sobota, 25 czerwca 2016

IV. Padam ofiarą żartu

Poderwałem się do pozycji półsiedzącej, słysząc jakieś niepokojące, kakofoniczne dźwięki. Rozejrzałem się, jeszcze niezbyt dobudzony, i ze zmarszczonymi brwiami odkryłem, że źródłem hałasu był półokrąg budzików rozstawionych wokół mojego łóżka. Stopniowo kolejne dołączały się do dzwonienia, potęgując harmider.
Podniosłem wzrok. O ścianę oparci stali Ethan McDonald i Conleth Hogan, uśmiechając się do mnie niemal przyjaźnie.
– Zabawne – mruknąłem tylko, wygrzebując się spod kołdry.
– Wiemy – zgodził się skromnie Ethan, po czym szturchnął łokciem Conletha w bok. – Przy którym się obudził? Piątym?
– Wydaje mi się, że przy czwartym już mu drgały powieki – odparł sceptycznym tonem Conleth. – Nie patrzyłem dokładnie.
– Panicz Dummond słyszał? Średnio potrzeba czterech i pół budzika, żeby panicza dobudzić.
– Słyszał... – burknąłem, zbierając po kolei budziki i uciszając dzwonki. – Co ja bym bez was, chłopcy, zrobił?
Obaj ukłonili się usłużnie. Wywróciłem oczami, choć teraz, kiedy już senność zaczynała powoli ustępować, uważałem ten żart za dosyć pożyteczny. Przynajmniej znów nie wstałem w popołudniowych godzinach.
– A tak swoją drogą, Ślimaki się o ciebie dopytują. Dzisiaj chyba znowu macie jakiś spęd – poinformował lekceważącym tonem Ethan. Starał się nie dać tego po sobie poznać, ale fakt niezaproszenia go do Klubu uważał za rażącą niesprawiedliwość; zresztą, ja też nie do końca rozumiałem motywy profesora. McDonald bywał irytujący, ale bystrości umysłu i doskonałych ocen nie sposób było mu odmówić.
Wzruszyłem ramionami i zabrałem się za ustawianie budzików w równym rządku na szafce nocnej.
– Nie wiem, czy przyjdę. Jestem zajęty.
– Z powodu Morrigan Mard? – zapytał Conleth.
Popatrzyłem na niego zdziwiony, zaraz jednak zmarszczyłem brwi.
– O co ci chodzi? – Mój głos zabrzmiał chyba zbyt napastliwie, bo Conleth niemal natychmiast uniósł dłonie w obronnym geście.
– O nic, nie musisz się denerwować. Po prostu wszyscy mówią, że robisz ostatnio za opiekunkę.
Spiąłem się na te słowa, choć na dobrą sprawę nie potrafiłem wyjaśnić, dlaczego.
– Skoro Morrigan nikogo innego nie obchodzi... – stwierdziłem sucho.
Conleth i Ethan spojrzeli po sobie i synchronicznie westchnęli.
– No dobrze, nikt inny chyba nie będzie miał ci odwagi tego powiedzieć... – zaczął McDonald, a ja już wiedziałem, że nie spodoba mi się to, co zamierzał mi oznajmić. – Wszyscy uważamy, że zajmujesz się nią tylko dlatego, że Aspen umarła.
Bezpośredniość tego twierdzenia dosłownie mnie zmroziła. Przyglądałem się Ethanowi i mimo tysiąca odpowiedzi w głowie, nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednej.
– Dla niej może i dobrze, że ktoś się za nią ugania... pewnie i o to jej chodzi, w końcu każde dziecko próbuje zwrócić na siebie uwagę. – Wzruszył nieznacznie ramionami. – Tylko że ty powinieneś wiedzieć, że Morrigan nie zastąpi ci Aspen. I szczerze ci radzę, żebyś dał sobie z nią spokój, bo przez tego dzieciaka wpadniesz tylko w kłopoty.
Przełknąłem ślinę i otworzyłem usta, ale Conleth mnie ubiegł.
– Maurice, my wiemy, że to ciągle świeża sprawa – wtrącił szybko. – Po prostu się martwimy. Wilhelmina już snuje jakieś ponure wizje, że wpadłeś w nerwicę...
– ...nie to, żebyśmy cię wysyłali do psychiatry, jesteś chyba tak normalny, na ile może być artysta – wszedł mu w słowo Ethan, a w jego głosie zabrzmiała jakaś nerwowa nuta. – Sam powiedz, no powiedz, czy będzie ci lepiej, jeśli będziesz tylko jadł, spał, uczył się, albo ganiał za Morrigan?
– A ona wcale nie potrzebuje opiekuna – dodał ciszej Conleth. – Może jej schlebia, że ktoś tam nią się zainteresował, ale ani nie jest specjalnie wdzięczna, ani... Nie wiem, Maurice, zrobisz i tak, co uważasz.
Nabrałem powietrza w płuca.
– Nie wierzę, że wmieszaliście w to Aspen. Jak mogliście? – Pokręciłem głową. – Ona nie ma z tym nic wspólnego.
– O rany, nie o to chodzi... – zaoponował niepewnie Ethan.
– Jesteście podli.
– A może byś się odniósł do tego, co powiedzieliśmy? – Ethan wydał się umiarkowanie zdenerwowany. – O emocjach też się da rozmawiać na spokojnie, wiesz?
– A dlaczego w ogóle mam wam się z czegokolwiek tłumaczyć?! Chcecie sobie myśleć, że próbuję zastąpić kimkolwiek Aspen... – Głos mimowolnie mi się załamał, więc wziąłem głęboki oddech, z całych sił próbując się nie rozpłakać. – ...to myślcie tak sobie. Wcale mnie nie interesuje wasza opinia, skoro postanowiliście sobie wszyscy obgadać temat za moimi plecami, zamiast mnie zapytać.
Conleth nerwowo pocierał dłonie, Ethan skubał zębami dolną wargę.
– W porządku, przepraszamy – odezwał się w końcu Conleth. – Nie było tematu.
– Ja nie przepraszam – odpowiedział Ethan, unosząc podbródek nieco wyżej. – Zdania nie zmieniłem, a nie powiedziałem ani słowa po to, żeby ci dopiec, Maurice. Nie będę nikogo poklepywać po głowie, kiedy uważam, że źle robi i tyle.
– Uprzejmie proszę, żebyś zachował swoje dobre rady dla siebie – warknąłem.
Ethan przyglądał mi się przez chwilę.
– Jak sobie panicz życzy – sarknął w końcu i odwrócił się w stronę drzwi. – Jak grochem o ścianę, taka dyskusja nie ma sensu – wymamrotał jeszcze, nim nacisnął klamkę.
Conleth wodził wzrokiem ode mnie do Ethana; wyciągnął rękę za McDonaldem, jakby chciał go zatrzymać, ostatecznie jednak zmienił zdanie i wyszedł za nim, oglądnąwszy się jeszcze przez ramię.
Poczekałem, aż drzwi się za nimi zamknęły i usiadłem ciężko na swoim łóżku. Przez dłuższy czas siedziałem zgarbiony, z twarzą ukrytą w dłoniach, aż w końcu potarłem okolice oczu i popatrzyłem pusto przed siebie.
Od śmierci Aspen minęły dwa miesiące. Czułem się dziwnie nienaturalnie, tęskniąc za nią, bo przecież niemal zawsze za nią tęskniłem – widziałem się z nią tylko podczas wakacji i dłuższych przerw od szkoły. Brak listów od niej nie był tak mocnym dowodem na jej odejście jak namacalna pustka, jaką zostawia po sobie ktoś, z kim żyje się na co dzień. Miałem wrażenie, jakby fakt jej śmierci znajdował się całkowicie poza moim pojmowaniem. Bo co to u licha znaczy, że Aspen umarła? Łapałem się na myślach, że wyjazd do Maroka będzie znośny tylko dlatego, że ona tam będzie ze mną, ale przecież wiedziałem, że to nieprawda.
Przecież Aspen pojawiała się w niemal każdym liście od rodziców. Wydawało się, jakby wcale nie odeszła na zawsze i tak daleko, chociaż widziałem, jak umarła. Wszyscy byliśmy przy niej i nikt nie potrafił jej pomóc.
Byłem wściekły. Ethan na zbyt wiele sobie pozwolił – użycie Aspen jako argumentu dla własnego uprzedzenia zwyczajnie nie mieściło mi się w głowie. Jak śmiał twierdzić, że próbowałem ją zastąpić? Aspen miała wielkie serce i słodkie usposobienie, a Morrigan...
...Morrigan...
Westchnąłem głośno i zwiesiłem głowę.
Morrigan była małą psychopatką.
Która, jak zauważyła część mojej świadomości, za jakieś dwa dni może spowodować moją śmierć, ale w tym momencie jeszcze mi było wszystko jedno, więc wcale niespiesznie wstałem i przygotowałem się do wyjścia.
Ominięcie śniadania nie wchodziło w grę – na schodach dogoniła mnie Wilhelmina i zapytała, czy zechcę z nią udać się do Wielkiej Sali; lustrowała mnie przy tym tak dziwnym spojrzeniem, że nie śmiałem odmówić. Przez jej nadzwyczaj poważny wyraz twarzy spodziewałem się, że po drodze będzie nas czekała jakaś istotna rozmowa, jednak nic takiego nie miało miejsca. Tylko parę razy zostałem zagadnięty na jakieś zupełnie błahe tematy. Odpowiadałem mechanicznie i pewnie nie zawsze zgodnie z prawdą, będąc zbyt zamyślonym, by poprawnie zinterpretować pytanie.
Już przed wejściem do Wielkiej Sali usłyszałem ożywiony gwar. W progu dotarło do mnie, że wśród emocji, od których buzowało pomieszczenie, najczęściej przebijał się strach i smutek.
Uczniowie siedzieli przy stołach pomieszani jak nigdy – nawet Finley nie próbował opanowywać tego miszmaszu. Wielokolorowe grupki koncentrowały się wokół trzymających gazety osób; nawet wśród nauczycieli panował pewien chaos. Profesor Kettleburn i profesor Beery wyrywali sobie nawzajem gazetę – przegrany chwilowo uznawał dominację tego drugiego i posłusznie czytał mu przez ramię, by po chwili podjąć na nowo próbę odbicia dziennika. Ta scena nawet wydałaby mi się śmieszna, gdyby nie to, że daleki byłem rozbawienia.
Wyłowiłem spojrzeniem profesora Dumbledore'a – jeszcze nigdy nie widziałem go w tak ponurym nastroju. Tak przyzwyczaiłem się do jego pogodnego wyrazu twarzy, że teraz to zasępione oblicze zdawało mi się wręcz nienaturalne.
Wilhelmina wydała z siebie zduszony okrzyk i pobiegła w stronę najbliższej osoby z gazetą.
Przeczuwałem, że stało się coś bardzo złego, ale o dziwo byłem spokojny. Podszedłem do stołu Puchonów – Morrigan siedziała na swoim miejscu, choć tym razem znajdował się przy niej jakiś chłopiec, odwrócony do niej tyłem i zapamiętale dyskutujący ze swoim sąsiadem.
Zająłem wolne miejsce obok dziewczynki. Popatrzyła na mnie, a ja popatrzyłem na nią.
– Jesteś dzisiaj smutny – stwierdziła, po czym dodała ciszej: – Nikt nie będzie ci wypominał, jeśli teraz będziesz płakał. Wielu płacze.
– Nie mam zamiaru płakać – powiedziałem równie cicho.
– Na pewno?
– Nie – odparłem i rozpłakałem się.
To było dość żenujące, ale w tłumie innych emocjonalnych reakcji pozostawało niezauważalne. Łzy właściwie przestały płynąć szybko, ale na uspokojenie oddechu potrzebowałem dłuższej chwili. Morrigan obserwowała mnie kątem oka.
Otarłem wierzchem dłoni powieki i znów spojrzałem na dziewczynkę.
– Nabrałem cię – mruknąłem.
– Wcale. Nie uwierzyłam – odparła spokojnie. – Chcesz wiedzieć, co się stało?
Odetchnąłem głęboko i pokiwałem twierdząco głową.
– Okazało się, że Grindelwald wszystkich oszukał – powiedziała i popatrzyła na gazetę trzymaną przez chłopaka dwa miejsca od niej. Mimowolnie powędrowałem za jej wzrokiem; na stronie tytułowej znajdowało się zdjęcie okropnie wychudzonego mężczyzny o pustych, podkrążonych oczach. Patrzył prosto w obiektyw i niemal się nie poruszał. Jedyne, co świadczyło o tym, że fotografia była magiczna, to nieregularne, nerwowe skurcze, czasem przebiegające przez twarz sportretowanego. – Mówił, że w Numengardzie panują dobre warunki i więźniom nie dzieje się krzywda – kontynuowała Morrigan. – Człowiek ze zdjęcia dał się złapać i zamknąć na cztery miesiące, uciekł, a teraz twierdzi, że wszystko, co powiedział o Numengardzie Grindelwald, to nieprawda.
Wpatrywałem się w oczy mężczyzny z fotografii tak długo, dopóki właściciel gazety nie rozłożył jej na blacie stołu. Powoli przeniosłem spojrzenie na Morrigan.
Kilka lat temu w jednym z wydań Proroka Codziennego zamieszczono informację o nielegalnej hodowli hipogryfów. Zwierzęta trzymano w bestialskich warunkach, głodzono je i bito, a ogrom tego okrucieństwa spadał na nie tylko po to, by uczynić je bardziej agresywnymi. Wpuszczano je następnie na podziemną arenę, gdzie znudzona arystokracja z niemal wszystkich stron świata obserwowała, jak te biedne stworzenia zajadle walczą między sobą o kilka nieświeżych ryb. Jedno ze zdjęć przedstawiało urodzonego w niewoli hipogryfa, patrzącego na reportera przez pręty klatki. Spojrzenie zwierzęcia tylko pozornie było spokojne – przymgliło je zmęczenie głodem i wyczerpanie częstymi walkami, ale czaiła się w nim jakaś dziwna groźba. Nie miałem wątpliwości, że wystarczyłby tylko jeden krok dziennikarza naprzód, a ślepia hipogryfa rozbłysłyby od gorącej nienawiści.
To zdjęcie od razu przyszło mi na myśl, kiedy zobaczyłem oczy człowieka, który dobrowolnie skazał się na niewolę w Numengardzie.
Nie wiedziałem, czy to akt wielkiej odwagi czy szaleństwa – jeśli podejrzewał, że działy się tam złe rzeczy, a podejrzewać musiał, inaczej nie zdecydował się na infiltrowanie więzienia, jak mógł pomyśleć o wtargnięciu do tego miejsca? Można spędzać tam kolejne dni i nie oszaleć, ani razu nie zechcieć umrzeć?
Morrigan pstryknęła palcami przed moją twarzą. Niemal podskoczyłem na krześle.
– Jeśli chcesz, to posłuchaj – powiedziała, kiwając podbródkiem w stronę skraju stołu.
Wstałem i przeszedłem kilka kroków. Jakaś Puchonka, może z czwartego albo piątego roku, drżącym głosem czytała gazetę.
– ...o ile żadna śmierć nie została przede mną z jakiegoś powodu zatajona. Z ofiar, które znam imiennie bądź okoliczności ich zgonu szczególnie zapadły mi w pamięć: Lew Szujski, skazany na śmierć za próbę kradzieży racji żywnościowych przeznaczonych dla strażników, Daniela Kohler, zamordowana przez inną więźniarkę, gdy wyszło na jaw, że kolaboruje ze strażnikami, Barta Nóra, skazana na śmierć za zamordowanie wcześniej wspomnianej, Jiří Kolář, zamordowany przez jednego ze strażników, jak mniemam, bez istotnego powodu, Gabrijel Pranjić, Aatos Simola, Tuula Simola, Maria Klusáková, zmarli z głodu, chorób i wycieńczenia, podobnie jak dwie kobiety i trzech mężczyzn nieznanych mi z imienia, nieznana mi z imienia kobieta, prawdopodobnie Polka, kiedy wyszło na jaw, że jest w ciąży, torturowana przez jedną ze strażniczek cruciatusem, aż poroniła, popełniła samobójstwo dwa dni później... – Dziewczyna wzięła głęboki wdech i przymknęła na moment oczy, ktoś zaproponował, że zastąpi ją w roli lektora; pokręciła tylko głową i zaczęła czytać dalej: – Mads, Hafsa i Ronja Gimse, cała rodzina zamordowana w dzień po przybyciu do Numengardu. Należy pamiętać, że mój pobyt w Numengardzie obejmował tylko cztery miesiące i powyższa lista zawiera jedynie osoby, których zgonów jestem całkowicie pewien. Nie miałem dostępu do wszystkich kondygnacji budynku i nie wiem, kto je zamieszkiwał i w jakich warunkach. Mogę tylko zgadywać, ile ludzi zginęło przez pięć lat istnienia Numengardu.
Słuchałem w milczeniu, wpatrując się w dziewczynę z gazetą. Kolejne akapity reportażu traktowały o pomocy medycznej, jaką rzekomo Grindelwald oferował swoim więźniom, choć biorąc pod uwagę, jak traktowani byli chorzy, określenie „pomoc medyczna” nabierało ironicznego brzmienia. Wkrótce zniesmaczenie i przygnębienie wzięło górę nad ciekawością – nie chciałem już dłużej tego słuchać, nie teraz. Odwróciłem się i dopiero wówczas zauważyłem, że Morrigan stała tuż za mną. Nie patrzyła jednak na mnie – uwagę skupiała na czytającej.
– To okropne – powiedziałem, sam nie wiem dlaczego. Wątpiłem, by dziewczynka zrozumiała.
Spojrzała na mnie.
– To wojna – stwierdziła cicho i spokojnie. – A on chce wygrać. Tak będzie.
Poczułem nagłą złość, choć przecież nie powinienem. Nie wiedziałem jeszcze, kim była Morrigan Mard, ale z całą pewnością wiedziałem, kim nie była – nie mogłem spodziewać się po niej żadnych szczególnie emocjonalnych czy empatycznych komentarzy.
Zerknęła na moje dłonie; musiała dostrzec, że mimowolnie zacisnąłem je w pięści.
– Dlaczego jesteś zły?
Przez chwilę na nią patrzyłem.
– Mam dosyć wojny – odpowiedziałem w końcu i zacząłem iść wzdłuż stołu. Morrigan zaraz dorównała mi kroku.
– Ktoś ci umarł na wojnie? – zapytała tonem, któremu najbliżej było do uprzejmego zainteresowania. Rozdrażniło mnie to jeszcze bardziej, ale starałem się nie dać tego po sobie poznać.
– Nie – mruknąłem.
– Jesteś przez nią biedniejszy?
– Nie... – Zorientowałem się, że tak naprawdę nie wiedziałem tego. Nigdy nie interesowałem się finansami naszej rodziny; w każdym razie nawet jeśli straciliśmy jakieś pieniądze, nie odczułem ich braku w żaden sposób.
– Obok mojego domu spadł pilot – oznajmiła nagle Morrigan.
– Och... – bąknąłem, otwierając przed nią drzwi. Dziewczynka dygnęła i przeszła na korytarz. – Nic mu się nie stało?
– Stało.
– Gdzie teraz jest? – Przyspieszyłem nieco, Morrigan wciąż jednak dotrzymywała mi kroku.
– Jeśli prababcia go nie zabrała, to ciągle u nas w piwnicy.
– A-aaach... – Ugryzłem się w język przed zadaniem pytania.
Skręciłem trochę na oślep, nie wiedząc, dokąd tak właściwie chciałem trafić. Im dalej od Wielkiej Sali, która przeobraziła się w gniazdo smutku i strachu, tym lepiej.
– Morrigan. – Stanąłem nagle i odwróciłem się do niej. – Nie przeraża cię śmierć innych ludzi?
Również się zatrzymała.
– Dlaczego miałaby? – Zmarszczyła niemal niezauważalnie brwi. – Ty się jej boisz? Myślałam, że nie.
Otworzyłem nieco szerzej oczy.
– Oczywiście, że tak. To, co się dzieje, jest... – Wziąłem głęboki oddech. – Dlaczego tak myślałaś?
– Czytałeś o Corcoranie. On zabijał.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– To coś innego – stwierdziłem w końcu ostrożnie. – Wiem, że on już nikomu nie zagraża.
– Grindelwald jest jak wymyślony zabójca. Nie zabija nikogo, kogo znamy. Nie wiedziałbyś nawet, gdybyś nie przeczytał.
– Giną prawdziwi ludzie, Morrigan! – Nie potrafiłem już ukryć wzburzenia. Ta rozmowa była skrajnie niewygodna; jak miałem wytłumaczyć koncepcję współczucia komuś być może niezdolnemu do empatii? Jeśli nie czuła się zagrożona, nie istniał racjonalny powód, by nękał ją niepokój.
– Są za daleko. Nie widzę ich linii.
Przyglądałem jej się ponuro.
– Przyjdź dzisiaj na spotkanie Klubu Ślimaka – zaproponowałem. – A teraz opowiem ci o „Ogrodzie niegodziwości”.
Kiwnęła głową, więc ruszyłem razem z nią w stronę schodów. Pomysł, który wpadł mi do głowy, nie miał dużych szans na powodzenie, ale mimo wszystko chciałem spróbować. Szedłem ze spuszczoną głową, układając w myślach słowa.
Nawet nie zauważyłem, kiedy dołączyła do nas Gęś. Może dogoniła nas na korytarzu, może trochę później.
Otworzyłem przed nimi drzwi. Sala, do której ją zaprowadziłem, była od lat nieużywana i zwykle stała otworem dla wszystkich – możliwe, że klucz do niej zaginął, choć równie dobrze nikomu nie zależało na tym, czy do pomieszczenia będą zaglądać niechciani goście.
Mimo że nie prowadzono już tutaj lekcji, salę tę regularnie sprzątano. Nie wiem, czy z polecenia dyrekcji, czy skrzaty domowe nie mogły znieść myśli, że któryś skrawek budynku nie był dokładnie wypucowany. Nie dało się tutaj uświadczyć kurzu czy śladu brudu, nie znaczyło to jednak, że sala ta biła po oczach porządkiem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Niemal wszystkie ławki uginały się od ciężaru najrozmaitszych aparatur i dziwacznych sprzętów, z których większa część wydawała się uszkodzona lub niekompletna.
Prawdę powiedziawszy, istnienie tego pomieszczenia często okazywało się przydatne. Mało kiedy ktokolwiek tu zaglądał, więc mogłem liczyć na to, że nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Przełożyłem kilka starych map z jednej ławki na inną, robiąc trochę wolnego miejsca. Usiadłem na blacie i popatrzyłem na dziewczynkę.
– Wiesz, dlaczego Magorian nie opuścił Corcorana, chociaż czasem go wręcz przerażał?
Pokręciła głową.
– Kochał go niczym brata. Byli przyjaciółmi. – Milczałem przez chwilę. – Masz przyjaciół, Morrigan?
– Nie.
Przeniosłem wzrok na Gęś.
– To wspólniczka – stwierdziła Morrigan.
– Myślę, że to ważne, by mieć przyjaciół – powiedziałem cicho.
– A ty masz?
Z początku nieprzyjemnie zaskoczony, w końcu uśmiechnąłem się lekko na to pytanie.
– Nie. Potrafię jednak lubić i szanować innych ludzi. Gdybym spotkał kogoś, kto mógłby wiedzieć o mnie prawie wszystko i mimo to mnie akceptować, chciałbym i próbowałbym się z taką osobą zaprzyjaźnić. – Zastanowiłem się przez chwilę. – Nie ma nikogo, kogo byś lubiła?
Morrigan schyliła się i pogłaskała Gęś.
– Są tacy – odparła, wyprostowując się. – Obiecałeś, że opowiesz mi więcej o Corcoranie.
Nie odpowiedziałem od razu, w zadumie wpatrując się w jakiś punkt ponad ramieniem Morrigan. Dziewczynka jednak cierpliwie czekała, aż zacznę mówić.
– Z tego co Magorian usłyszał, wynikało, że pierwszą ofiarą Corcorana było mugolskie dziecko – odezwałem się w końcu. – Morderca spotkał zmarzniętą i głodną sierotę. Zaprosił chłopca z intencją, by go nakarmić i pozwolić mu się ogrzać. Kiedy jednak obaj znaleźli się w mieszkaniu Corcorana, ten nagle zmienił zdanie. Ponoć dopadła go obsesyjna myśl, że przecież to dziecko i tak znajdowało się na skraju śmierci; było tak wygłodzone i schorowane, że każda kolejna godzina mogła być dla niego ostatnią. Każdy, kto mijał tę sierotę obojętnie, podpisywał się pod długą listą ludzi, którzy skazywali go na śmierć. Czy uśmiercenie chłopca zaklęciem byłoby bardziej amoralne niż pozwolenie mu na śmierć na ulicy? Tak więc pierwszy człowiek zabity przez Corcorana zginął dla „moralnego eksperymentu”, jak określił to zdarzenie Magorian.
Morrigan milczała.
– Podoba mi się ta myśl – dodałem po chwili. – Każdy, kto mijał to dziecko obojętnie, w pewnym sensie je zabijał.
– Ale to nieprawda.
Popatrzyłem na nią. Przyglądała mi się jak zwykle spokojnie.
– Gdybym została całkiem sama, nikt, kto by nie pomógł, nie sprawiałby, że byłabym bardziej sama. Nie szkodziłby. Corcoran myślał, że ten chłopiec jest zabity przez wszystkich dookoła, ale to nieprawda. Mógł ukraść jedzenie. Mógł znaleźć pracę. Mógł odejść i poszukać miejsca, gdzie ktoś go zechce.
– Nie bronię Corcorana. – Podniosłem obie dłonie do góry. – Po prostu... gdyby każdy Londyńczyk kupował codziennie jedną bułkę dla jakiejś głodującej sieroty, umierałoby znacznie mniej dzieci.
– Ile kupiłeś bułek dla głodujących sierot w Londynie? – zaciekawiła się Morrigan.
– Ani jednej, jak myślę – mruknąłem.
Spodziewałem się, że dziewczynka powie coś w stylu tak też mi się wydawało”, ale nic podobnego nie miało miejsca. Zamiast tego po prostu usiadła obok mnie; Gęś wskoczyła na ławkę i umościła się wygodnie na przestrzeni pomiędzy nami. Nie było to ani trochę komfortowe – instynkt przetrwania kazał mi jak najszybciej odsunąć się od ptaka, ale rozsądek starał się moje obawy uciszyć.
To tylko gęś, prawda? Owszem, towarzyszyła bardzo, bardzo, bardzo nietypowej dziewczynce, ale to wcale nie czyniło jej jakąś mroczną abominacją.
– Jak go złapano? – przerwała ciszę Morrigan.
– Corcorana? – Zastanowiłem się przez chwilę. – To właściwie jedyna zabawna historia w nieprzerwanym ciągu tych tragedii. Wiesz, że nie wpadłby, gdyby nie skórka od pomarańczy?
Opowiadałem jeszcze przez dłuższą chwilę – dziewczynka, jak się okazało, wcale nie oczekiwała ode mnie zdania jej chronologicznej, pełnej relacji. Zadawała konkretne pytania, co czyniło to zadanie trochę łatwiejszym; poszczególne wątki pamiętałem znacznie lepiej niż całość historii.
Kiedy ciekawość Morrigan wydawała się już zaspokojona, ośmieliłem się poruszyć jedną z ważniejszych kwestii tego dnia.
– To znaczy, że nie umrę? – upewniłem się.
– Nie. Zdążyłeś przed Linią Śmierci. Znasz inne ciekawe książki?
Pokręciłem głową.
– Oczywiście, że znam, ale nic ci już nie powiem. Znowu mnie zaklątwujesz?
– To nie była klątwa – oburzyła się Morrigan. – Nie robiłam jeszcze nigdy czarnej magii.
– Nie? – Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– Potrzebuję jeszcze tyle urosnąć. – Podniosła rękę do góry. – Prababcia uważa, że to istotne. Ze względów bezpieczeństwa.
– To przede wszystkim nielegalne i niemoralne – zauważyłem.
– Przestrzegamy prawa, chyba że już nie możemy – powiedziała Morrigan, patrząc na Gęś.
Milczałem przez chwilę.
– A co z drugą częścią? – zapytałem w końcu. – To wciąż skrajnie nieetyczne.
Wzruszyła ramionami.
– Wiesz… – zawahałem się. – Gdybyś w wyniku czarnej magii… albo czegokolwiek innego doprowadziła do mojej śmierci i tak już nigdy nie usłyszałabyś ode mnie żadnej historii. Ustalmy, że raz w tygodniu mogę ci coś opowiedzieć, a żebyś nie nudziła się w międzyczasie, podsunę ci książki, które mogą ci się spodobać, a z których wypożyczeniem nie powinnaś mieć problemów.
Gęś poruszyła się raptownie i wlepiła wzrok w Morrigan. Dziewczynka przycisnęła w zamyśleniu palec wskazujący do ust, po czym zerknęła na siedzącego obok niej ptaka.
– Zgadzamy się – orzekła.
– To też oznacza, że koniec z Liniami Śmierci – zaznaczyłem stanowczo.
– Mięczak.
Łypnąłem na nią ciężko i zszedłem z ławki. Morrigan zeskoczyła za mną – na koniec sfrunęła na podłogę Gęś.
Podszedłem do drzwi, nacisnąłem klamkę, oglądając się na dziewczynkę.
– Pamiętaj o spotkaniu Klubu Ślimaka. To może cię zainteresować. – Albo, równie dobrze, w ogóle nie zaciekawić, ale tego już nie powiedziałem na głos.

*

Tym razem przyszedłem na spotkanie Klubu Ślimaka przed czasem, ale mimo że do zapowiadanej godziny brakowało jeszcze kwadransa, większość członków zdążyła już się zgromadzić w gabinecie profesora Slughorna. Ledwo otworzyłem drzwi, a już po kilku urwanych zdaniach domyśliłem się, co stanowiło temat dyskusji. Niemal wszyscy z ożywieniem rozmawiali o dzisiejszych doniesieniach z gazety.
Przywitałem się z zebranymi i od razu podszedłem do stołu z przekąskami – stał przy nim tylko Ambrozjusz Flume, smętnie rozgrzebując kawałek ciasta widelczykiem. Na mój widok uśmiechnął się niemrawo.
– Ale dysputa – rzucił znad talerzyka. – Czy Grindelwald miał prawo czy nie miał prawa… że też im się chce w ogóle o czymś podobnym rozmawiać.
Zaatakował ciasto ze szczególną agresją – rozgniótł je i całkiem wymieszał z kremem, przy tym ani razu nie kosztując wypieku. Przypomniałem sobie, że Ambrozjusz jako jeden z niewielu członków Klubu Ślimaka nie miał czystej krwi. Odruchowo zerknąłem na Toma; ze szczególną uwagą wymalowaną na twarzy przysłuchiwał się Avery’emu.
– Łatwiej im podejść teoretycznie do tematu, skoro mogą się zdystansować. – Wzruszyłem lekko ramionami. – Choćby Grindelwald podbił Wielką Brytanię, większości z nich nic by nie groziło.
– No tak – mruknął tylko niechętnie Ambrozjusz, po czym odwrócił się do stołu i wskazał półmisek z cukierkami. – Chcesz spróbować? Ulepszona receptura, chyba mi się całkiem udały.
Z grzeczności sięgnąłem po słodycze.
– Tylko że wypalają dziury w języku – dodał Ambrozjusz po chwili, jakby dopiero co sobie o tym przypomniał.
Cofnąłem dłoń.
– Jednak podziękuję – bąknąłem.
– A żałuj.
Nie sądziłem, by kiedyś przyszedł dzień, bym miał żałować, jednak nie zamierzałem się o to sprzeczać. Obróciłem się na dźwięk otwieranych drzwi – do środka weszła Morrigan, a za nią powoli dreptała Gęś.
Dziewczynka usiadła na poręczy pustego fotela, a ptak usadowił się tuż obok niej. Nieco stremowany odetchnąłem głęboko; skoro zdecydowała się nas odwiedzić, nie mogłem już wycofać się ze swojego pomysłu.
Podszedłem do nich, a na mój widok Gęś strzepnęła skrzydłami i zeskoczyła z fotela. Prawdę mówiąc, zaskoczyła mnie jej uprzejmość – raczej nie wydawała się typem zwierzęcia, które lubi ustępować. Usiadłem na zwolnionym miejscu i spojrzałem na Morrigan.
Dziewczynka dla odmiany nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Zapatrzona w podłogę, machała nieznacznie nogami.
– Maurice…? – Usłyszałem nagle głos Almachiusza Notta. Odwróciłem w jego stronę twarz; wydawał się skonsternowany.
Rozejrzałem się po reszcie klubowiczów – niemal wszyscy zerkali na mnie ze zdziwieniem.
– Coś… coś nie tak? – zaniepokoiłem się.
– Ty jej… nie widzisz? – wydukał z pewną trudnością Nott.
Morrigan wydała z siebie dziwny, stłumiony dźwięk. Obejrzałem się na nią, marszcząc brwi, po czym znów popatrzyłem na Almachiusza.
– Oczywiście, że widzę – stwierdziłem mimo wszystko niepewnym głosem.
Myślałem, że Morrigan pojawi się tradycyjnie niewidoczna dla wszystkich poza mną, choć faktycznie nie przypominałem sobie, bym ją o to poprosił. Wydawało mi się to dość oczywiste.
– To… co ona tu robi? – zapytał Almachiusz.
– Cóż… zaprosiłem ją.
– Zaprosiłeś… gęś…?
Otworzyłem szeroko oczy. Morrigan zasłoniła usta przedramieniem, a owy dziwny dźwięk zaczął w niepokojący sposób przypominać chichot.
Gęś natomiast wskoczyła na moje kolana i dość poufale się na nich rozsiadła. Starając się zachowywać pokerowy wyraz twarzy, pogłaskałem ją sztywno po łebku.
– Owszem – odpowiedziałem.
Gęś wyglądała tak, jakby znajdowała się w najwłaściwszym miejscu pod słońcem.
– Ale… – Almachiusz popatrzył na nią, następnie na mnie, a później znowu na Gęś. – Nieważne – westchnął w końcu z rezygnacją.
Odwrócił się i zajął rozmową z kimś innym. Pozostali członkowie Klubu też niedługo stracili nami zainteresowanie. Wypuściłem głośno powietrze z ust i obejrzałem się na Morrigan.
– Ależ jesteś złośliwa – mruknąłem.
– Nic nie zrobiłam – stwierdziła z poważnym wyrazem twarzy.
Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej. Morrigan przybrała minę urażonej niewinności. Tylko Gęś wydawała się niezaprzeczalnie zadowolona.
W gwarze, jaki zapanował wśród zebranych, prawie nie zauważyłem wejścia profesora Slughorna. Przemknął przez pomieszczenie, dziwnie poruszony.
– Dobry wieczór, moi mili… – Rozejrzał się i jego wzrok zawiesił się na Gęsi; ostatecznie nauczyciel tylko potrząsnął głową. – Wybaczcie mi, że musieliście chwilę na mnie poczekać. – Zerknął na stół. – Oho, widzę, że Ambrozjusz jednak znalazł dla nas czas. – Przeniósł spojrzenie na mnie. – Mam nadzieję, że też coś dla nas przygotowałeś, Maurice?
– Tak, w pewnym sensie tak – przytaknąłem. Podniosłem się minimalnie do góry, chcąc wstać, ale Gęś spojrzała na mnie ze skrajną dezaprobatą, więc znowu opadłem na swoje miejsce. Położyłem obie dłonie na krawędzi fotela, uderzając opuszkami palców o miękką powierzchnię i zastanawiając się, jak ten konflikt rozwiązać. – Psst – szepnąłem dyskretnie. – Zejdź na chwilę… bardzo proszę?
Gęś wstała, pokręciła się w kółko i rozsiadła wygodniej na moich kolanach. Morrigan zasłoniła usta dłońmi; mogłem się założyć, że uśmiechała się.
– Nie przejmuj się tak tym ptakiem – odezwał się Avery, machnąwszy lekceważąco ręką.
– Nie, w porządku – bąknąłem. – Miałem przygotowane tło muzyczne, ale… może przekaz będzie wyraźniejszy bez niego.
– Przekaz? – zdziwił się profesor Slughorn.
– Napisałem wiersz.
Większość zgromadzonych wymieniła zdumione spojrzenia.
– Cóż. – Profesor odchrząknął cicho. – Zaprezentuj, proszę.
Wyciągnąłem z kieszeni marynarki zgiętą na pół kartkę – Gęś wyciągnęła szyję i klapnęła dziobem obok niej.
– Hej! – Uniosłem kartkę trochę wyżej. – Myślisz, że zdążyłem nauczyć się go na pamięć?
– Daj jej zobaczyć – poradziła Morrigan.
Zerknąłem tylko na dziewczynkę, rozłożyłem kartkę i podsunąłem wiersz Gęsi. Ta powąchała pergamin i straciła zainteresowanie.
Po kolejnej scenie z udziałem Gęsi nie miałem śmiałości podnieść wzroku na resztę zgromadzonych. Odchrząknąłem i zacząłem czytać:
Stłoczeni ciasno w swej celi stoją
Najgorsi ludzie po tej stronie globu
Niczym dzikie zwierzęta się boją
Samego dźwięku człowieczych kroków

Kulą się gdy tylko wyciągnąć dłoń
W stronę tych odrażających cieni
Kto za równych ich ma popełnia błąd
Wystarczy spojrzeć w pustkę ich źrenic

Zmęczone głodem mają umysły
I gdyby rzucić im pajdę chleba
Między sobą będą się gryźli
By później o lichy kąsek żebrać

Na dawnych zdjęciach zdają się inni
Ładnie ubrani i uśmiechnięci
Niemal jak my - czyści i niewinni
Na kolanach trzymają swe dzieci

Jednak każde z tych dzieci jest chwastem
A to co szkodzi należy zabić
Trzeba postawić na dobro własne
I cały ten brud w końcu wygrabić

My cierpienia znieślibyśmy dumnie
Tak samo nasze dzielne dziecięta
Oni krążą jak bestie wychudłe
Ich dzieci skomlą niczym wilczęta
Zawahałem się, gdy dotarłem do ostatniej zwrotki – nagle wydała mi się zupełnie nieodpowiednia. Wpatrywałem się w tekst przez chwilę, nie zwracając uwagi na otoczenie pogrążone w ciszy. Dopiero, gdy usłyszałem ponaglające chrząknięcie, drgnąłem i improwizując pospiesznie, dodałem:
Więc w słusznie zagrabionych majątkach
Utrwalamy nasz majestat na zdjęciach
Ładnie ubrani, cali w koronkach
Uśmiechy na dziecięcych twarzach
Schowałem pospiesznie kartkę do kieszeni. Przez kilka sekund nikt się nie odezwał.
– To z całą pewnością było… interesujące – powiedział profesor niezbyt przekonującym tonem, a ja poczułem, jak się czerwienię. – Ach, Wylfredzie, właśnie sobie przypomniałem! – Zwrócił się do jednego z młodszych chłopców. – Twój wuj powiedział mi ostatnio, że przeżyłeś jakąś szalenie ciekawą przygodę podczas wakacji, a ty, nicponiu, nie pisnąłeś nawet słówkiem. – Mrugnął do niego.
Wcisnąłem się głębiej w fotel. Policzki aż mnie piekły z gorąca i niczego nie pragnąłem w tym momencie mocniej, niż końca spotkania.
– W ostatniej zwrotce masz niepotrzebną sylabę – powiedziała Morrigan. – A zdjęcia i twarze w ogóle się nie rymują.
– Wymyśliłem na poczekaniu – bąknąłem, ledwo poruszając ustami. Miałem wrażenie, że parę osób wciąż wpatrywało się we mnie i nie chciałem pogarszać swojej sytuacji, mówiąc do powietrza.
– Maurice? – odezwała się Morrigan, zmuszając mnie, bym podniósł na nią wzrok. – Ty mówisz jako ludzie Grindelwalda, ale wcale ich nie lubisz.
Patrzyłem na nią przez chwilę, po czym pogłaskałem Gęś. Łypnęła na mnie, najwidoczniej zła, że przeszkadzałem jej w drzemce, więc natychmiast cofnąłem dłoń.
– I mówisz źle o ludziach w Numengardzie, chociaż im współczujesz – dodała, jakby chcąc wymusić na mnie odpowiedź.
Wzruszyłem ramionami.
Zmrużyła oczy, ale nic nie powiedziała.
Dyskusję nagle przerwał głos Ambrozjusza Flume’a.
– Profesorze? Źle się czuję. Mógłbym wyjść?
Poderwałem głowię i popatrzyłem na niego – nie wyglądał, jakby cokolwiek mu dolegało, wydawał się jednak mocno zdenerwowany.
– Tak, tak, oczywiście. – Slughorn spojrzał na niego z troską. – Jeśli to coś poważnego, może powinieneś…
– Nie, raczej nic poważnego – przerwał Ambrozjusz. – Ale może czułbym się trochę pewniej, gdyby ktoś mnie odprowadził. Może Maurice?
Właściwie taka możliwość bardzo mi odpowiadała; straciłem ochotę na przebywanie tutaj już dawno i nawet nie słuchałem, o czym rozmawiała reszta klubowiczów. Wstałem szybko – Gęś zamachała z oburzeniem skrzydłami, gdy wylądowała na podłodze i syknęła na mnie karcąco. Skuliłem się w ramionach i wyszeptałem przeprosiny, które najwyraźniej nie przyniosły żadnego rezultatu; wciąż fuczała gniewnie.
– Dobrze, niech tak będzie… – zgodził się z pewnym zdumieniem profesor.
Wyszliśmy na korytarz; za mną człapała wciąż urażona Gęś, a pochód zamknęła Morrigan. Poczekałem, aż dziewczynka opuści gabinet i dopiero wtedy zamknąłem drzwi.
Ambrozjusz spojrzał na mnie ze złością.
– Banda kretynów – mruknął i odwrócił się do mnie plecami; zaczął iść bardzo szybko.
Dogoniłem go.
– Co znowu? – zapytałem, nie kryjąc nawet zaskoczenia w głosie.
– Nie słyszałeś? Któryś z tamtych… chyba Avery, powiedział, że nie sądził, że masz tak rozsądne poglądy – prychnął niemal z pogardą.
Przystanąłem na moment, zaraz jednak przyspieszyłem kroku, by za nim nadążyć.
– Na Rowenę, w ogóle nie zrozumiał, co miałem na myśli! – Pokręciłem głową. – Wiem, jakie poglądy uznaje za rozsądne.
– Też wiem. A ty powinieneś wiedzieć, że jeśli ironizujesz, to trzy czwarte słuchaczy cię nie zrozumie. Zwłaszcza takich tępych jak Avery.
– Rany – jęknąłem. Naszła mnie nagła myśl; Tom był inteligentny, ale nie znał się ani trochę na poezji. Co, jeśli zrozumiał mnie dosłownie? Nie chciałem, by myślał, że nienawidzę mugoli!
– Więcej nawet nie mam zamiaru się tam pojawić. Slughorn udał, że nie słyszy. Mam już go potąd, o. – Machnął dłonią nad czołem. – Najpierw będzie się do mnie przymilał, a potem całuje buty takim, którzy najchętniej wybiliby połowę mojej rodziny.
Milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Jeśli chce paszteciki dyniowe, ciastka i inne pyszności, to niech sam sobie je piecze, wstrętny hipokryta – złorzeczył dalej Ambrozjusz. – A ja już nie chcę słyszeć, że z nim się wybiję. Wybiję się i tak, a wiesz, dlaczego, Maurice?
– Dlaczego?
– Bo mam talent!
Odgrażał się przez całą drogę do dormitorium Hufflepuffu. Właściwie nie angażowałem się w jego monolog, głównie dlatego, że nie było miejsca na jakąkolwiek moją odpowiedź; Ambrozjusz ledwo kończył jeden wątek, a zaczynał kolejny.
– No. – Flume stanął przed wejściem do pokoju wspólnego Puchonów. – Miło się rozmawiało, ale to by było na tyle, Maurice.
– Chyba tak – zgodziłem się cicho. – Do zobaczenia jutro.
Odwróciłem się i ruszyłem przez korytarz; przed zakrętem obejrzałem się jeszcze za siebie. Morrigan i Gęś stały przed wejściem same. Złapawszy moje spojrzenie, dziewczynka uniosła rękę i pomachała do mnie.
Ten gest zaskoczył mnie na tyle, że na pomysł odmachania wpadłem dopiero po chwili. Pożegnawszy się w ten sposób, skręciłem i z głową pełną myśli poszedłem do pokoju wspólnego Krukonów.

6 komentarzy:

  1. O kurczę, mogę powiedzieć tylko tyle – rozdział, jak na taki, w którym mało się dzieje, jest zaskakująco wciągający. Podoba mi się sposób, w jaki przekazałeś nam informacje o Aspen (choć muszę stwierdzić, że jest to niefortunnie wybrane imię. Takie samo nosi jeden z ważniejszych bohaterów znanego i słabego romansidła, trylogii o nazwie „Selekcja”).
    Podobała mi się rozmowa Morrigan i głównego bohatera; była klimatyczna, interesująca i przyjemna, dobrze się ją czytało. A, przy okazji – muszę przyznać, że radośnie zachichotałam przy scenie, w której wszyscy myślą, ze Maurice na przyjęcie zaprosił Gęś.
    Mogę powiedzieć tyle – dobry rozdział, przyjemny rozdział.
    Btw., nie myślałeś moze nad wstawianiem opowiadania na forum Mirriel? Tam komentować i czytać mogliby ludzie, którzy o wiele lepiej znają sie na fanfikach niż ja i inni komentatorzy. Serio, jesli nie znasz tego forum, to polecam – fajni, ogarnięci użytkownicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komentarz właściwy, czyli z wypisanymi zastrzeżeniami, niedługo napiszę :)

      Usuń
    2. Imię Aspen faktycznie wybrane zostało pechowo, choć na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tego romansidła. :)
      Nad Mirriel pomyślę. Nie ukrywam, że zależy mi na opiniach czytelników, a z tego co wiem, to aktywne forum i użytkownicy chętnie dzielą się swoimi przemyśleniami co do tekstu.
      A na komentarz właściwy czekam. :)

      Usuń
  2. O, jak tu ładnie, nowa szata graficzna :)

    I nowy rozdział, jak fajnie! Ja to się zawsze boję, jak już znajdę jakieś dobre opowiadanie, że w pewnym momencie autor straci zapał i postanowi to rzucić :( TYYYLE mam w zakładce niedokończonych opowiadań, że głowa mała.

    Dlatego bardzo się cieszę, że na MMJD pojawiła się kolejna odsłona opowiadania. W weekend będę miała chwilę wolnego czasu, to przeczytam i podzielę się wrażeniami z lektury.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładnie, bo nie ja robiłem. :)
      MMJD nie zamierzam porzucić, spokojnie. Za dużo mam pomysłów związanych z tym opowiadaniem.
      To do weekendu w takim razie. :)

      Usuń
  3. O jezu, jakie to jest boskie.
    najlepsze są te malutkie sytuacje, dzięki którym wszystko jest takie idealne. Podoba mi się ten wiersz. Podoba mi się osoba gęsi. Po prostu... wszystko mi się strasznie podoba.
    CZEKAM NA NEXTA!!!
    Podoba mi się, że opisując wszystko nie skupiasz się tak na postaci Toma Roddle'a. dla Maurice'a dużo ważniejsza jest Morrigan, a przyszły Czarny Pan przewija się między wątkami. I choć czytelnik doskonale wie, że to, co on robi, będzie mieć w przyszłości fatalne skutki, innym uczniom nie wydaje się to takie dziwne. Na przykład przeglądanie planów architektonicznych... niby nic, a jednak pewnie dzięki nim poznał tajne przejścia, Pokój Życzeń i... Komnatę Tajemnic.
    A postać Morrigan jest naprawdę niewiarygodna. Widać, że inspirowałaś się moją kochaną Addamsówną :D. Ona bardziej wygląda na rosnącego czarnoksiężnika niż Riddle i odciąga od niego wzrok. Jest cudowna.
    A jej gęś? Jak już mówiłam, najlepsza postać ever :D.
    Będę czytać i mam nadzieję, że nie porzucisz tego, bo już sie związałam psychicznie z tym.
    Okej
    wielka-czworka-przyjaciol-hogwartu.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy