czwartek, 7 lipca 2016

V. Zaniedbuję edukację

Tak naprawdę nikt z nas nie był pewien, jak dokładnie wyglądał profesor Kettleburn. Zwykle przynajmniej jeden element jego twarzy zasłaniał jakiś opatrunek, opaska na oko czy ogromny plaster, nie wspominając o stale rosnącej kolekcji blizn, które zniekształcały odsłonięte części głowy. Nawet jego głos uległ pewnym przeobrażeniom od czasów dziwnego wypadku, kiedy to nawdychał się gazów wydzielanych przez przerażoną rozdmuchę krótkonogą – z początku potwornie chrypiał i mimo znacznej poprawy nie udało mu się wrócić do dawnego brzmienia.
Sam pewnie załamałbym się, mając chociażby najmniejszą szramę na twarzy, profesorowi jednak takie nabytki w ogóle nie przeszkadzały. W końcu ani nie zmienił pracy, ani nie zaczął podchodzić do niej bardziej odpowiedzialnie. Lubiłem nauczany przez niego przedmiot, o ile mieliśmy do czynienia ze zwierzętami, które nie pluły jadem, nie wydzielały śluzu ani nie produkowały gazów. Pod tym względem pan Kettleburn posiadał zupełnie odmienne ode mnie gusta. Gdyby szkolny program tego nie wymagał, zapewne nie pokazałby nam ani jednego miłego i ładnego zwierzęcia.

Gdy tylko profesor zaczął nam rozdawać rękawice i google ochronne, wiedziałem już, że dzisiaj nie zobaczymy niczego, co kwalifikowałoby się jako „miłe i ładne”.
Oczywiście, Gryfoni zapałali entuzjazmem na sam widok wręczonego nam ekwipunku. Krukoni wykazywali się większą sceptycznością, może z wyjątkiem Wilhelminy, której poważny wyraz twarzy nie zdradzał zupełnie żadnych emocji.
– Myślisz, że to gryzie? – zaniepokoiłem się. – W sumie wolałbym, żeby gryzło, niż wyrzucało z siebie kolce czy wydzielało jakieś… śluzy.
– Dlaczego jesteś tak negatywnie nastawiony? – Wilhelmina naciągnęła rękawice na dłonie. – To wszystko natura, Maurice.
– Nie jestem wielkim zwolennikiem natury – mruknąłem.
Uśmiechnęła się oszczędnie.
– Ponoć od wieków inspiruje artystów. Na ciebie nie działa?
– Nie ma nic inspirującego w wydzielinach – zaprotestowałem, chyba zbyt głośno, bo jedna z Gryfonek popatrzyła na mnie przeciągle. Próbowałem udawać, że nie złapałem jej spojrzenia, ale mimo starań nie miało to szans na powodzenie; i tak zdradziłby mnie rumieniec.
Profesor Kettleburn przytargał z trudem ogromną skrzynię i otrzepał ręce, patrząc na nas z wyzwaniem w oczach. Ci z uczniów, którzy prowadzili jeszcze pogawędki, natychmiast zamilknęli. Ja sam zerkałem w stronę skrzyni z obawą; dochodził z niej dziwny dźwięk i aż bałem się wyobrazić sobie, co go wydobywało.
Nauczyciel usiadł na wieku i uśmiechnął się niepokojąco.
– Czołem, uczniowie! Dzisiaj mam dla was coś specjalnego.
– Specjalnego… – rzuciłem zduszonym tonem do Wilhelminy.
Dziewczyna tylko wywróciła oczami i założyła ręce na klatce piersiowej.
– Nie ma w tej szkole nikogo, kto uwielbia rywalizację bardziej od Gryfonów – kontynuował wciąż z uśmiechem na ustach profesor – i nie ma nikogo, kto dorównuje Krukonom w chęci udowadniania innym, że zabierają się za rozwiązanie problemu w zupełnie zły sposób. Więc… – Zeskoczył z wieka i zabębnił niecierpliwie palcami w ścianę skrzyni – ...wymyśliłem zadanie, które powinno spodobać się obu grupom.
Gryfoni podnieśli głowy już na sam dźwięk słowa „rywalizacja”. Miałem co do tej lekcji bardzo złe przeczucia i już zaczynałem żałować, że jednak na nią przyszedłem. Kiedy profesor otworzył skrzynię, przekonałem się, że jednak powinienem częściej ufać intuicji. Cofnąłem się natychmiast o krok, zasłaniając usta dłońmi, a znakomita większość pozostałych uczniów zareagowała nie mniej emocjonalnie niż ja.
Po kilku latach edukowania się pod skrzydłami profesora Kettleburna byliśmy odporni na rozmaite paskudztwa, ale czasem i tak udawało mu się nas zaskoczyć. Ogromna skrzynia po brzegi wypełniona została glizdami – o ile coś, co posiadało mnogość malutkich, ruchliwych nóżek zasługiwało na miano glizdy. Stworzenia były na tyle długie, że ustalenie, ile dokładnie znajdowało się ich w środku, wydawało się niemożliwe; kolejne centymetry wijącej się masy równie dobrze mogły należeć do innej bądź tej samej glizdy. W tej koszmarnej plątaninie wyłowiłem wzrokiem tylko kilka główek… bądź końcówek robaków.
– Co za ohyda – stwierdził dosyć spokojnym tonem Ethan McDonald, po czym spojrzał na profesora pytająco. – To co z tym robimy?
– Szukamy najobrzydliwszego przedstawiciela gatunku – wyjaśnił z absolutnie profesjonalnym wyrazem twarzy nauczyciel. – Wygrany otrzymuje dwadzieścia pięć punktów dla domu, więc jest  o co walczyć.
Entuzjazm Gryfonów nieco opadł, co odważniejsi uczniowie zaczęli jednak pojedynczo podchodzić do skrzyni.
– Jakie są kryteria obrzydliwości? – zapytała sceptycznym tonem Wilhelmina. – Kształt, zapach, deformacje główki?
– Nie ma mowy – jęknąłem. – Nie dotknę… tego!
Profesor wyglądał na rozbawionego.
– „To”, panie Dummond, to niedojrzała bąbleta. Zwróćcie uwagę, że powiedziałem „niedojrzała”. Dojrzała pluje sokiem, który może spowodować dotkliwe oparzenia. Niedojrzała pluje sokiem, który jest po prostu trochę obrzydliwy. Niemniej nikt z was nie chciałby mieć go w oku… uwierzcie mi. – Puknął dwa razy palcem w czoło lekko powyżej brwi. – Dlatego też zakładamy gogle i dopiero wtedy bierzemy się do pracy. Maurice, zapraszam.
– Nawet nie zamierzam na nie patrzeć – zbuntowałem się. – Nie rozumiem, dlaczego w ogóle mamy się tym zajmować i… na Rowenę.
Ostatnie słowa wyszeptałem ze zgrozą, gdy wbrew własnej woli zauważyłem, jak Ethan wyciąga ze skrzyni jedną z bąblet. Stworzenie wydawało się dłuższe niż sam McDonald. Poczułem nagły skurcz w żołądku i odwróciłem się pospiesznie, zasłaniając twarz dłońmi.
– Trzydzieści punktów! – Profesor podniósł stawkę, zorientowawszy się, że coraz więcej uczniów traci chęci do wykonania zadania. – Trzydzieści punktów za najohydniejszą bąbletę!
– To jest jakaś farsa – oburzyła się Wilhelmina, mimo to z zaciętym wyrazem twarzy podeszła do skrzyni.
Żaden inny nauczyciel nie puściłby płazem takiej uwagi, ale z drugiej strony nikt poza profesorem Kettleburnem nie kazałby nam grzebać w skrzyni pełnej robactwa z bliżej niewyjaśnionych powodów. Czasem decydowałem się jednak zerknąć na poczynania moich rówieśników i za każdym razem żałowałem – glizdy faktycznie dzieliły się na mniej i bardziej obrzydliwe. Kiedy już wydawało mi się, że ktoś znalazł najohydniejszą, kolejna zdecydowanie wykraczała poza skalę brzydoty.
Nie miałem pojęcia, na kim spocznie wątpliwy zaszczyt wybrania spośród tego roju najpaskudniejszego stworzenia, ale oddałbym połowę fortuny Dummondów za zapewnienie, że nie będę to ja.
– Żartujesz sobie? – Dobiegł mnie nagle głos Wilhelminy. – Ta jest moja!
Nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy Wilhelmina Grubbly-Plank będzie grać z Gryfonami w przeciąganie liny za pomocą bąblety. To było zdecydowanie zbyt makabryczne jak na moje gusta. Profesor Kettleburn najwyraźniej w porę zorientował się, że zbliżam się do granic wytrzymałości i podszedł do mnie żwawym krokiem.
– Panie Dummond! Skoro i tak nie bierze pan udziału w naszym małym, hm… konkursie, może przysłużyłby się pan w inny sposób?
– Z chęcią – zgodziłem się bez namysłu, zerkając tylko na Wilhelminę, która z wyrazem tryumfu na twarzy odchodziła od pokonanych Gryfonów, trzymając żwawo poruszającą nóżkami bąbletę. – Profesorze? – Przeniosłem z powrotem wzrok na nauczyciela. – Naprawdę nie chcę być nieuprzejmy, ale… czemu to ma służyć?
– Krukoni! – westchnął przesadnie dramatycznie profesor, po czym uśmiechnął się wesoło. – Naprawdę nie lubicie niespodzianek, co?
– Nie lubimy bezsensownych inicjatyw – sprostowałem. – A ta wydaje się nadzwyczaj… mało sensowna.
– Powiedzmy, że szukam czegoś… jakby to ująć… s p e k t a k u l a r n e g o. – Profesor wymówił to słowo w tak dziwny sposób, że aż poczułem ciarki na plecach. – I jeśli pozwoli ci to zaufać w sensowność tego przedsięwzięcia, powiem, że nie tylko ja biorę w nim udział.
Nagle cała ta sprawa wydała mi się całkiem jasna, ale postanowiłem rozwiać resztki wątpliwości.
– Profesor Dumbledore i profesor Beery również? – zapytałem.
Kettleburn łypnął na mnie podejrzliwie.
– Tak, ale… skąd wiesz, Dummond?
– Profesor Dumbledore wspominał o sztuce. Te glizdy… to znaczy, bąblety – Poprawiłem się szybko na widok miny nauczyciela – mają robić za… dekorację?
– Jedna bąbleta, tak. Niezłe, co?
– Taaaak… – zgodziłem się bez większego entuzjazmu.
– Nie? – zaniepokoił się profesor. – Nie wymyśliłem niczego lepszego.
– Może nie ma niczego lepszego. – Wzruszyłem ramionami. – Po prostu nie nazwałbym ich spektakularnymi. Profesorze, zamierzał pan mnie o coś poprosić?
Kettleburn patrzył, zamyślony, na jakiś punkt powyżej mojego ramienia i dopiero po chwili dotarł do niego sens mojego pytania. Spojrzał na mnie z początku z zaskoczeniem, zaraz jednak machnął lekceważąco ręką.
– Ach, tak. Przydałby mi się Hagrid, byłbym wdzięczny, gdybyś go ściągnął.
– Rubeusa? – Znalezienie go zwykle nie było problemem, głównie dlatego, że chłopiec naprawdę wyróżniał się z tłumu. – Za chwilę wrócę – zapewniłem.
Mijając profesora, mógłbym przysiąc, że mruknął coś, co brzmiało jak „niespektakularne, co?”. Właściwie zaczynałem obawiać się, jakiego potwora mogłem nieumyślnie przebudzić. Nie dało się ukryć, że Kettleburn miał zawyżoną tolerancję na ekstremalność.
Prawdę powiedziawszy, sztuka profesora Beery’ego zaczęła mnie coraz bardziej interesować – jakiego rodzaju dramat mógł wymagać oferowania angażu gliździe? Z czystej ciekawości chciałbym wziąć udział w tym przedsięwzięciu i pewnie jeszcze dzis poprosiłbym o to reżysera, gdyby nie to, że moi rodzicom z pewnością nie spodobałby się ten pomysł. Mieli w końcu jasny plan dotyczący tego, jak mam spędzić ten rok szkolny; uczyć się, uczyć się, uczyć się, zaprzyjaźnić się z Priscillą Rosier…
O ile trzy pierwsze punkty nie były aż takie złe, to do ostatniego miałem kilka zastrzeżeń.
Z ponurą miną szedłem korytarzem i chociaż jakaś część mnie wciąż pamiętała, że mam znaleźć Rubeusa Hagrida, przestałem w ogóle się rozglądać i utkwiłem wzrok na czubkach butów. Spodziewałem się, że wraz nadejściem odpowiedniego wieku zaczną pojawiać się pewne naciski, nie sądziłem jednak, że odpowiedni wiek zaatakuje mnie tak nagle i bez możliwości przygotowania z mojej strony. Pomimo skończenia siedemnastu lat w ogóle nie potrafiłem myśleć o sobie jak o dorosłym człowieku. Jeśli rodzice porozumieli się już z Rosierami co do mojego potencjalnego ożenku z Priscillą, zostało mi naprawdę niedużo czasu. Okres narzeczeństwa przecież musi trwać odpowiednio długo, więc zapewne obie rodziny spodziewały się, że w ciągu dwóch, może trzech lub nawet czterech lat, jeśli wykażą się cierpliwością, uklęknę przed Priscillą i poproszę ją o rękę.
Przyspieszyłem nieco kroku. Cóż, mogło być gorzej. Gdybym urodził się, powiedzmy, trzysta lat temu, postawionoby mnie przed faktem dokonanym i któregoś dnia przedstawiono mojej żonie.
Straszne! Samo to słowo brzmiało dziwnie i obco. Żona, żona, żona…
Nagle poczułem, jak tracę grunt pod nogami. Zamachałem jeszcze rękoma, w nadziei, że złapię równowagę, ale mój trud okazał się próżnym.
– Skusiłeś. – Usłyszałem znajomy głos, gdy podnosiłem się z kolan.
Potarłem nowo nabytego siniaka, wyprostowałem się i dopiero wówczas odwróciłem się do Morrigan.
Stała przy ścianie, trzymając skakankę – drugi koniec zabawki spoczywał w ogromnej dłoni nikogo innego jak Rubeusa Hagrida. Na środku korytarza znajdowała się Gęś i promieniowała majestatem.
– Przepraszam – rzucił potulnie Rubeus, obracając w dłoniach końcówkę skakanki.
– Na Rowenę, w ogóle was nie widziałem – westchnąłem.
– Wiedziałam, że tak będzie – powiedziała Morrigan. – Zawsze tak masz, kiedy się zamyślisz. Nie patrzysz. Jeszcze raz. – Tym razem dziewczynka zwróciła się do chłopca.
Skakanka została wprawiona w ruch, czemu z zadowoleniem przyglądała się Gęś. Wędrowałem wzrokiem po twarzach wszystkich zaangażowanych w tę scenę osób.
– Co wy robicie? – zapytałem w końcu.
– Machamy skakanką, a Gęś Nie Skacze – wyjaśniła Morrigan.
– No… tak. Rzeczywiście nie skacze – zgodziłem się niepewnym głosem, zaraz jednak potrząsnąłem głową. – Rubeusie, profesor Kettleburn cię szukał.
Hagrid spojrzał pytająco na Morrigan.
– Mogę? Psor jest w porząsiu, nie chciałbym, żeby musiał czekać.
Morrigan zastanowiła się przez chwilę.
– Jeśli Maurice cię zastąpi.
Tym razem Hagrid popatrzył na mnie. Westchnąłem tylko.
– Leć. – Machnąłem ręką. Rzucił mi skakankę; złapałem ją dość niezdarnie. – Zastąpić w czym tak właściwie? – zainteresowałem się, gdy Rubeus zniknął za zakrętem. – Przecież Gęś Nie Skacze.
– Myślę, że chce Nie Skoczyć odpowiednią ilość razów – odpowiedziała Morrigan.
Spojrzałem na Gęś, która wciąż zdecydowanie Nie Skakała.
– Nie wiedziałem, że kolegujesz się z Rubeusem – odezwałem się, przenosząc spojrzenie na dziewczynkę.
– Gęś się z nim koleguje.
– Ach, tak.
Poza charakterystycznym świstaniem poruszanej w powietrzu skakanki panowała idealna cisza.
– Morrigan? Ile razy Gęś chce jeszcze Nie Skoczyć?
– Nie wiem.
Machałem skakanką coraz mniej entuzjastycznie, dziewczynka bez słowa dostosowała się tempem.
– Powinienem wracać na lekcję…
– Powinieneś. Ale nie powinieneś też przestawać.
Zerknąłem na Gęś.
– Życie składa się z trudnych wyborów – powiedziała Morrigan.
– Ten jest raczej prosty. – Uśmiechnąłem się słabo. – Nie chcę zostać zjedzony.
Gęś poruszyła się z zadowoleniem. Przez chwilę miałem nadzieję, że oznaczało to kres Nieskakania, nic jednak nie wskazywało na to, by ptak faktycznie był już usatysfakcjonowany.
– Raz, dwa – zaśpiewała nagle Morrigan – John wlazł do paszczy lwa.
– Trzy, cztery – podjąłem – John jest dziurawy jak sery.
– Pięć, sześć, ale lew ma co jeść.
– Siedem, osiem, John okazał się łosiem.
– Dziewięć, dziesięć, łoś smakuje lepiej.
Parsknąłem śmiechem.
– Teraz ty zgubiłaś rym, Morrigan.
– Nie ma rymu do dziesięć!
– Jak to nie ma? Dziesięć… zwie...sięć.
– To nawet nie jest słowo.
Gęś przyglądała się nam z nieodgadnionym wyrazem dzioba. Nagle odwróciła się i zaczęła człapać przed siebie.
– W końcu! – zawołałem z ulgą i oddałem koniec skakanki dziewczynce. – Do później, Morrigan.
Nie zdążyłem nawet się obrócić.
– Poczekaj! – Morrigan zrobiła krok w moją stronę, po czym nagle zatrzymała się, wpatrując się we mnie z pewną podejrzliwością.
Nie wiedziałem, o co teraz mogło jej chodzić. Obejrzałem się przez ramię na Gęś, ale ta wciąż parła do przodu, najwyraźniej w ogóle niezainteresowana tym, co działo się za nią. Wróciłem wzrokiem do dziewczynki.
– Tak? – ponagliłem ją.
– Zrobiłeś… coś? – zapytała z wahaniem w głosie.
Uniosłem brwi.
– Coś? – powtórzyłem, zaskoczony.
– Z Jeremym – uściśliła dziewczynka. – Dzisiaj przy śniadaniu mnie przeprosił. Za wyrzucenie pierścionka.
Po krótkiej chwili zdumienia uśmiechnąłem się do niej ciepło.
– Myślę, że to w dużej mierze twoja zasługa, choć mogłem się do tego przyczynić. Jeremy był wdzięczny, że nie powiedziałaś Schlomowi, kto odpowiadał za zniknięcie szczura.
– Nie miałam powodu, by mówić. Dlaczego tego nie chciał?
– Cóż – Zmarszczyłem lekko brwi – z tego co zdążyłem się zorientować, Jeremy przyjaźni się ze Schlomem. Gdyby wyszło na jaw, że to właśnie on przyczynił się do śmierci Patki, mogłoby to zniszczyć zaufanie i sympatię Schloma do Jeremy’ego.
– Gdybym powiedziała, straciłby przyjaciela – powiedziała cicho Morrigan, patrząc na swoją dłoń – tak jak ja straciłam pierścionek.
Przestał mi podobać się kierunek, w którym podążała ta rozmowa.
– Morrigan – odezwałem się poważnym głosem. – Możesz się na nim zemścić, ale doprowadzisz tylko do tego, że zyskasz wroga. Jeremy nie przepuści wtedy kolejnej okazji, by zrobić ci na złość, a poza tym… poza tym, nie uważam, żeby było to chociaż w najmniejszym stopniu sprawiedliwe. Tak długo, dopóki twój pierścionek nie zostanie zniszczony, możesz go odzyskać, a przypadku ludzi… – Zamyśliłem się krótko. – Cóż. W przypadku ludzi to nie jest takie proste.
– Nie? Dopóki się nie zepsują, można z nimi robić rzeczy.
– Nie widzisz różnicy? – Popatrzyłem na nią długo. – Nie widzisz tego w swoich Liniach?
Wydawała się zaskoczona zadanym przeze mnie pytaniem.
– Widać wiele – odpowiedziała w końcu, nie wiedzieć czemu, spuszczając wzrok. – Nie na wszystko patrzę.
Zawahałem się. Z jednej strony chciałem kontynuować tę rozmowę, z drugiej obawiałem się, że nieobecność na lekcji będzie miała poważne konsekwencje. Nabrałem powietrza w płuca i odetchnąłem głęboko. Profesor Kettleburn był na tyle wyrozumiały, by nie robić problemu z powodu pojedynczych wagarów, a ja mogłem nie mieć kolejnej okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej o Liniach.
Ach, zresztą.
– Wiedziałaś, że dwudziestego lipca umarła Aspen – powiedziałem i złapałem się na tym, że zabrzmiało to jak zarzut.
Podniosła na mnie spojrzenie.
– Nie. Widziałam, że dwudziesty lipca był gorszy. Kto to Aspen?
Milczałem przez chwilę.
– Moja młodsza siostra. Co to znaczy, że widziałaś?
– Niektóre dni zlewają się całkiem, a niektóre widać mocno. Ten był wielki, czarny i gruby. Dlaczego Aspen umarła?
– Była chora. Zlewają się z czym? Gdzie widzisz te Linie, Morrigan?
– Wszędzie. W ludziach i między ludźmi. Chora na co?
– Chyba rozumiem… – Zamyśliłem się. – Linie to jakaś… emocjonalna zależność? Wizualny zapis relacji międzyludzkich i procesów psychologicznych zachodzących w…
– Popsułeś! – zawołała Morrigan, zakładając ręce na klatce piersiowej.
Popatrzyłem na nią zdumiony.
– Odpowiedź, pytanie – wyjaśniła Morrigan. – Popsułeś.
Uśmiechnąłem się bez cienia wesołości.
– Prawdę mówiąc, nawet magomedycy nie są pewni, na co dokładnie umarła Aspen. Nie mogę odpowiedzieć. – Wbiłem wzrok w podłogę i uśmiech zniknął z mojej twarzy. – Ona… odkąd pamiętam, chorowała. Czasem ledwo to odczuwaliśmy, a czasem spędzała całe tygodnie przykuta do łóżka. Jeszcze na początku lipca myśleliśmy, że jest na tyle zdrowa, by niedługo zacząć naukę w Hogwarcie, ale… – Urwałem raptownie.
Co mogłem więcej powiedzieć i czy musiałem w ogóle cokolwiek mówić? Aspen miała nadzwyczaj słabą odporność, ale nikt z nas nie spodziewał się, że jej stan kiedykolwiek doprowadzi do tragedii. Nie lekceważyliśmy jej chorowitości, Merlinie broń, przecież zawsze była pod opieką najlepszych specjalistów. Któregoś dnia przyszło załamanie silniejsze niż zwykłe i żadna desperacka próba uratowania naszej małej Aspen nie przyniosła najmniejszego rezultatu.
Skłamałem, mówiąc, że magomedycy nie wiedzieli, na co zmarła Aspen – to ja nie chciałem wiedzieć. Przez tyle lat nikt nie potrafił rozwikłać tej medycznej zagadki, dlaczego pozornie zdrowa dziewczynka czasem padała bez sił, trawiona dziwną, niewytłumaczalną gorączką, dlaczego ataki mijały i pojawiały się bez ostrzeżenia. Dopóki żyła, nie sposób było to wyjaśnić, a kiedy umarła, przestało to już mieć znaczenie. Myślałbym wyłącznie o tym, jakim nieludzkim procedurom poddawano jej ciało po to, by wydrzeć z jej organizmu sekret niszczącej jej od urodzenia choroby.
Nie chciałem, nie potrafiłem zrozumieć – po co? Już nie żyła. Słyszałem argument, że w ten sposób pomożemy komuś, kto w przyszłości cierpiałby na podobne schorzenie, ale wtedy w ogóle mnie to nie interesowało.
– Maurice?
Poderwałem głowę i dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że wciąż znajdowałem się w towarzystwie Morrigan. Spojrzałem na nią i przez chwilę patrzeliśmy na siebie w milczeniu.
– Też miałam kiedyś siostrę – odezwała się w końcu dziewczynka.
Nie spodziewałem się tego.
– Co z nią się stało? – zapytałem cicho.
Nie odpowiedziała od razu.
– Nie była dość dobra – odparła ponuro, patrząc gdzieś w bok.
– Morrigan…?
Wpatrywałem się w nią z przejęciem, przeczuwając, że za tymi słowami kryje się coś dużo bardziej złego, niż mógłbym sobie wyobrazić. Dziewczynka natomiast wydawała się spokojna, choć jednocześnie smutna lub po prostu zamyślona. A ja nie miałem pojęcia, czy powinienem w ogóle dalej pytać.
Morrigan pokręciła głową i zwinęła skakankę.
– Cześć – powiedziała tylko, nim odwróciła się na pięcie. W pierwszej chwili wyciągnąłem dłoń przed siebie, chcąc ją zatrzymać, ale na dobrą sprawę, co mógłbym jej powiedzieć? Nic nie wiedziałem o jej rodzinie, mogłem tylko zgadywać. Nie potrafiłbym jej pocieszyć ani nawet zadać pytań, które w jakiś sposób by jej nie uraziły.
Odprowadziłem więc ją wzrokiem i sam zawróciłem. Straciłem poczucie czasu i nie wiedziałem dokładnie, jak długo mnie nie było na lekcji.
Jeśli Linie były dokładnie tym, o czym myślałem, dlaczego Morrigan nie wydawała się bardziej… wrażliwą osobą? Skoro na pierwszy rzut oka mogła widzieć czyjeś stany emocjonalne, nie powinna znajdować się w ścisłej czołówce najbardziej empatycznych uczniów Hogwartu?
Od ostatniego spotkania Klubu Ślimaka miałem pewność, że dziewczynka potrafiła zinterpretować cudze słowa i uczucia. Zorientowała się przecież, co chciałem przekazać za pomocą wiersza, choć celowo jej tego nie ułatwiałem. Zresztą, pamiętałem przecież, co powiedziała mi wtedy przy śniadaniu. „Jesteś dzisiaj smutny”. Dla Morrigan takie emocje nie stanowiły więc zagadki, dlaczego…?
Zatrzymałem się raptownie. Och, przyznała przecież, dlaczego. „Widać wiele. Nie na wszystko patrzę.”
Nie umiałem wyjaśnić, dlaczego nagle poczułem dziwną nostalgię, myśląc o tych słowach.
Cóż, jednego mogłem być pewien – nie zbliżyłem się nawet do rozwiązania tajemnicy Morrigan Mard. To z kolei natchnęło mnie do pewnego pytania i sam przed sobą zdumiałem się, że do tej pory jeszcze go nie zadałem; kim byli Mardowie?
Zamiast na błonia, skierowałem się w stronę biblioteki.

*

– Nieczynne!
Stanąłem w progu biblioteki, ze zdumieniem wpatrując się w pana Daugherty’ego. Ten szurał swoimi kapciami w kółko – wyglądał na co najmniej wzburzonego. Co tutaj się wydarzyło? Nie przypominałem sobie, by kiedykolwiek wyłączono bibliotekę z użytkowania podczas trwania roku szkolnego.
– Nie słyszałeś, chłopcze? Nieczynne i tyle – powtórzył bibliotekarz, choć tym razem w jego oschłym tonie dało się usłyszeć nutę zrezygnowania.
– Coś się stało? – zapytałem ostrożnie.
Pan Daugherty westchnął cierpiętniczo.
– Kolejne tomiki zostały zjedzone. Nie mam wyboru i zamykam bibliotekę do czasu złapania sprawcy.
– Zjedzone! – powtórzyłem, otwierając szerzej oczy.
– Zjedzone, pożarte, pochłonięte! – Bibliotekarz zamachał dramatycznie rękoma, zaraz jednak uspokoił się i łypnął na mnie podejrzliwie. – Zaraz… wiesz coś o tym?
– Nie… – bąknąłem, chyba jednak nie zabrzmiałem specjalnie przekonywająco. – Panie Daugherty, doskonale pan wie, że nie zezwoliłbym na dewastację szkolnych książek.
– Tak, tak, wiem. Po prostu… to jest jakaś hucpa. Przez wszystkie lata mojej pracy nie zdarzyło się, by… i teraz… niemożliwe, po prostu, niemożliwe!
Z pewnym współczuciem obserwowałem miotającego się po bibliotece pana Daugherty’ego. Przeprosiłem i wycofałem się na korytarz z silnym postanowieniem, by ukrócić niszczenie szkolnych zbiorów, tym bardziej, że teraz wiedziałem, kto mógł być za to odpowiedzialny. Chęć pomocy bibliotekarzowi to tylko jeden z powodów – naprawdę nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym funkcjonować bez swobodnego dostępu do książek.
Tylko jak to rozwiązać? Gęś nie mogła tak po prostu dostać szlabanu… a może? Pokręciłem głową na tę kuriozalną myśl i zatrzymałem się raptownie, dostrzegając znajomą sylwetkę. Tom szedł w stronę biblioteki jak zwykle z zamyślonym wyrazem twarzy. Musiałem przyznać, że często zastanawiało mnie, co tak zajmowało głowę Toma Riddle’a.
Poderwał głowę na mój widok i uśmiechnął się lekko, podchodząc do mnie.
– Dzień dobry, Tom. Biblioteka jest zamknięta. Najwidoczniej coś pożera szkolne zbiory – uprzedziłem.
Tom uniósł brwi do góry.
– Pożera? Zresztą, to mało istotne. I tak planowałem z tobą porozmawiać…
– O tym nieszczęsnym wierszu? – Wszedłem mu w słowo. – Tom, to naprawdę… nie tak. Nie myślałem, że można to odczytać całkiem… dosłownie. Pamiętasz ostatnią zwrotkę? Koniec końców wszyscy okazują się tacy sami, ta sama poza na zdjęciach i wszystko co nas różni jest… – zająknąłem się, szukając odpowiedniego wyrażenia. – Kompletnie… relatywne.
Tom przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
– Ach, tak – powiedział tylko.
– Nie jest tajemnicą, skąd pochodzisz i nie chciałbym, żebyś pomyślał, że…
– Dosyć. – Głos Toma zabrzmiał dziwnie obco i zimno. Chłopak zaraz jednak odetchnął i spojrzał na mnie już całkowicie spokojnie. – Naprawdę, nie ma o czym mówić, Maurice. Widzisz, to jednak wielka wada poezji. Prowadzi do nieporozumień. Gdybyśmy w porę nie wyjaśnili sobie tego, nasza relacja mogłaby pójść w zupełnie odmiennym kierunku.
Uśmiechnąłem się blado.
– Naprawdę przepraszam.
Tom wydawał się znowu odległy i zamyślony. Uzmysłowiłem sobie, że nigdy nie rozmawiałem z nim o jego rodzinie. Wychowywał się w mugolskim sierocińcu, to wiedzieliśmy niemal wszyscy, nie oznaczało to jednak, że nie nie mógł mieć nikogo bliskiego. Co się działo z jego krewnymi? Wojna była dużo bardziej groźna dla mugoli niż dla czarodziejów.
– Więc myślisz, że pochodzenie czarodzieja nie ma najmniejszego znaczenia? – zapytał nagle Tom.
– Nie wiem, jakie ma znaczenie, Tom. Nie da się ukryć, że niektórzy mugolacy mają większe zdolności niż ja. Z pewnością nie uważam, by był to powód, aby kogokolwiek zabijać.
– Skąd wiesz, że ktokolwiek zginął z tego powodu?
Otworzyłem szerzej oczy, patrząc na Toma w zdumieniu.
– Chociażby ten reportaż…
– Potrafisz udowodnić, że jest to prawda? – Tom utrzymywał całkowicie spokojny ton głosu. – Obawiam się, że nie. Głównym celem przeciwników Grindelwalda jest demonizowanie jego ideologii, żeby ludzie tacy jak ty zbyt bali się podobnych poglądów, by choćby je rozważyć.
– Nie mówisz chyba… – zaniepokoiłem się.
Tom podniósł dłoń do góry.
– Niczego nie sugeruję, Maurice. Po prostu zastanówmy się, czysto teoretycznie. Przyjmijmy na potrzebny dyskusji za dogmat jeden z postulatów Grindelwalda: krew czarodziejska mieszana z mugolską ulega wypaczaniu. Oczywiście, możemy użyć jako kontrargumentu ciebie lub mnie, zgodzisz się chyba, Maurice, że do niemal każdej reguły znajdziemy przynajmniej jeden wyjątek. W każdym razie, załóżmy, że tak jest; że mieszanie się krwi degeneruje czarodziejów i zmniejsza ich moc. Wtedy zachowanie czystości krwi byłoby priorytetem, większym dobrem, czymś, co zapewni odpowiednią potęgę przyszłym pokoleniom. Czy w takim wypadku dobro jednostki naprawdę byłoby istotne? Nie mówię o morderstwie, Maurice, ale chociażby o zezwoleniu na śluby mieszane.
– Odpowiednia potęga? Czy to ważne?
Tom uśmiechnął się lekko.
– Tak myślałem, że zwrócisz na to uwagę. Jednostkowo – nie. Nie jest ważne ani nawet wskazane, by każdy poszczególny czarodziej był potężny. Ale potężne społeczeństwo to coś, czego potrzebujemy wszyscy, chociażby po to, by pozwolić sobie na życie w ukryciu przed mugolami. Wyobrażasz sobie, jak silne i złożone zaklęcia zapewniają nam bezpieczeństwo? Do ich utrzymania potrzeba mnóstwa zdolnych czarodziejów, a jeśli teoria o negatywnym wpływie mieszania krwi jest słuszna, zdolnych czarodziejów za kilka pokoleń zabraknie. Można liczyć na to, że powoli wypłukiwani z talentu magicznego czarodzieje zasymilują się, że tak to ujmę, bezboleśnie z mugolami, ale w przypadku, gdy dojdzie do kolejnych prześladowań, nie będzie odwrotu, Maurice.
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Nie mogłem odmówić Tomowi racji.
– W takim wypadku walka o czystość krwi to nie tylko przejaw snobizmu najstarszych rodów; to kwestia przetrwania dziedzictwa czarodziejów – kontynuował Riddle. – Oczywiście – Uśmiechnął się dziwnie – wszystko zależy, czy wierzymy, że związki mieszane osłabiają przyszłe pokolenia czarodziejów.
– Oczywiście – zgodziłem się słabym tonem. Poczułem się zmieszany, myśląc o tym, że przed chwilą niemal zaakceptowałem jego teorię, zapomniawszy, że przecież rozmawiamy czysto teoretycznie.
A może…?
– W każdym razie – Tom odezwał się w tym samym momencie, kiedy sam chciałem zabrać głos – żeby wyrobić sobie odpowiednie zdanie w tej kwestii, należy przede wszystkim mieć otwarty umysł. Możemy z góry założyć, że wszystko, co zarzuca się Grindelwaldowi, jest prawdą, albo zastanowić się, komu zależałoby, by wszyscy w to wierzyli.
Prawdę mówiąc, od monologu Toma zaczynała mnie boleć głowa. Oczywiście, w co najmniej dwóch sprawach miał rację – świat nie był czarno-biały, a w ludzkiej naturze leżała skłonność do kłamania w obronie własnych interesów. Wolałem jednak móc wierzyć, że to co robił Grindewald, w żaden sposób nie mogło zostać nazwane moralnym, a teraz musiałem zastanowić się, czy faktycznie nie padłem ofiarą manipulacji.
Ach, niech cię, Tom. Znalazłeś sobie naprawdę kiepski dzień na psucie mi światopoglądu.
– Istotniejsze od tego, czy Grindelwald ma rację czy nie, jest dla mnie to, jakich metod używa – stwierdziłem w końcu, odrobinę bardziej surowym tonem, niż planowałem. – Teoretyczne rozważania możemy zostawić na spokojniejsze czasy.
– Pójdę porozmawiać z dyrektorem o tej bibliotece. Nie wydaje mi się, żeby została zamknięta zgodnie z regulaminem – powiedział spokojnie Tom. – Do zobaczenia, Maurice.
– Weź Finleya – zażartowałem na pożegnanie. Tom tylko uśmiechnął się kącikami warg i odwrócił się do mnie plecami.
Patrząc na jego oddalającą się sylwetkę, nie mogłem uwolnić się od myśli, że w jakiś sposób go uraziłem. Pod koniec rozmowy atmosfera stała się dziwnie ciężka. Może powinienem pozwolić na te teoretyczne dysputy? Tom mógł chcieć w jakiś sposób zdystansować się od wojny w ten sposób. Przecież sam powiedziałem Ambrozjuszowi, że czystokrwistym łatwiej odciąć się od niej emocjonalnie. Skoro Tom próbował, to… chyba dobrze dla niego?
Westchnąłem ciężko i oparłem się plecami o chłodną ścianę.

*

Dopiero późnym wieczorem zabrałem się za esej na zaklęcia. Odkładałem to na ostatnią chwilę, do końca mając nadzieję, że Filius mi pomoże, niestety, przepadł i istniało prawdopodobieństwo, że wróci dopiero na chwilę przed ciszą nocną. Cóż, nie mogłem wiecznie na nim polegać.
Zadanie bardziej niż trudne było po prostu koszmarnie pracochłonne i wymagało ciągłego sprawdzania w podręczniku niuansów, które Filius pewnie znał na pamięć. Nieskromnie mogłem przyznać, że nauka teorii przychodziła mi z łatwością, ale w przypadku tematów, które niespecjalnie mnie interesowały, nabyta wiedza uciekała z głowy równie szybko, jak się pojawiała. Po paru dniach od sprawdzianu pamiętałem już tylko ogólniki.
Nieco znużony popatrzyłem w okno. Na zewnątrz zrobiło się już niemal całkiem ciemno; esej zajmował mi trochę więcej czasu, niż myślałem. Westchnąłem i wstałem, zastanawiając się, gdzie los zagnał Filiusa Flitwicka – powinien przecież dawno wrócić do dormitorium. Może przeoczyłem go w tłumie wchodzących i wychodzących uczniów?
Starając się, by nie narobić zbyt wiele hałasu, zajrzałem do naszej sypialni – wszystkie łóżka były zajęte poza moim i Filiusa. Wycofałem się, odrobinę zmartwiony. Spóźnienia zdarzały się wszystkim (a w szczególności członkom Klubu Ślimaka), ale nie mimo to czułem niepokój. Wilhelmina kiedyś mi wytknęła, że zwykle spodziewam się najgorszej możliwości i może miała rację. Nie uważałem się za pesymistę; zwyczajnie nie panowałem nad katastrofalnymi wizjami, które podsuwała mi wyobraźnia.
O tej porze pokój wspólny był całkowicie opustoszały, siedziałem więc sam na kanapie, oczami wyobraźni oglądając, jak Filius Flitwick skręca sobie kostkę. Albo poprzez złośliwość Wielkich Schodów zostaje uwięziony na najwyższej kondygnacji. Albo jak…
Coś zastukało w szybę.
Odwróciłem się przez ramię. Nie miałem wątpliwości, z którego okna dochodził dźwięk – w końcu dobry słuch to jedna z moich niewielu zalet – w niczym to jednak nie pomogło; nie dojrzałem niczego, co mogłoby próbować zwrócić moją uwagę. Sowy często w ten sposób domagały się wpuszczenia do środka, czekającą na parapecie sowę z pewnością jednak bym zauważył, tymczasem od tła niemal absolutnej czerni za szybą nie odcinała się żadna sylwetka.
Mogłem się przesłyszeć. A może zupełnie niepotrzebnie przejąłem się całkiem przypadkowym dźwiękiem.
Przesiadłem się do jednego ze stolików, na którym leżało kilka stronic wymęczonego przeze mnie eseju. Nie zdążyłem nawet chwycić pióra – stukanie ponownie rozbrzmiało, tym razem nawet głośniej i bardziej stanowczo.
Wstałem i podszedłem do okna, mrużąc oczy. Otworzyłem je szerzej, gdy za oknem dostrzegłem jakiś ruch – na tyle niewyraźnie, że równie dobrze mógł być przewidzeniem.
Niezbyt przekonany co do słuszności swoich poczynań, zapukałem dwa razy palcem w szybę.
Stukanie dobiegło wyraźnie z sąsiedniego okna.
– Co do…? – wymamrotałem, jednocześnie zdumiony i trochę zaintrygowany. Przeszedłem do źródła dźwięku. – Hej? – szepnąłem niepewnie. – Irytku, jeśli to ty…
Tego rodzaju żarty nie pasowały jednak w ogóle do naszego poltergeista. Westchnąłem i zapukałem ponownie w szybę; zgodnie z moimi przewidywaniami Tajemniczy Ktoś odpowiedział mi pukaniem dochodzącym z innego okna.
Pokręciłem głową i szarpnąłem za klamkę.
– Kto to? – zapytałem, otworzywszy okno. Odpowiedziała mi cisza. – Morrigan? – dodałem bez najmniejszej nadziei na potwierdzenie.
Z lewej strony głowy usłyszałem jakiś nagły dźwięk i dopiero po chwili zidentyfikowałem go jako furkotanie skrzydeł. Odetchnąłem głęboko; dałem się przestraszyć zdecydowanie za łatwo. To tylko jakiś ptak.
Wilhelmina ponoć dostrzegała u mnie nerwicę? Rany, może powinienem jej posłuchać.
Zamknąłem okno i cofnąłem się do środka pomieszczenia.
Wtedy drzwi się otworzyły i do pokoju wspólnego wpadł Filius Flitwick. Przez chwilę obaj wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem z zaskoczeniem.
– Filius! Gdzie się podziewałeś? – odezwałem się w końcu. Wyglądało na to, że nic sobie nie zwichnął ani nie złamał, niepotwierdzona została teoria o uwięzieniu na najwyższym piętrze.
– O rany – powiedział Filius; był z jakiegoś powodu niesamowicie zmieszany. – Zupełnie nie spodziewałem się, że kogoś tutaj spotkam.
– Ach? Chciałeś się zakraść? – Uśmiechnąłem się lekko, ale pogłębiłem tym jego zażenowanie; jego policzki i końcówki uszu zaczerwieniły się raptownie. – W razie czego zeznam, że cię nie widziałem – zaproponowałem.
– Dzięki – bąknął, przemykając obok mnie.
W nozdrza uderzył mi znajomy zapach.
– Perfumy…? – zastanowiłem się na głos, a Filius zatrzymał się nagle, cały najeżony. Nabrałem powietrza w płuca, kiedy dotarło do mnie, co zajęło go na tak długo. – To są perfumy Marianne Bulstrode…!
– Na Rowenę, nie krzycz tak! – przeraził się Filius.
Zasłoniłem usta dłońmi.
Filius wpatrywał się we mnie, jakbym miał zaraz wydać na niego wyrok śmierci.
– Ależ to byłby… mezalians – wyszeptałem w końcu.
– Nic nie mów… – jęknął Flitwick.
Zrobiło mi się go trochę żal.
– Wiedziałem, że z kimś jest, ale w życiu bym nie pomyślał, że z… – Urwałem nagle, orientując się, że o mało nie powiedziałem „z ćwierćgoblinem”. – Jesteś… jesteś pewien? Marianne potrafi być sympatyczna, ale jej rodzice… – Wzdrygnąłem się lekko. Poznałem państwa Bulstrode i nie wspominałem ich miło.
– Jestem – stwierdził stanowczo, zaraz jednak westchnął. – Może to wydaje się nieodpowiedzialne i głupie, ale… po prostu chcemy być razem i nic więcej nie ma znaczenia. Nie wydasz nas?
– Nie wydam. – Oczywiście, że nie, choć wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
– Dziękuję – powiedział Filius, przechodząc w stronę korytarza prowadzącego do sypialni. Chwycił za klamkę.
– Nic więcej? – zapytałem mimo wszystko.
Filius obejrzał się przez ramię.
– Myślę, że nie zrozumiesz, dopóki sam nie poznasz odpowiedniej dziewczyny – stwierdził i zamknął za sobą drzwi.
Przez chwilę jeszcze stałem bez ruchu, nim ponownie usiadłem nad esejem.

9 komentarzy:

  1. Właśnie przeczytałam wszystkie rozdziały i powiem szczerze, jestem pod ogromnym wrażeniem. Rzadko kiedy można trafić na osobę, która tak bardzo jak ty zagłębia się w szczegóły i detale, co bardzo się tobie ceni. Do tego naprawdę podoba mi się sarys twoich postaci, który jest naprawdę dokładnie dopracowany, aż miło się czyta. Jeszcze lepiej patrząc na, szczerze, nieprzeciętne opisy, choć krótkie, to z użyciem wystarczająco dobrego słownictwa, by czytelnik mógł sobie dane miejsce, czy sytuację wyobrazić. Dawno nie trafiłam na tak dobre opowiadanie, ostatnio ich coraz mniej [*]. Widacz, że masz jako autorka sporą wiedzę i wykorzystujesz ją w umiejętn sposób, dzięki czemu bohaterzy też nie są głupi.
    Mimo że nie przepadam za poezją, tego samego nie mogę powiedzieć o artystach, jakim tutaj jest Maurice. Podoba mi się postać z książki, help! ;-;
    A! Pochwaliłam wszystko tylko nie najważniejsze, czyli fabuła. Myślę jednak, że ksiązka skupia się jednak bardziej na ludziach, a raczej na "dziwnej" Morrigan, niż na jakiejś konkretnej fabule. Nie ma tu takiego jednego, wyznaczonego celu, którego trzeba się kurczowo trzymać, co w tym przypadku mi się naprawdę podoba.
    Może komentarz nie jest nie wiadomo jaki długi, ale chyba zawarłam w nim wszystko, co chciałam. Nie patrzyłam na daty, a jak mówiłam na początku, dopiero dziś znalazłam tego bloga, ale mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się szybko! Nie mogę się już doczekać, a na razie życzę weny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Dzięki za komentarz. :)
      Prawdę mówiąc, też nie lubię poezji. Artysta jako główny bohater był z mojej strony bardzo masochistycznym wyborem.
      Fakt, ten fanfik nie jest ani przygodówką ani kryminałem. Nie spodziewałbym się na Waszym miejscu scen akcji - choć fabułę mam już rozplanowaną, bez obaw, to nie będzie tasiemiec prowadzący donikąd. :)
      Cieszę się, że się podoba.

      Usuń
  2. Cześć,
    chciałam napisać śliczny komentarz, ale przypomniałam sobie, że nie potrafię – trudno, będzie brzydki, ale zawsze to jakieś dziobnięcie. Mam wrażenie, że łatwiej się konstruktywnie krytykuje niż chwali, a że to, co tworzysz, podoba mi się, nie bardzo wiem, co mogłabym tutaj sensownego wyskrobać.
    Zaczyna się lekko, a później napięcie... Och, wciąż jest lekko, pewnie dzięki sposobowi, w jaki piszesz, styl sprawia, że czyta się tę historię szybko i z przyjemnością, a ogólna, hm, bezpretensjonalność (poza tym, że cieszy) nieco mnie bawi, zważywszy na to, że to pierwszoosobówka, a Maurice wydaje się osobą, która skrywa w sobie skłonności do przesady. Chyba najmocniej mi się podoba to, jak łączy się tutaj absurd z normalnością (normalnością w hogwarckim ujęciu, oczywiście), sam wątek główny jest tak specyficzny i dziwny, że prawdopodobnie w większości tekstów zdeterminowałby całość w ten sposób, że stałaby się ona parodią lub chociaż zdyskwalifikowałaby poważniejsze fragmenty. Za to tutaj jest to tak ładnie zmiksowane, że zderzenie tematów poważniejszymi z tymi, no, może nie tyle mniej ważnymi, co (pozornie?) nonsensownymi nie kłuje. Na początku byłam przekonana, że fanfik cały obudowany będzie wokół śmiesznostek i błahostek (bardzo lubię śmiesznostki i błahostki), ale szybko dało się rozpoznać, że nie do końca o to chodzi – przynajmniej nie tylko (i dobrze, bo chociaż bardzo lubię śmiesznostki i błahostki, to nie tylko je). W sumie to przyznam, że najpierw – pod względem klimatu – to mi się powieści Niziurskiego przypomniały (mam same poważne skojarzenia, zawsze) i jeśli miałabym ten nastrój do czegoś przyrównać, pewnie i teraz podałabym tego autora. I Pratchetta. Przynajmniej we fragmentach tak mi się to kojarzy, ale nie jestem pewna, czy to nie jest tylko winą pierwszej myśli, która teraz rzutuje mi na całość.
    Gęś jest super (i nie piszę tego tylko dlatego że nie chcę być zjedzona), Morrigan również, która w tej całej swojej niesamowitości nie jest przeszarżowana, o co chyba nietrudno, kiedy kreuje się postać demonicznej dziewczynki. Nie wiem tylko jeszcze, co myślę o Maurisie. Na pewno podobały mi się te nieliczne fragmenty, które dotyczyły sztuki, mogłoby być ich więcej, może wtedy potrafiłabym w pełni uwierzyć w jego krukoński artyzm. Ale... nie wiem, jak dla mnie jest odrobinę zbyt flegmatyczny i przyziemny, co wadami w sumie nie jest, a tylko niekoniecznie tymi cechami, które najbardziej w postaciach literackich cenię, niezgodność z gustem. Cóż, dobrze, że darzenie sympatią bohaterów nie jest warunkiem, który koniecznie trzeba spełnić. (Tyle że to też nie jest tak, że Maurice'a nie lubię. Ani lubię. Może później się dowiem.)
    Tom jest ładnie pisany, podobał mi się jego monolog (czy też prawie-monolog) dotyczący czystości krwi. (Pewnie częściowo dlatego że kiedy sama pisałam postacie śmierciożerców itd. w podobny sposób uzasadniali oni swoje poglądy. ;D) Jak kiedyś tam czytałam więcej fanfików na blogach, to miałam wrażenie, że wszystkie czarne charaktery wyznawały takie a nie inne poglądy nie dlatego że naprawdę wierzyły w słuszność głoszonych przez siebie idei, ale tylko po to, aby móc być tymi złymi, tak więc... No, cieszę się zawsze, kiedy w takich wypadkach ten zły sam siebie za tego złego nie uważa. Czy coś.
    Śmiesznie jest, kiedy pojawia się jakaś postać, a potem się okazuje, że to ktoś znany z kanonu – jak to było w przypadku Grubbly-Plank. Mam nadzieję, że Flitwick nie pojawił się tylko po to, żeby potem zniknąć, bo to mój ulubieniec (i w moim fanonie za młodu był niezłym zawadiaką i bawidamkiem – lowelas mimo nikczemnego wzrostu).
    Jedyne, co trochę niepokoi, to czas akcji. Dzięki wzmiankom o Riddle'u, Grindelwaldzie itd. wiadomo, jakie to czasy, ale nie jestem pewna, czy można byłoby to przeczuwać poprzez samo zachowywanie się postaci. To znaczy... Ech, nie bardzo wiem, jak ująć to w słowa. Pod względem dialogów, obyczajowości równie dobrze mogłoby się to dziać i w czasach Pottera, i dzisiaj, a to w końcu lata czterdzieste XX wieku, więc...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy wtedy etykieta nie miała większego znaczenia? A że czarodzieje chyba są mocno konserwatywni, to tym bardziej. Ale to tak luźno i na marginesie, być może tylko się czepiam.
      Ogólnie jest świetnie, czekam na następny rozdział i mam nadzieję, że będę mogła go przeczytać – bo niestety istnieje ryzyko, że zapomnę o zaglądaniu na bloga i... No. Tak, trzymam kciuki za siebie, aby pamiętać. ;D

      Usuń
    2. Dziękuję za - mimo ostrzeżenia - śliczny komentarz. ;)
      Miło, że złapałaś skłonność do przesadzania Maurice'a - ciężko coś takiego oddać bez popadania w skrajność w przypadku pierwszoosobówki, a jeśli już u jakiegoś bohatera podejrzewa się tę cechę, w wielu nasuwa się podejrzenie, że to nie świadoma kreacja, a zbytnie identyfikowanie się autora z postacią.
      Z Pratchettem trafiłaś. Bardzo lubię.
      Co do epoki - oczywiście, że etykieta była ważniejsza, ale... wiele zależy od relacji między bohaterami. Najczęściej widzicie Maurice'a w kontakcie z Morrigan - i chociaż dziewczynka jako jedenastolatka formalnie nie jest jeszcze damą i nie obejmują jej wszystkie konwenanse, to i tak wydaje mi się, że otrzymuje od Maurice'a dużo większą dawkę uprzejmości, niż na jaką współcześnie mogą liczyć jej rówieśnice od starszych o jakieś sześć lat chłopców. ;) Warto też mieć na uwadze pewne niuanse. Mianowicie - w tych czasach bycie dżentelmenem/damą było też silnie uwarunkowane pochodzeniem. Ethan i Conleth, choćby mieli savoir-vivre w małym palcu, przez wielu nie byliby postrzegani jako dżentelmeni i tak też traktowani. Dobre maniery ulegają pewnemu rozluźnieniu w towarzystwie najbliższych, to też raczej naturalne. Czytałaś "Maurice'a" Forstera (przysięgam, zbieżność imion przypadkowa, sam odkryłem, kiedy już bohater został tak nazwany ;D) lub widziałaś może ekranizację na podstawie tej powieści? Akcja toczy się jeszcze wcześniej, została napisana na początku XX wieku. W pewnej scenie jeden z bohaterów zawija drugiego w dywan.
      - Dlaczego teraz nie wyjdziesz?
      - Bo nie mogę!
      Scena jak najbardziej uniwersalna - myślę, że współczesnych studentów można sobie też wyobrazić na miejscu tej dwójki. A tytułowy Maurice to dziedzic fortuny, a jego przyjaciel - arystokrata!
      W kontakcie z kadrą nauczycielską Maurice zachowuje się grzecznie - z wyjątkiem incydentów typu "wybiegam rozhisteryzowany z sali" ;) Poza tym - i myślę, że prowadzę to konsekwentnie - Maurice przejmuje się możliwością urażenia kogoś, często analizuje swoje słowa pod kątem stosowności.
      Zachowanie innych bohaterów... jak wspominałem, nie każdy uczeń Hogwartu z racji życia w latach czterdziestych jest młodym dżentelmenem lub młodą damą (zarówno w rozumieniu ich szanowania zasad dobrego wychowania i urodzenia w konkretnej rodzinie). Nie wiem, skąd przyjęło się w fandomie, że Hogwart jest szkołą "elitarną" - przyjmowano dzieci z wszystkich warstw społecznych. Zresztą, za czasów Dippeta istniało zezwolenie na torturowanie uczniów przez woźnego (sic!).
      Rozpisałem się strasznie. :D Spokojnie - biorę pod uwagę, że nie oddaję klimatu epoki idealnie. Jeśli znajdziesz jakieś anachronizmy, daj znać. Po prostu chciałem zakomunikować, że ówczesnej etykiety nie ignoruję. Nie chciałem po prostu przedobrzyć; mam nadzieję, że wyszło naturalnie. Możliwe, że w paru scenach za słabo coś zarysowałem, tym bardziej, że kodeksu towarzyskiego nie znam na pamięć i czasem muszę sprawdzać, co wówczas uchodziło, a co nie.
      Poza tym - z racji, że społeczeństwo czarodziejskie się różni od mugolskiego, często nie wiadomo, co czarodziejowi z wyższych sfer uchodzi a co nie. Przykładowo - jeśli podróżuję siecią Fiuu w grupie, jaka jest kolejność korzystania z kominka? Puszczam panie przodem, a następnie starszych mężczyzn, tych godniejszych ode mnie pozycją społeczną? Etykieta wynika często tak naprawdę z przyziemnych spraw. Jeśli istnieje prawdopodobieństwo, że połączenie między kominkami może się uszkodzić, co skończy się z kolei kontuzją dla korzystającego, dżentelmen idzie przodem, a za nim dopiero dama. A jeśli z jakiegoś powodu kolejna podróż tą samą linią jest bardziej uciążliwa - wtedy pani powinna korzystać pierwsza. Dygresja. ;)
      Dzięki raz jeszcze za komentarz i mam nadzieję, że jednak o nas nie zapomnisz. :D

      Usuń
  3. Świetny szablon, naprawdę. Minimalistyczny, a takie kocham, i jednocześnie przyciągający uwagę. Jeszcze wzmianka o tym, że piszesz powieścidło z żałoby, a dobrze się nawet bawisz, nadaje takiej tajemnicy... No wiesz, o co chodzi. Maurice jest świetny w tej swojej nieporadności. Morrigan to takie typowe przerażające dziecko, ale ta gęsina nadaje takiego smaczku i razem tworzą świetny duet z piekła rodem. Uwielbiam Finleya i tę jego dbałość. Raporty posiłkowe i tytuł Honorowego Puchona wygrały opko. No i jeszcze pogrzeb wikinga świętej pamięci Patki [*]. Nie wiem, czy to było bardziej wzruszające,czy śmieszne, ale na pewno w jakimś stopniu cudowne. Dumbledore przekupiony dropsami... I wszystko jasne. Ale jednak są rzeczy ważniejsze niż dropsy, ta moralność... No i wyławianie pierścionka. Biedny Maurice same sznurówki, a Cepsoda (?) diademy, pierścionki i inne złotka. Ta scena idealnie podkreśliła życie Maurice'a. I podoba mi się, że spotykam się pierwszy raz z ff, w którym ktoś w jakimś stopniu nie radzi sobie w Hogwarcie. Pokazałaś go jako normalną szkołę, w której jednak trzeba się uczyć, a nie latać z różdżką w pogoni za czarnymi siłami i gnębić pierwszaczków. Na początku gubiłam się w imionach, ale już ogarniam, kto kim jest. Jak moja poprzedniczka, mam tylko wątpliwości do umiejscowienia akcji, ale uważam to jednocześnie za świetny pomysł przez wątek młodego Toma i jego rzekomej nienawiści.
    Pozdrówki. Do następnego. Na pewno będę wpadać, a i wcześniej postaram się jeszcze coś tu naskrobać, bo pisałam komentarz na szybko i zapewne pominęłam wiele ważnych kwestii.
    ..................
    Zapraszam do mnie w wolnej chwili:
    kot-z-maslem.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wśród tysięcy Garych Stu - wybitnych warzycieli eliksirów, mistrzów quidditcha, animagów i metamorfomagów w jednym - Maurice wydaje się być skrajny w drugą stronę. ;) Starałem się stworzyć w miarę zrównoważonego bohatera, mam nadzieję, że jednak mi wyszło.
      Dzięki za komentarz!

      Usuń
  4. Świetny szablon, naprawdę. Minimalistyczny, a takie kocham, i jednocześnie przyciągający uwagę. Jeszcze wzmianka o tym, że piszesz powieścidło z żałoby, a dobrze się nawet bawisz, nadaje takiej tajemnicy... No wiesz, o co chodzi. Maurice jest świetny w tej swojej nieporadności. Morrigan to takie typowe przerażające dziecko, ale ta gęsina nadaje takiego smaczku i razem tworzą świetny duet z piekła rodem. Uwielbiam Finleya i tę jego dbałość. Raporty posiłkowe i tytuł Honorowego Puchona wygrały opko. No i jeszcze pogrzeb wikinga świętej pamięci Patki [*]. Nie wiem, czy to było bardziej wzruszające,czy śmieszne, ale na pewno w jakimś stopniu cudowne. Dumbledore przekupiony dropsami... I wszystko jasne. Ale jednak są rzeczy ważniejsze niż dropsy, ta moralność... No i wyławianie pierścionka. Biedny Maurice same sznurówki, a Cepsoda (?) diademy, pierścionki i inne złotka. Ta scena idealnie podkreśliła życie Maurice'a. I podoba mi się, że spotykam się pierwszy raz z ff, w którym ktoś w jakimś stopniu nie radzi sobie w Hogwarcie. Pokazałaś go jako normalną szkołę, w której jednak trzeba się uczyć, a nie latać z różdżką w pogoni za czarnymi siłami i gnębić pierwszaczków. Na początku gubiłam się w imionach, ale już ogarniam, kto kim jest. Jak moja poprzedniczka, mam tylko wątpliwości do umiejscowienia akcji, ale uważam to jednocześnie za świetny pomysł przez wątek młodego Toma i jego rzekomej nienawiści.
    Pozdrówki. Do następnego. Na pewno będę wpadać, a i wcześniej postaram się jeszcze coś tu naskrobać, bo pisałam komentarz na szybko i zapewne pominęłam wiele ważnych kwestii.
    ..................
    Zapraszam do mnie w wolnej chwili:
    kot-z-maslem.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy