dojrzewa największy czarnoksiężnik wszech czasów. Uwagę od Toma Riddle'a także skutecznie odwraca sama Morrigan i podejrzewam, że gdybym nie znała Harry'ego Pottera, to wydawałoby mi się, że właśnie Morrigan powoli wyrasta na wielkiego antagonistę. Tym bardziej świadomość, kim jest Tom Riddle, w świetle całego opowiadania budzi niepokój. Moje gratulacje!

      (W tym momencie podzielę się swoimi uwagami. Podoba mi się Twój Tom, ale wiedząc, że już w czasach szkolnych budował swoją potęgę, zastanawiam się, gdzie jest ten jego wianuszek wielbicieli, przyszłych śmierciożerców, gdzie jest Abraxas Malfoy, Selwyn, Cygnus Black, itd. Nie zrozum mnie zle - podoba mi się ten samotniczy, indywidualistyczny Tom Riddle, ale gdybyś chciał bardziej trzymać się kanonu, polecam położenie większego nacisku na "polityczność" Riddle, na jego pragnienie popularności, sławy i szacunku. Niemniej, jeśli właśnie taki Riddle, jakiego przedstawiasz, chodzi Ci po głowie, nie będę mieć nic przeciwko :) )

      Podobnie jak niektórzy (pozwoliłam sobie poczytać komentarze) również mam pewne zastrzeżenia co do świata przedstawionego. Podoba mi się, wszystko jest poprawnie i świetnie, ale nie czuć (właśnie: chodzi o aspekt afektywny) klimatu lat 40. Dla mnie równie dobrze całość może się dziać teraz - i nie mam nic do tego zabiegu, ofiarowuję Ci jedynie mój skromny feedback. Być może to dla Ciebie oczywiste i taki miałeś zamiar, jednakże blogowanie trochę wypaczyło ten aspekt teorii literatury, jaką jest domniemanie, że autor wie, co robi i wszystko co robi, robi dlatego, żeby wywołać odpowiedni efekt. Mam tu na myśli, że blogowanie (często wykonywane przez niezbyt kompetentne osoby) sprawiło, że czytelnik nie może być pewien, że efekt, jakiego doświadcza, jest zamierzony przez autora. Zatem informuję, że ja nie czuję tego klimatu lat 40. Jeśli Twoim zamiarem było to, abym go nie czuła - to super, jeśli jednak chciałeś, abym poczuła - to dzięki mojej opinii, możesz wiedzieć, że coś poszło nie tak.

      Tyle na tę chwilę. Jak już mówiłam, szczegółowiej i konkretniej postaram się komentować od następnego rozdziału.

      PS. Ależ to przekorne, że nazwałeś Maurice'a Maurice'em. Maurice ma marokańskie korzenie, a Mauritus przecież przenośnie oznacza Araba ;)

      Pozdrawiam,
      DeathAwaits

      Usuń
    2. Hej! W końcu jakieś dziobnięcie, ostatnio podszczypywały tylko czytelniczki z fanfiction.net ;)
      Co do Toma; wydaje mi się, że pomimo swojej charyzmy, nie był stale otoczony wianuszkiem adoratorów. Na piątym roku aktywnie szukał Komnaty Tajemnic, później usiłował mordować uczniów mugolskiego pochodzenia (ile udało mu się spetryfikować; nie wiadomo). Musiał to robić sam, co więcej, w poprzednich latach chwile samotności powinny zdarzać mu się na tyle często, że nie wzbudziło to żadnych podejrzeń. Oczywiście, Tom z MMJD w międzyczasie nawiązuje kontakty i pozyskuje sojuszników, ale ciężko, by takie sceny pojawiały się z udziałem Maurice'a. ;) Część przyszłych Śmierciożerców już się pojawiła. Avery, Nott.
      (Chociaż, jak tak myślę - może faktycznie powinienem nieco mocniej zarysować pozycję Toma. Planowałem sceny, gdzie będzie to przedstawione, ale raczej nie pojawią się za prędko, a wyskakiwanie z tym motywem niczym filip z konopi, kiedy tylko zacznie mi być potrzebny, może wyjść niezbyt zgrabnie.)
      W sprawie klimatu lat 40 - wtrąciłem już w komentarzach swoje trzy grosze w kwestii etykiety, staram unikać się anachronizmów, ale przyznaję się bez bicia, że nawet nie próbowałem stylizować narracji i dialogów (inna inszość, że ówczesny język nie odbiegał aż tak od współczesnego), a moje słabe do szczegółów oko utrudnia mi wprowadzanie smaczków, które być może pomogłyby Wam "poczuć się" jak w latach 40. Odpowiadając: zależy mi na braku anachronizmów, staram się wystrzegać zbyt współczesnych wyrażeń, unikam całkowicie takich, które w świadomości ludzi tamtej dekady zwyczajnie nie istniały (jak "stres" chociażby). Gdybym potrafił dobrze oddawać klimat epoki, z chęcią bym Wam to zaserwował. ;) Wolę jednak nie udziwniać tekstu i nie narażać go na przesadę w pogoni za efektem, którego być może i tak nie osiągnę.
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
    3. Cieszę się, że zrozumiałeś to, co miałam na myśli, pisząc o "politycznej działalności" Toma. Właśnie idealnie to ująłeś, żeby był bardziej kanoniczny, warto mocniej zarysować jego pozycję. Wydaje mi się, że można byłoby to subtelnie podkreślić w scenach z Klubem Ślimaka (chociażby, że wiele osób, zanim okaże reakcję na wiersz Maurice'a zerka ukradkowo na Toma - pomysł na szybko, ale mógłby zobrazować wpływ Riddle'a na innych). No, ale jak już mówiłam, to tylko, gdyby na kanoniczności bardzo Ci zależało. Ja tam lubię Twojego Toma - wilka stepowego :D

      Tak, czytałam ten komentarz. Nie mam na myśli etykiety, bo rozumiem i podzielam Twoje zdanie na ten temat. Stylizacja też raczej by nie przeszła. Mnie się podoba, jak jest. Gdybyś chciał jednak, ten klimat bardziej podkreślić to pomyślałam, o jakimś mocniejszym osadzeniu w czasie, poprzez jakieś wzmianki o wojnie mugoli (na przykład rodzinie którejś z uczniów ucierpiał dom podczas bombardowania Londynu - ale to kwestia tego, czy czary mogą "odbić" bombę. Czy zaklęcie tarczy może unieszkodliwić kulę z pistoletu? Czy gdyby Riddle przyszedł z rewolwerem, udałoby mu się zabić Harry'ego? Tutaj mamy pewien problem). Kwestia klimatu też jest trudna, dlatego, że gdybyś pisał o mugolach, mógłbyś korzystać z typowych dla lat 40. wynalazków i już coś wskazywałoby na czas powieści, natomiast, nie wiemy, jak wyglądał rozwój mody, przedmiotów codziennego użytku, czy idei w świecie czarodziejów. Na pewno wystrzeganie się zbyt współczesnych wyrażeń, czy pojęć przysłuży się opowiadaniu. Niemniej, jak już mówiłam, mnie nie przeszkadza ta pewna uniwersalność.

      PS. kiedy można spodziewać się nowego rozdziału? ;)

      ~DeathAwaits

      Usuń
    4. Czarodzieje z pewnych mugolskich wynalazków korzystają - radio, fotografia (oczywiście odpowiednio zaadaptowane), nie da się jednak ukryć, że pod tym względem są zacofani. Faktycznie ciężko przewidzieć, jak ich świat wyglądał w latach 40. Kanon nie podpowiada wiele, wiemy na przykład, że eliksir tojadowy to stosunkowo nowy wynalazek, niestety, skoro wśród bohaterów nie występuje żaden wilkołak, nie mam jak takiej informacji wykorzystać.
      Rozdział powinien pojawić się już niedługo. :)

      Usuń

Obserwatorzy